Ostatnio przeczytałam dziwną książkę. I nie
wiem, co mam o niej myśleć. Książka fantasy, wiec wiadomo, muszę się nastawić
na wszystko, co może się wylęgnąć w umyśle człowieka. Nie pierwszy raz trafiła
w moje ręce tego typu literatura. W dodatku znam autora. Toż to sam George
R.R.Martin! Jego saga towarzyszyła mi dobre kilka miesięcy. Pomyślałam, że
poznałam już jego styl na tyle dobrze, że ta nowa książka przypadnie mi do
gustu. Jako nastolatka miałam zwyczaj pochłaniać wszystkie utwory danego
autora, w którym akurat byłam zakochana. I w każdej z tych książek można było
odnaleźć wiele ze stylu pisarza, zachowanego między kartami i łatwo
rozpoznawalnego. I w przypadku książki Martina „Światło się mroczy” miało być
podobnie. Utwierdził mnie w tym przekonaniu opis, umieszczony na odwrocie
okładki. Cywilizacja oparta na kodeksie przemocy? Jakież to typowe dla Martina.
Każdy, kto czytał sagę „Gra o tron” (inaczej „Pieśń Lodu i Ognia”) może
poświadczyć, że jest ona oparta na przemocy.
Oczekiwałam więc, że wkroczę na dobrze
sobie znany teren. Jedyną różnicą miało być to, że akcja rozgrywa się w
kosmosie, a nie w wymyślonych Siedmiu Królestwach, pełnych magii i stworów, o
których mogły opowiadać tylko stare nianie. Czy świat fantasy, ożywiony w
kosmosie, będzie czymś bardzo odmiennym od ziemskiego? Pomyślałam, że będzie to
miłe spotkanie ze znanym autorem, na znajomym terenie, bez większych
niespodzianek. Jakże się myliłam!
„Światło się mroczy” przeniosło mnie do
zupełnie innego, niezbadanego zakamarka wyobraźni Georga R.R Martina.i
odsłoniło świat nieznany. Wkroczyłam w niego z odwagą i dzięki temu ujrzałam,
jak wiele potrafi zmienić czas. Przez cały okres podróży przez światy
międzygwiezdne Martina nie wiedziałam, że jest to jeden z pierwszych wytworów
wyobraźni autora. Choć czułam, wewnętrznie czułam, że wszystko jest tu inne-
język, styl, czas i sposób myślenia, nie potrafiłam rozgryźć dlaczego tak się
dzieje. Wszystko jest tu jakby prostsze w opisie i odbiorze. Ma się wrażenie,
że stworzył tę książkę, te światy zupełnie inny człowiek. Dopiero informacja o
roku powstania książki (lata 70.) pozwala zrozumieć tę różnicę. Przecież to
trzydzieści lat pracy pisarskiej i samorozwoju! Teraz dopiero widzę, jak długą
drogę przebył Martin od swoich pierwszych opowiadań i pierwszej powieści
„Światło się mroczy” do znanej szerszej publiczności sagi „Pieśń Lodu i Ognia.”
Oczywiście nie znaczy to, że „Światło”
przegrało z kretesem ze swoim młodszym bratem. Ja cenię sobie obie powieści,
Światło” i sagę. Uważam, ze nie można odrzucać czegoś, co powstało pierwsze,
tylko dlatego, że było pierwsze. Nie zawsze czas ma tak duży wpływ na
wyobraźnię. Czasem to właśnie pierwsze utwory są bestsellerami lub zapisują się
w historii literatury na wiele pokoleń, podczas gdy późniejsze utwory idą w
zapomnienie, wiane wiatrem jak piasek na pustyni. Innym razem czas może
oznaczać ewolucję. A bywa i tak, że autor przez całe swoje życie pisze na
podobnym poziomie. To wszystko zależy od talentu. Myślę, że kunszt Martina
czekał na rozbudzenie, a „Światło się mroczy” było pierwszą, odważniejszą próbą
pisarską, próbą pokazania światu jego uśpionego talentu. Myślę, że udaną, choć
tak odbiegającą od jego głównego, najbardziej znanego i wciąż niedokończonego
dzieła. Bo chyba sagę „Pieśń Lodu i Ognia” można śmiało uznać za jego
największe dzieło.
Świat, jaki stworzył Martin na Worlornie,
samotnej planecie żeglującej wśród gwiazd
ku czarnej pustce kosmosu oczarował mnie w jakiś magiczny sposób. I to pomimo
tego, że nie wszystko mnie przekonało, a niektóre rzeczy, jak choćby dzieci
galarety, lud żyjący we wnętrzu olbrzymich ślimaków, w moich oczach zasługiwały
na miano bzdury, której nie chciała przyjąć nawet moja wyobraźnia. Ale inne
światy i międzygwiezdne kultury oraz cywilizacja Dumnego Kavalaanu już w tę
wyobraźnię wrosły. Tak mocno, że wydawało mi się, jakbym sama przebywała na
Worlornie, patrząc na niebo bez gwiazd i zastanawiała się nad pokrętną ideologią
Kavalarów, pozwalającą zabijać wszystko, co było niewygodne, aby zaspokoić
żądzę mordu, którą w sobie przez wieki wyhodowali.
Dzięki tej książce zapomniałam zupełnie o
bohaterach sagi, o Westeros i Lannisterach oraz Starkach. Na Worlornie nie było
dla niech miejsca. Na tej opuszczonej planecie znowu przypomniałam sobie,
dlaczego kocham książki o kosmosie. Dopiero w otoczeniu kosmosu człowiek czuje
się naprawdę samotny i zdany tylko na siebie. A zwłaszcza na tym małym,
znikającym w mroku nocy świecie, zapomnianym i nikomu już niepotrzebnym. Na
Worlornie, gdzie nie istniało żadne prawo ani strażnicy, którzy pilnowaliby
jego respektowania. Istniało tylko prawo tych, którzy tam zostali, a i to prawo
było interpretowane zgodnie z aktualnymi potrzebami. Na świecie takim, jakim
stał się Worlorn, mają prawo bytu tylko najsilniejsi. Pozostali zostaną
zdmuchnięci przez tę siłę jak płomień świecy i zapomniani na wieki, jak ta
planeta, na której zdecydowali się pozostać.
Choć widzę, że język, jakim posługiwał się
autor jest dużo prostszy od tego, który poznałam, czytając sagę, Martinowi
udało się przekonać mnie niemal do wszystkiego, co stworzył na Worlornie. Choć
czasem się gubiłam w chronologii wydarzeń, które sprowadziły mnie na planetę w
ślad za Dirkiem T’Larien i nie wszystko było dla mnie zrozumiałe; choć bywało,
że raził mnie ten prosty język, pokazujący wieloletnią przepaść między
„Światłem” a sagą, to jednak dałam się pochłonąć. Wczułam się w wydarzenia i
odczuwałam grozę osamotnienia oraz klimat walki o przetrwanie. A także smutek,
jaki zawsze pozostawia w moim sercu umierające uczucie. Niedopowiedzenia i
wzajemne niezrozumienie między dwójką głównych bohaterów, Gwen Delvano i
Dirkiem t’Larien bardzo mnie smuciło, gdyż widziałam to, na co Dirk był ślepy-
że nie da się wskrzesić przeszłości, nieważne jak bardzo byśmy się starali.
Interesujące dla mnie było to, że po raz
pierwszy odczułam większą sympatię do postaci drugoplanowej, zamiast do
głównego bohatera. Dirk wydał mi się egoistyczny i słaby, natomiast jego
przeciwnik do serca Gwen- mądry, sprawiedliwy, wyrozumiały i silny, zarówno
fizycznie, jak i psychicznie. Nie wiem, czy był to zamierzony efekt - obdarzyć
bohaterów takimi cechami, aby pokierować moimi uczuciami- czy tez wina leżała w
tym, że autor większą uwagę poświęcił Jaantonemu Vikaremu, niż Dirkowi
t’Larien. Nawet brat Jaana, Garse Janacek, związany więzią, czyli tzw. teyn, stał się dla mnie kimś ważniejszym
i bardziej zasługującym na moje zainteresowanie i empatię niż Dirk, czy nawet
Gwen. A to zapewne dzięki swojej więzi z Jaantonym, która była czymś więcej niż
ziemską przyjaźnią. Zwłaszcza taką bezinteresowną, jaką Garse dzielił z Jaanem.
Tylko taka przyjaźń mogła mieć władzę obalenia całej ideologii, ideologii kavalarskiej,
w którą Garse Janacek wierzył całym sercem, a którą Jaantony częściowo odrzucił.
Dirka polubiłam dopiero wtedy, gdy uznał
swoją miłość do Gwen za mniej ważną niż honor, poczucie więzi z drugim
człowiekiem, odpowiedzialność za własne słowa i przyjaźń z pozostałymi
mężczyznami. Gdy potrafił zaryzykować swoje życie, aby ratować kogoś, kogo
jeszcze niedawno lekceważył i komu w odruchu egoizmu postanowił podstępnie
ukraść wszystko, co było dla niego ważne i drogie. Nie spodobało mi się to, że
wcześniej Dirk nadużył zaufania, jakim obdarzył go Jaan, a za jego namową także
podejrzliwy i nieufny Garse Janacek. Bardzo mi to nie pasowało do bohatera,
jakim Dirk powinien być jako postać pierwszoplanowa.
Także Gwen Delvano, jego miłość z dawnych
czasów, zasłużyła na moją pogardę. Nie potrafiłam wykrzesać w sobie sympatii do
niej, ponieważ pozwoliła, aby mężczyźni o nią walczyli, nie dając nic w zamian.
Nie dając choćby jasnej odpowiedzi, z którym z nich postanowiła być. Oszukała
obu, świadomie lub nie, bo bardziej patrzyła na własne potrzeby, niż na to, że
może kogoś tym zranić. Była chwiejna i niezdecydowana. Być może wykorzystywała
kłamstwo dla dobra Dirka, gdyż chciała go bronić przed krwiożerczymi Kavalarami
ze schronienia Braith, ale przez to pozwoliła, aby cierpiał Jaan, a nawet Dirk.
Swoim postępowaniem i walką o własne prawa doprowadziła do jeszcze większej
tragedii. Moim pocieszeniem jest to, że wreszcie ukarała samą siebie. Szkoda
tylko, że kosztem Garse Janacka, który był winien jedynie temu, że głęboko
wierzył w ideologię, której uczono go od dziecka. Mimo to potrafił być wiernym
przyjacielem dla rewolucjonisty Jaana, i bronić go przed jego wrogami.
Jaan trwał w świecie podwójnych poglądów- w
jego postawie zderzały się dwa nurty- starych wierzeń kavalarskich, leżących u
początków tej cywilizacji oraz rewolucyjnych odkryć, które burzyły całą tę
wypracowaną przez wieki ideologię. Myślę, że właśnie to Jaana zgubiło. Nie
potrafił całkowicie odciąć się od ideologii swojego ludu, mimo że odkrył jej
zadziwiające korzenie, które tak mylnie stały się podwalinami gwałtownej
cywilizacji Kavalarów. To powodowało, że był jednocześnie człowiekiem wykraczającym
poza własne czasy oraz obrońcą uciśnionych, a jednocześnie tradycyjnym Kavalarem.
Kavalarem, który nie odważył się otwarcie przeciwstawić starym wierzeniom i dać
kobiecie prawo decydowania o sobie i prawo bycia równą z mężczyznami. Pprawo
bycia teynem, na czym tak bardzo
zależało Gwen. To, że Jaan miotał się między dawnymi wierzeniami a własnymi
przekonaniami, było bardzo smutne. Miał związane ręce i nie potrafił dać
szczęścia kobiecie, która stała u jego boku, a także stając się przyczyną
konfliktów między swoim teynem Garse
Janackiem a betheyn (czyli kavalarską
„żoną”) Gwen.
Jak już wspomniałam, poczułam do Dirka pierwsze
nici sympatii dopiero wtedy, gdy zawarł pakt z Jaanem i Garse’m. Wówczas
bardziej liczyła się dla niego więź z mężczyznami, niż kobieta, która nie miała
mu tak naprawdę nic do zaoferowania. Szkoda tylko, że Dirk tak bardzo był
zaślepiony i trwał w tym stanie niemal do końca. Być może pozwoliłoby to
uniknąć zła, które się później stało.
Natomiast Gwen mam do zarzucenia jeszcze jedno.
Jej pokrętny sposób myślenia. Najpierw denerwowała się, że Dirk chce stoczyć
pojedynek honorowy z Braithami i że złożył równie honorową obietnicę Jaantonemu
i Garse’owi, iż pojawi się na pojedynku. Co więcej namawiała go do niehonorowej
ucieczki, do tego, aby zdradził swoje obietnice i ludzi, którzy, w ogóle go nie
znając, zaufali mu i bronili go za cenę własnego życia. Nie akceptowała również
tej części kavalarskiej ideologii, która kazała Jaanowi i Garse’mu pojedynkowania
się w obronie jej honoru. Ale gdy uciekli z Dirkiem do opustoszałego Wyzwania, miasta
będącego niegdyś chlubą jednego ze światów zewnętrznych, tym samym ściągając na
mieszkańców miasta niebezpieczeństwo, wyrzucała Dirkowi, że nie zachowuje się
jak bohater, jak Jaantony i Garse. Ciężko mi było zrozumieć tę kobietę, dlatego
nie potrafiłam zaakceptować ani jej, ani jej egoistycznej natury.
Pomimo prostego języka, jakiego używał
autor, udało mu się przekonać mnie do ideologii Dumnego Kavalaanu w stu
procentach. Choć wywodziła się ona z czegoś na kształt mitologii oraz mało
wiarygodnych wierzeń, przedstawiona była racjonalnie i wiarygodnie. Połączenie
mitologii kavalarskiej i faktów, które udało się odnaleźć Jaanowi na jednym z
innych światów zewnętrznych, Avalonie, pozwoliło zrozumieć, jak ukształtowały
się pierwotne cywilizacje kavalarskie, i pierwsze reguły, z których wywodziła
się obecna ideologia. Te reguły, pozwalające pierwszym ludom kavalarskim
przetrwać w trakcie wojen międzykulturowych, zamiast zaniknąć, gdy nie były już
potrzebne, z czasem mutowały i dały podwaliny dzisiejszych więzi między dwoma
mężczyznami i spychając kobiety do roli płodnych samic, będących własnością
wszystkich mężczyzn z jednego schronienia. Mutacje wierzeń i przesadów dały
również początek polowaniom na ludzi, których uznano za niby-ludzi. I mimo, iż
część tej ideologii umarła śmiercią naturalną, w niektórych schronieniach kavalarskich
przetrwała niezmieniona. I właśnie ta część przerażającej kultury Kavalarów
została przyniesiona na Worlorn i temu musiał się przeciwstawić Jaan Vikary ze
swoim teynem i niepokorną żoną.
Najbardziej z całej ideologii kavalarskiej
zaciekawiła mnie ta część dotycząca honorowych pojedynków, gdzie przemocą,
obwarowaną zasadami kodeksu, rozwiązywało się wszelkie konflikty w schronieniu
(coś na kształt plemienia). Kodeks honorowych pojedynków pozwalał rozładowywać
napięcia skorego do przemocy ludu i pozwalał żyć w zgodzie. Kodeks obowiązywał
każdego i nie pozwalał na oszustwa. Chociaż nie, nie można tak powiedzieć.
Kodeks obowiązywał każdego Kavalara, ale już nie kobiety, ani niby-ludzi,
którzy byli traktowani jeszcze gorzej jak kobiety, bardziej jak zwierzęta. I
choć słowo niby-człowiek wyrosło wieki temu w historii kavalarskiej cywilizacji
w związku z wojnami atomowymi i nie miało już mocy w czasach teraźniejszych,
niektóre schronienia kavalarskie nadal wierzyły w istnienie takiego człowieka,
gdyż pozwalało im to bezkarnie polować i mordować ludzi pod osłoną dawnych i
upadłych przekonań. Ta pradawna i powoli zapominana ideologia była bardzo
wygodna, gdyż opierała się tylko na słownym oświadczeniu drugiego mężczyzny,
zwanego teynem. Jeśli teyn zaświadczył, że mężczyzna z nim
związany nadal jest człowiekiem, należało mu status człowieka zostawić. Wówczas
był bezpieczny, gdyż ochraniał go kodeks honorowy. Wówczas mógł bronić swoich
praw i honoru w pojedynkach i nikt nie mógł na niego polować jak na zwierzynę.
Łatwo sobie wyobrazić, jak prosta to droga do nadużyć, zwłaszcza na świecie,
gdzie nikt nie pilnuje prawa. Nikt prócz Jaantonego Vikarego ze schronienia
Ironjade, chroniącego obraz swojego ludu w oczach wszystkich światów zewnętrznych
(terminologia używana przez Martina) i jego wiernego teyna Garsego. Mając przed sobą potęgę złożoną z kilkunastu
wiernych dawnym obyczajom Kavalarów ze schronienia Braith mogli zostać tylko
męczennikami lub bohaterami. I tylko od ich siły psychicznej i fizycznej
zależało, jak skończy się ich wizyta na Worlornie.
Bo Worlorn to świat przemijającej chwały 14
światów zewnętrznych. Odnaleziony i zasiedlony na 10 krótkich lat, gdy udało
się stworzyć na planecie warunki do życia dla ludzi, został porzucony zaraz po
tym, gdy planeta opuściła sąsiedztwo życiodajnych słońc. Te czasy rozwoju
nazwano Festiwalem, gdyż każdy z 14 światów założył tu miasto mające sławić
jego potęgę. Jednak po latach sławy Worlorn zaczął oddalać się od słońc, które
spotkał przypadkowo na swojej drodze, skazując sam siebie na ponowną wieczną
zimę. Na umierającym świecie pozostały tylko opuszczone miasta, niektóre powoli
obracające się w ruinę pod potęgą zimna kosmosu oraz spóźnialscy lub porzuceni
mieszkańcy miast. A także flora i fauna, przywieziona z obcych światów i
porzucona jak nikomu niepotrzebne śmieci. Oraz kilku zatwardziałych
przedstawicieli kavalarskiego schronienia Braith, którzy uznali wszystkich
mieszkańców Worlornu za niby-ludzi, czyli prywatne zwierzęta do polowań. I do
takiego świata przyleciał Dirk t’Larien na zawołanie dawnej miłości, Gwen
Delvano. Poleciał, bo dawno temu obiecał, że przybędzie na zawołanie bez
zadawania pytań. Przyleci po swoją Jenny, po Guinevre, jak ją dawniej nazywał.
Tylko, że on żył wspomnieniami, a jego Jenny przez ten czas zmieniła się w
zupełnie inną osobę. Nie było już Jenny i to w tym wszystkim było takie smutne.
Dirk pozostał przy wspomnieniach i rozpamiętywaniu podczas gdy Gwen podążyła
dalej. Dirk tak bardzo nie pasował do tego brutalnego, surowego świata kavalarskiej
przemocy, a Gwen pozwoliła mu się zagubić w świecie, którego nie rozumiał, bo
sama nie wiedziała, czego oczekuje od życia. Świadomie skazała go na walkę o
życie i dlatego nie mogłam jej polubić.
Dałam się wciągnąć w ten dziwny świat
jeszcze dziwniejszych przekonań, bo Martin ma jakiś tajemniczy dar przekonywania
mnie. Przekonał mnie do Worlornu i do Westeros i sprawił, że potrafiłam
zobaczyć się w obu światach. W „Światło się mroczy” miałam wrażenie, że stąpam
po Wolrornie, widząc jego powolny upadek i nie mogąc z niego uciec, bo od
normalnego życia odgradzał mnie nieprzebyty kosmos. Choć wiele rzeczy były
wytłumaczone ogólnikowo, bo nie było na to miejsca w krótkiej powieści, choć od
razu zostałam wrzucona w zupełnie wymyślony świat, nie przypominający niczego,
co dotąd znałam, choć ciągle miałam wrażenie, że jest to tylko jeden z tomów
jakiejś szerszej opowieści, to jednak uwierzyłam we wszystko, co zostało mi
podane. Poczułam sympatię do Jaana, zagubionego pomiędzy dawnymi zwyczajami i
przekonaniami, a swoim nowoczesnym umysłem. Do jego teyna Garse’go, stuprocentowego Kavalara, który z miłości do
swojego przyjaciela bronił go bez zadawania pytań, mimo iż nie wierzył w to, co
głosił Jaan. Pewnie dlatego więź między Kavalarami zwana była przez Garse’go
czymś więcej niż ziemską przyjaźnią. Poczułam żal do Dirka, że musi stawiać
czoła zdarzeniom, do których nie był przygotowany, gdyż żył wspomnieniami,
znużony swoim życiem i podświadomie czekający na koniec cierpień. Poczułam też
złość na Gwen za zwodzenie człowieka, którego niegdyś kochała. Czułam
osamotnienie i grozę wobec krwiożerczych Braithów. Ten natłok uczuć towarzyszył
mi, gdy czytałam „Światło się mroczy” i dlatego potrafię docenić tę książkę,
mimo iż jest ona dość słaba w porównaniu z „Grą o tron”. Ale i w „Grze” czasem odczuwałam przebłyski
dawnego Martina, mimo iż wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. „Światło się
mroczy” jest wartą przeczytania opowieścią. Polecam ją jako coś zupełnie
odrębnego od „Gry o tron” i jako możliwość poznania Georga R. R. Martina z
zupełnie innej strony. Jeśli lubicie fantasy i kosmos, odnajdziecie się w
świecie Worlornu bardzo łatwo. Nie zapominajcie o słowniczku, który pisarz
umieścił na końcu książki. Wyjaśni on niektóre tajemnicze nazwy i wydarzenia,
choć dla każdego z pojęć zostało przeznaczone tylko kilkanaście zdań. Ale to w
zupełności wystarcza, gdyż nie chodzi tu o przestudiowanie całej wymyślonej
przez pisarza historii, tylko o odnalezienie się wśród wydarzeń, w sam środek
których wrzucony został Dirk t’Larien w pogoni za dawnymi, dawno umarłymi
marzeniami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz