piątek, 24 czerwca 2016
piątek, 17 czerwca 2016
poniedziałek, 13 czerwca 2016
Unexpected second trip to Rhodes. May
This time
our holidays weren’t fully planned. Of course we knew we were going to Greece
for a week, but our schedule completely changed when we found a great
offer, with a big discount. There was only one problem. The destination. We had been to Rhodes in September
the year before and we had found that island quite boring. No secret beaches,
no magnificent views, not many towns and villages to see. Last year we had told
to ourselves that we didn’t want to go back to Rhodes in many years and we
would go back there only to buy some honey from Embonas when our supplies from the year before would be used up (the best honey I have
ever tasted is from Rhodes!).
One more disadvantage was that we needed to reschedule our plans and go two weeks earlier that had been planned. We really wanted to try and see Greece in June instead of May, as we always do (bigger discounts). We wanted this year to be different. And warmer.
One more disadvantage was that we needed to reschedule our plans and go two weeks earlier that had been planned. We really wanted to try and see Greece in June instead of May, as we always do (bigger discounts). We wanted this year to be different. And warmer.
Well, plans
and reality, we all know how it all goes. We decided to change our plans in order
to save some money. Was it a good decision? Not exactly. It turned out that
prices in June were even cheaper and destinations more tempting. But who could have known? And who would have thought that reliable Rhodes weather, on one of the warmest Greek
islands, will be so disappointing this time? It rained two days in a row and water
temperature was surprisingly low. But you know what? We
thought: “What the
hell, we’re on holiday and nothing will ruin it!”. Even the dullness of two
first days, even quietness of the place we stayed on (Kiotari village, but more
the edge of the village; but the center of the village is boring too, built in hotels only).
It was our
precious time and we decided to make the most of it and squeeze as much as we
could from that holiday trip. With a car and right mood everything is possible.
Last year
we had visited the most knowing touristic places on Rhodes (except for Valley
of butterflies) so this time we decided to do this differently. No Rhodes Town, no
Prasonissi, no wandering around in the centre of Lindos only, with its crammed
touristic shops, no lying all days long on beaches, no diving (mostly because
of the coldness of the sea). This time it was an adventure.
We wanted to
see what other people didn’t bother or care to see.
Namely true spirit of
Rhodes. People, who live there, the simplicity of their lives and hard work they do stay underwater and survive. Small villages and its
back streets, wine grapes located on top of mountains, Attraviros mountains,
lost beaches (difficult without a proper car like an off-road vehicle),
moribund buildings telling us how many young people emigrated from small
villages to towns in order to find jobs. Undone buildings with their stories about financial crises in Greece. We wanted to be something more than just ordinary
tourists.
We wanted to hear people's voice and feel the spirit of the island hidden on mountains. This
time it was different, and only this attitude saved us from boredom of Rhodes Island.
It’s the only Greek island which we have already visited and we don’t want to
revisit. The monotony of the landscape and lack of nice villages (Rhodes is
crowded with hotels and touristic shops that make it difficult to find real life underneath)
keep us away from the island. And only honey, wine, the beauty of scenery and
quietness of mountains together with people could bring us back (thanks to Stavros and his
attitude towards life J). And that was the main reasons that tempted us to see the island one more time...środa, 1 czerwca 2016
Miesiąc miodowy- Amy Jenkins
Książka, która pojechała ze mną
na majówkę w celu wieczornego relaksu. Chwyciłam ją całkiem przypadkowo z
mojego kartonu z książkami, spiesząc się na autobus. Nigdy nie wyjeżdżam na
wakacje bez czegoś do czytania. Zawsze znajdzie się jakiś wieczór, kiedy nie ma
co robić i wtedy najlepszym lekarstwem na nudę jest książka. Gdy wybierałam
zieloną okładkę spośród biało-różowych, nie wiedziałam czego się spodziewać.
Nawet nie sądziłam, że zdążę się wczytać, ponieważ spędzając czas z moją
kuzynką i jej dziećmi rzadko jest znaleźć czas na cokolwiek innego. Mimo to
książka pojechała ze mną na wszelki wypadek.
Nasz początek nie był specjalnie
szczególny. Napotkałam dwa nudnawe rozdziały, ale nie były na tyle tragiczne,
aby zaprzestać czytania. Znalazło się też parę chwil dziennie podczas majówki,
aby zajrzeć do powieści. Nasza historia
przebiegała płynnie, bez żadnych rewelacji. Relacja między mną a książka była
na tyle spokojna, że nawet zaoferowałam kuzynce, że jej tę książkę zostawię,
zanim pojadę do domu, mimo iż małe były szanse, abym ją zdążyła przeczytać
przez te parę dni, które spędzałam z kuzynką. Prawdę mówiąc liczyłam tylko na
odrobinę wolnego czasu, który pozwoliłby mi przedrzeć się jedynie przez parę
rozdziałów. Tymczasem moja kuzynka potrzebowała lekkiej i łatwej książki po
angielsku do szlifowania języka. Pomyślałam sobie, że w takim razie poświęcę
się i jej zostawię „Miesiąc miodowy”, a wrócę do tej powieści za jakiś czas,
gdy znowu się spotkamy. Nie miałam nic przeciwko rozstaniu z niedoczytaną
książką, bo nie było między nami mocnych więzi.
Sytuacja jednak zmieniła się po
kilku dniach, gdy okazało się, że mam więcej wolnego czasu niż przypuszczałam.
Chociaż po czasie widzę, że dążyłam do tego celowo, aby ten czas znaleźć. A to
dlatego, że po kilkunastu rozdziałach wczytałam się w książkę na tyle, że nie
byłam w stanie się z nią rozstać tak łatwo jak początkowo myślałam. Nie porzuca
się historii w połowie, prawda? Wymyśliłam więc małe, niewinne kłamstewko, że
książka jest za trudna dla początkującego studenta języka angielskiego. Była w
tym krztyna prawdy, ponieważ czasem sama się gubiłam w zawiłościach tego języka
i trochę bałam się, że nie rozumiejąc, o czym czyta, moja kuzynka nie poczułaby
wibracji i odłożyła nie doczytaną książkę na półkę, A wówczas moje poświęcenie
tylko by się zmarnowała. Ale mimo wszystko głębsza prawda była taka, że
wczytałam się zbyt mocno, aby się rozstać z książką Amy Jenkins na tym etapie.
Zbyt byłam ciekawa tego, czy Honey ulegnie swoim wyobrażeniom o miłości
idealnej i odszuka Alexa, mężczyznę, którego poznała 7 lat temu i do którego poczuła to coś, czy też zostanie z Edem,
człowiekiem, na którym mogła polegać, w przeciwieństwie do Alexa. Wiadomo, że w
miłości rozsądek się nie liczy i że zawsze gonimy za czymś, czego mieć nie
możemy, mimo iż przed sobą mamy kompletnie użyteczny towar. Byłam więc zbyt
ciekawa wyborów Honey, aby tak po prostu rozstać się z tą historią nie
poznawszy jej zakończenia.
I pomimo, iż nie jest to książka
wybitna, ani specjalnie zabawna (pamiętajmy, że to typowa komedia romantyczna,
więc powinna być zabawna), a końcówka zbyt chaotyczna jak dla mnie, namiętnej
czytelniczki tego typu książek i tym samym znawczyni tematu, to jednak
wczytałam się na tyle, że w 5 dni spędzonych u kuzynki, mając limitowany czas
wolny, przeczytałam ją prawie całą. I mimo nieskomplikowanej formuły wciągnęłam
się w historię Honey, bo choć traktowała sprawę płytko i pobłażliwie, książka
opowiadała o dość ważnym i często spotykanym w związkach problemie- strachu
przed zobowiązaniami i ciągłym poszukiwaniu czegoś lepszego. To drugie zaś jest
przyczyną rozpadu wielu związków, a przemyślenia Honey, mimo że traktowały
sprawę raczej ogólnikowo i z dowcipem bardziej niż powagą, były całkiem trafne.
Jej stosunek do Eda, z którym była bo była, mimo że nie był w jej typie i
ciągłe obracanie w pamięci spotkania z Alexem pokazuje nam, jak pracuje umysł
ludzki. Zawsze nam się wydaje, że za zakrętem czeka nas coś lepszego, mimo iż
to, co mamy, świetnie się sprawdza. A to dążenie, aby być naprawdę szczęśliwym
i pożądanie czegoś, co do nas nie należy, prowadzi do decyzji życiowych, po
których gęsto ściele się trup byłych partnerów. Człowiek nie potrafi docenić
tego, co ma postawione przed nosem właśnie przez tą swoją pogoń za
niedoścignionymi marzeniami, zapominając, że po drodze rani tych, których wybrał
wcześniej.
Podoba mi się to, jak Amy
Jenkins potraktowała sprawę Alexa. Rycerz w lśniącej zbroi, tak umiłowany i
trzymany wysoko na piedestale pamięci, nagle traci blask i po dłuższym poznaniu
okazuje się, że nie jest to do końca tym, kim pozostawał w wyobraźni. Amy
podkreśliła tu ważną cechę ludzką- mianowicie to, że nasze wyobrażenia często
zacierają prawdę i żonglują faktami, dopasowując je do tego, jak chcemy, aby
nasz świat wyglądał. A kiedy udaje nam się wreszcie doścignąć marzenie,
rzeczywistość ukazuje nam wszystkie rysy i pęknięcia tak pieczołowicie i z
miłością przechowywanych wspomnień i wyobrażeń. Podobało mi się zakończenie,
ponieważ było realistyczne i myślę, że przydałoby się, aby paru mężczyzn także
tę książkę przeczytało i zaczęło wreszcie doceniać tych, którzy o nich dbali i
poświęcali się, zamiast gonić za ułudą.
Ja mam bardzo proste podejście
do życia. Jeśli coś nam nie pasuje, nie bierzmy tego. Czekajmy na lepszą
okazję, zamiast brać to, co się akurat nawinie i czekać na następną okazję. To
tak jak wziąć psa ze schroniska. Trzymać go u siebie rok, przyzwyczaić go do
tego, że ma dom i miłość, po czym oddać go do schroniska, bo kupiliśmy nowego
psa. Połowa ludzkości oburzyłaby się na takie potraktowanie zwierzęcia, mówiąc,
że to egoistyczne i bez serca. Jednak gdy tak samo porzucamy naszych partnerów,
bo na horyzoncie zobaczyliśmy model, który wydaje nam się lepszy, bo go jeszcze
nie znamy, wówczas ludzie tłumaczyliby to sobie jako miłość, z którą nie wolno
walczyć. Ja natomiast uważam całkiem odmiennie. Jeśli pozwoliliśmy komuś nas
pokochać, to naszym obowiązkiem jest trzymać się tego i odtrącać pokusy.
Tłumaczenie, że spotkaliśmy tę drugą osobę za późno nic nie da. Trzeba brać
odpowiedzialność za swoje decyzje, nawet jeśli były nieprzemyślane. Bo prawda jest
taka, że nieznane zawsze wydaje się lepsze i bardziej pociągające, a dopiero po
bliższym poznaniu (może to być rok, 5 lat, albo parę miesięcy), okazuje się, że
połowa z tego, co widzieliśmy na początku, była naszymi własnymi pragnieniami i
wyobrażeniami, nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością.
Tak samo było z Honey. Eda
poznała z każdej strony i nie mogła mu zarzucić nic prócz tego, że nie jest w
jej typie. Dlaczego więc zaczęła z nim chodzić? Ot, nieprzewidywalna jest
ludzka dusza. Jej miłość do Eda rosła powoli i stabilnie i wreszcie zakończyła
się małżeństwem, mimo iż kobieta do końca powtarza sobie, że mężczyzna nie jest
w jej typie. Natomiast całe 7 lat hołubiła w pamięci wspomnienie człowieka,
którego nawet nie zdążyła poznać, tajemniczego Alexa, z którym spędziła
romantyczną noc, by następnego dnia odwieźć go na lotnisko i nigdy więcej nie
zobaczyć pomimo obietnicy, jaką sobie złożyli. I mimo iż nic nie wiedziała o
tym mężczyźnie, ochrzciła go tym jedynym. Nawet jeśli nie odezwał się przez długie
7 lat, jego wyidealizowany obraz w głowie Honey nie zszarzał ani na jotę. A
ciężko jest konkurować z wyobrażeniem, zwłaszcza jeśli nie wiemy, że istnieje
jakaś konkurencja. I o tym właśnie przekonuje się Ed krótko po swoim ślubie.
Na pierwszy rzut oka Honey
wydaje się osobą lekkomyślną i pustą, skupioną wyłącznie na sobie. Jednak ja
jej nie winię za to, że jedna noc z obcym mężczyzną była jej droższa niż lata
spędzone na co dzień z innym. Tak właśnie działa nasz mózg. Idealizuje coś,
czego nie zna. Książka zaś przynosi nadzieję na to, że człowiek jest w stanie
się opamiętać i zobaczyć, co jest w życiu ważne.
Jak już wspomniałam bardzo mi
się podobało to, jak Amy zajęła się zdzieraniem z Alexa powłoki, w którą ubrała
go wyobraźnia Honey. I choć smutne jest to, jak łatwo jest oszukać nasz mózg,
to jednak nadzieja na lepsze jutro i wiara w siłę rozsądku zostaje odbudowana na nowo. Jestem zadowolona
z zakończenia, mimo iż bajka o rycerzu w lśniącej zbroi okazała się tylko
bajką. Trzeba jednak pamiętać, że czasem rzeczywistość może być dużo ciekawsza
niż wyidealizowane życie w bajce, bo ma więcej barw, tworzonych przez nas
samych, a nie tylko tyle, w ile ubrał ją autor bajki.
Jedyne, co tak naprawdę mogę
zarzucić książce, to surrealistyczna druga część książki. Trochę za bardzo
przypomina urywek z science fiction. Ale można to łatwo wybaczyć, pamiętając,
że jest to tylko powieść, a nie literatura faktu. Najważniejsze jest przesłanie
książki, a nie to, w jaki sposób zostało nam ono dostarczone. Książkę się
dobrze czyta, z przymrużeniem oka na fakty na końcu. Akcja prowadzona jest
umiarkowanym, spokojnym rytmem, skupionym na przemyśleniach kobiety, która sama
wpędza się w pułapkę iluzji. A gdy akcja przyspiesza, robi się dziwnie i
surrealistycznie, więc można pokusić się o tezę, że książka jest podzielona na
dwie części. Dlatego można początkowo odczuć lekkie znużenie, jeśli nastawiamy
się na szybkie tempo i akcję rodem z „Dziennika Bridget Jones”. Ale warto dać
tej książce szansę, bo traktuje w niepoważny sposób o poważnych sprawach i
możemy się paru rzeczy z niej nauczyć. Zawsze to łatwiej patrzeć z boku na
czyjeś błędy i uczyć się z nich, niż udawać, że swoich się wcale nie popełniło.
Zatem kończę ten post rekomendacją pozytywną. Dajcie książce szansę, nie
nastawiajcie się na nic i zacznijcie czytać. Jest to najlepszy sposób na
wytworzenie więzi z historią opisaną przez Amy Jenkins. A gdy już dotrzecie do
końca, przyznacie, że nie najgorzej spędziliście czas w towarzystwie lekkoducha
Honey, stabilnego Eda i Alexa- tego Jedynego. A raczej tego, który miał być tym
Jedynym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)