Zacznijmy od tego, że jak wspomniałam koleżance o tym, że właśnie odświeżam sobie serię o Rocky’m Balboa, odpowiedziała mi na to ze wzgardą „że nie lubi filmów o sporcie”. Wypowiedziała te słowa prawdopodobnie nie próbując nigdy obejrzeć choćby pierwszej części kultowej serii. Może kiedyś, w przeszłości, widziała kawałek którejś, zobaczyła boksujących się facetów i to jej wystarczyło, aby zaszufladkować ten film do kategorii filmów nie lubianych i zatrzasnąć za nim drzwi bez żadnego wzruszenia.
Ale ach, jakże się myliła. Bo ta seria wcale nie jest o
sporcie. Kiedyś też tak myślałam, gdy jako nastolatka posiadająca dwóch
starszych braci przechodziłam przez wszystkie te męskie filmy z lat 70-tych i 80-tych.
Obejrzałam pobieżnie, było fajnie, jak to z braćmi i tyle. W mojej głowie
pozostał tylko niejasny obraz Sylwestra Stallone obijającego na ringu mordy
innych umięśnionych facetów. Gdy jednak jako trzydziestolatka zabrałam się za
tę serię ponownie, doznałam kulturowego szoku.
Film o spoconych facetach lejących się do nieprzytomności
zmienił się w film o walce o to, w co się wierzy, w walkę z przeciwnościami
losu i dopięcia swoich celów, a przede wszystkim w najtrudniejszą walkę ze
swoimi słabościami i środowiskiem, w jakim się wyrosło. Jest to film o sile
nadziei i ludzkiej motywacji- o tym, co mi wcześniej całkowicie umknęło. Jest
to też kawał cholernie dobrej muzyki, której nie tylko można słuchać codziennie,
ale która powoduje, że ma się ochotę samemu założyć rękawice, by walczyć o
samego siebie i swoje przekonania. Co więcej, w tym filmie nakręconym 40 lat
temu nie ma ani grama patosu, są za to idee, które odczuwa się każdą komórką
ciała. Dzisiejsi scenarzyści, jestem tego pewna, zniszczyli by cały pomysł
kiepskimi przemowami, które porwałyby wyłącznie ich, muzyką nie przystającą
zupełnie do idei i typowymi amerykańskimi efektami specjalnymi. Film z 1976
roku natomiast jest dziełem ponadczasowym, klasykiem, kulturową odskocznią od
filmów kręconych na jedno kopyto i szeregiem piekielnie dobrych nut zdolnych
wynosić serca w niebo.
Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości co do wielkości
filmu, bo coś tam pamięta z przeszłości, to wystarczy zastanowić się, czy zwykły
film o sporcie stałby się klasykiem? Czy sięgałyby po niego obie płci? Czy
naparzanie się na ringu przyciągnęłoby takie tłumy dziewczyn? Czy kariera
Stallone bez tej serii tak bardzo by się rozkręciła? Czy stałby się idolem
rzeszy rozhisteryzowanych kobiecych tłumów? Czy ten film pozostałby tak długo w
pamięci? Czy ktokolwiek pokusiłby się o nagranie kolejnych części, gdyby Rocky
nie był czymś więcej niż zwykłym filmem o sporcie? Naprawdę Stallone spisał się
świetnie tworząc swój scenariusz, a John Avildsen przeistoczył świetną historię
w jeszcze świetniejszy film. Decyzja zaś, aby powierzyć Billy’emu Conti
stworzenie muzyki do filmu, była najlepszą decyzją twórców. Takie trio musiało
odnieść sukces.
Powiem Wam, że jest to jedyny film, który moim zdaniem nie
może być w żaden sposób sklasyfikowany ani jako męski gatunek filmowy ani film
dla kobiet. Jest to jedyna seria, która pasowała mi do każdego humoru. Nie
wybrzydzałam przy tych filmach, zawsze miałam na nie ochotę, a nawet pierwsza
zaproponowałam mężowi taki seans, a po obejrzeniu pięciu części naszła mnie
straszna ochota na filmy z tego okresu, zwłaszcza z Sylvestrem Stallone. Zawsze
ogarniał mnie dobry humor po każdym filmie z serii, w muzykę wsłuchiwałam się
każdym porem na skórze, a przy następnej wolnej chwili jedyną opcją na wieczór
był Rocky i kolejna część. Jako dziewczyna śmiało mogę powiedzieć, że ta
produkcja wymyka się wszelkim kategoriom i zdecydowanie jest to film, który
pogodzi wymagania męskie i kobiece. Jeśli macie już dość oglądania tego samego,
nie zwlekajcie, Stallone stworzył ten scenariusz właśnie dla Was. Dla kobiet,
które lubią dobre kino z przesłaniem i które lubią oglądać filmy ze swoimi
facetami. Dla facetów, którzy chcą miło
spędzić czas ze swoimi kobietami, ale mają już dość filmów z Keirą Nightley i
Judem Law, a nie chcą ich zanudzać kolejną sensacją. Ten film jest dla Was
obojga.
Warto obejrzeć Rocky choćby ze względu na to ciacho ;) |
Nie obawiajcie się, ta seria naprawdę nie jest skupiona
wyłącznie na sporcie, sport gra raczej rolę mechanizmu uwiarygodniającą
historię Rocky’ego. Co więcej, w pierwszej części tak naprawdę niewiele było boksu.
Nie taki był zamysł filmu, którego scenariusz napisał Stallone. Ten film jest o
nadziei, o przeszkodach, o walce o przetrwanie w ciężkich czasach, o walce ze
swoimi korzeniami i o skorzystaniu z szansy, mimo że nikt w Ciebie nie wierzy i
cały świat jest przeciwko Tobie. Są w nim proste prawdy przekazane prostym
językiem, są przemowy, ale nie na piedestale wśród wsłuchanych tłumów
oczekujących przewodnictwa, ale na ulicy, gdzie nikt nie spodziewa się niczego
dobrego. I są to przemowy, które trafiają głębiej i zakorzeniają się silniej,
bo nie są wciskane nikomu na siłę, a tylko uwydatniają ważne prawdy, o których
czasem się zapomina walcząc przeciwko życiu. Wystarczy choćby przypomnieć sobie
naukę, którą Rocky udziela dziewczynce z sąsiedztwa, aby nawrócić ją na
właściwą drogę. Bardzo znacząca jest scena, kiedy dziewczyna nazywa Rocky’ego
głupkiem, nie przejmując się zupełnie jego radami.
Pierwsza część serii jest przede wszystkim tym, co chcieli
przekazać reżyser, scenarzysta i aktorzy. Jest mowa o środowisku, w którym się
urodziliśmy, a które chce nas przytłoczyć i nie pozwolić się z niego wyrwać.
Jest o tym, że nawet jeśli nikt w nas nie wierzy i jesteśmy jedynymi, którzy tę
wiarę posiadają, to dzięki wysiłkowi zdobędziemy wszystko, co jest nam drogie
wyłącznie wtedy, gdy nie damy sobie
ugiąć kolan. Ten film pokazuje, że już samo skorzystanie z szansy i walka
przeciwko światu jest wygraną, nawet jeśli wydaje się, że przegraliśmy.
Ale gdyby Rocky wygrał wówczas walkę o tytuł mistrza świata
z Apollo Creedem, byłoby to zbyt oczywiste (wybaczcie spoiler, ale ten film ma
już zbyt wiele lat, aby coś jeszcze przed nami ukrywać). Jednak to, że
przystąpił do walki, mimo iż z góry był skazany na niepowodzenie, świadczyło o
sile jego ducha, a zapał z jakim walczył zaskoczył nawet samego Apollo. I nawet
przegrana na punkty i nie zdobycie pasa mistrza świata nie pokonało Rocky’ego,
bo wszyscy na widowni wiedzieli, że Rocky wygrał tę walkę swoim sercem. Wygrał
podwójnie, bo wygrał ze swoimi słabościami i losem, który kazał mu żyć w
slumsach jako jeden z wielu, ale też wygrał uznanie wszystkich, którzy tego
dnia obserwowali walkę.
Również Apollo wiedział, że tę walkę przegrał. Znamienna
jest tu scena, gdy Apollo mówi do Rocky’ego, że rewanżu nie będzie, bo czuł, że
następne starcie odbierze mu tytuł. Nikt zaś nie lubi przegrywać, a już
najmniej mistrz świata, który zaaranżował całą walkę, aby uświetnić swoje
dotychczasowe zwycięstwa i pokazać się z najlepszej strony, jako człowiek który
daje szansę amatorowi ze slumsów, by ten mógł zmierzyć się z mistrzem.
Tak naprawdę ten film jest trochę smutny. Rocky jest
niewykształcony, mieszka w małym mieszkaniu w najgorszej dzielnicy, aby
utrzymać siebie musi pracować, zamiast ćwiczyć na ringu, choć boks jest jedyną
rzeczą, która pozwala mu przetrwać. Wszyscy się z niego naśmiewają z powodu
tego, że jest niewykształcony, wywalają z szafki jego ubrania do ćwiczeń, aby
zrobić miejsce dla kogoś bardziej obiecującego, a gdy decyduje się wziąć udział
w z góry przegranej walce i staje po raz pierwszy przed prasą, jego
niewykształcenie daje się mocno we znaki.
Mimo to hart ducha Rocky’ego nie pozwala mu się poddawać i
zawsze walczy do końca o wszystko. O kobietę swoich marzeń, w której oczach
tylko on widział kogoś wartościowego, o swoją duszę, litując się nad tymi, od
których miał odebrać dług za swojego szefa, bossa mafijnego. Gdy wszyscy się od
niego odwracają, jest mi go tak bardzo żal, on natomiast nie poddaje się i
wstaje za każdym razem, gdy próbują go przygnieść do ziemi. Decyduje się na
walkę mimo że nie ma trenera, wstaje o świcie, żeby biegać w starym poszarpanym
dresie, bo wreszcie widzi cel w swoim marnym życiu i nic już nie jest w stanie
go od tego celu odciągnąć. Nawet jego były trener, który wreszcie daje mu
szansę, bo zauważa niepokonany hart ducha, którego nie da się zwyciężyć. A hart
ducha więcej jest wart niż doświadczenie, siła mięśni i dobrzy trenerzy.
Ten film jest jedną wielką walką o siebie. Wystarczy spojrzeć
na wszystko czego dokonał Rocky Balboa, włoski ogier ze slumsów. Żył jak szczur
na ulicy, aby wreszcie się podnieść, tylko dlatego, że wreszcie ktoś dał mu
szansę. Zdobył kobietę swojego życia, mimo iż nawet jej brat odradzał Rocky’emu
ten związek. Przekonał do siebie Micky’ego, swojego trenera, który wcześniej
spisał go na straty za zawód, jakim się parał. Przetrwał wszystkie rundy z
mistrzem świata, mimo iż nie posiadał tak dobrego warsztatu jak Creed i podczas
walki zawsze się podnosił, mimo iż miał ochotę zostać na kolanach, bo tak było łatwiej.
Najsmutniejsza była dla mnie ta scena, w której Micky przyszedł do Rocky’ego,
bo chciał zostać jego trenerem, po tym jak wyrzucił jego rzeczy z szafki. Gdy
Rocky przypomniał mu, że wcześniej trener nie dał mu wsparcia i oskarżył, że
przyszedł do niego dopiero po tym, jak wyzwał go mistrz, po czym wyrzucił z
mieszkania, a Micky zaczął schodzić ze schodów, pokonany. Jak to dobrze, że
Rocky go z tych schodów zawrócił! Było mi żal zarówno Rocky’ego i tego, że w samotności
musiał się zmagać ze wszystkim przeciwnościami, które niejednego zwaliłyby z
nóg, jak i Micky’ego, którym powodowały dobre motywy, a jednak słowa Rocky’ego
zraniły go tak bardzo, że jego stare i zmęczone plecy pochyliły się jak u
stuletniego starca. Obaj byli skrzywdzeni przez życie i obaj potrzebowali
siebie tak samo mocno. Całe szczęście, że to dostrzegli.
W tej scenie poznajemy Rocky’ego najbardziej. Tu opowiada
nam przez co przeszedł i jak bardzo czuł się samotny. Jak bardzo potrzebował
wiary w siebie i pomocnej ręki. Jest to jedna z tych przemów, które na długo
pozostają w pamięci, mimo że nie ma w niej wielkich słów i patosu. Ale taki
jest właśnie głupek Rocky, jego słowa zawsze wyrażają głębokie prawdy, mimo iż
Rocky sam sobie odmawia inteligencji. Mimo to wiedział, że szansa walki z
Apollo Creedem jest jego ostatnią szansą na pokonanie samego siebie, swojej
słabszej strony, która dawno temu została pokonana przez życie i na
podniesienie się z kolan.
Sport gra w tej części raczej poboczną rolę, ma znaczenie
tylko z całą resztą historii. Bez niej byłoby to tylko zwykłe chlastanie się w
bokserskich rękawicach, z historią zaś w tle stała się heroiczną walką z samym
sobą. Dlatego tak bardzo ściskamy kciuki za Rocky’ego, gdy ten raz po raz upada
na kolana podczas walki z Apollo Creedem. Zapominamy w tym momencie, że nie lubimy sportu, bo
wiemy, jakie znaczenie ma dla Rocky’ego a walka, jak bardzo chce utrzymać się
na nogach przez wszystkie rundy, mimo iż wie, że nie ma szans na wygraną. Jego
siła charakteru nie pozwala mu się poddać, nawet gdy nie ma siły, a muzyka,
która leci w tle, zmienia nasze serca w rydwany ognia. Przyznam, że miałam
wtedy ochotę zerwać się z łóżka i krzyczeć raz po raz: „Rocky, Rocky!” razem z
reszta tłumu.
Zapomniałam na chwilę, że to tylko film, naprawdę. A po
ostatniej rundzie, gdy zostały ogłoszone wyniki i poleciał kolejny genialny
kawałek, oczy mi się zaszkliły ze szczęścia. I teraz, za każdym razem jak
słyszę te piosenki, przypomina mi się Rocky na ringu, gdy jak Dawid walczy z
Goliatem o swoją przyszłość i szacunek do samego siebie, wiem, że już nic nie
jest w stanie mnie złamać, bo skoro Rocky’emu się udało, człowiekowi, który
miał znacznie gorszy start ode mnie, to i mnie musi się udać.
Ach i ta pełna napięcia chwila przed samą walką z mistrzem.
Daje się wyraźnie odczuć jak wielkie znaczenie ma ona dla Rocky’ego. Bardzo
chcemy mu wówczas pomóc, powiedzieć jakieś budujące słowa, ale wiemy, że tylko
on sam może sobie pomóc. I przez cały czas trwania walki bieleją nam kłykcie od
trzymania kciuków za to, żeby mu się udało. To napięcie wyczuwalne jest tylko w
pierwszej części, kiedy wiemy, że ważą się szale przyszłości Rocky’ego, że
później już będzie dobrze, ale że od tej jednej walki zależy właściwie
wszystko. Ta zdolność Stallone do grania na emocjach powoduje, że film staje
się czymś więcej od filmu o boksie.
Ten film podnosi na duchu, pomaga odzyskać wiarę w siebie, dodaje
pewności siebie i hartu ducha, daje nadzieję, że wszystko będzie dobrze, tylko
musimy zawalczyć o swoje. Tak jak w tej pamiętnej scenie, gdy Rocky wbiega
ostatkiem sił na schody po wcześniejszym morderczym biegu, aby na szczycie
poczuć się jak mistrz świata, bo wygrał ze swoimi słabościami. Jak mówi
piosenka „it’s you against you”, i tylko Ty możesz sprawić, że wygrana będzie
po Twojej stronie, nawet jeśli wszyscy są po przeciwnej. Naprawdę, obejrzycie
ten film, posłuchajcie tej wspaniałej muzyki, a już zawsze gdy ją usłyszycie
będziecie mieli ochotę przeciwstawić się światu, mimo iż wcześniej wydawało się
Wam, że nie macie już na to siły. Nagle znajdziecie w sobie tyle siły, aby
wstać z kolan, a w ślad za tym przyjdą kolejna ukryte pokłady siły, które
dodadzą Wam skrzydeł i sprawią, że nie tylko zaczniecie biec, ale uda Wam się
bez problemu wspiąć na każdy szczyt, który wcześniej wydawał się nieosiągalny.
Druga część filmu, która powstała trzy lata później, jest
utrzymana w podobnej konwencji i to mnie niezmiernie cieszy. Tak łatwo było
zepsuć ten pomysł. Na szczęście wszyscy stanęli na wysokości zadania. Jest tu
trochę więcej znienawidzonego przez moją koleżankę sportu, ale idea przyświeca
ta sama. Nie jest to film o boksie, ale o walce przeciwko sobie, swojemu
największemu wrogowi. Gdy Rocky’ego napadają wątpliwości czy uczciwie wygrał
swoje następne walki i tytuł profesjonalnego boksera wie, że nic nie będzie go
w stanie powstrzymać przed ponownym stanięciem w szranki z Apollo Creedem,
który z kolei musi walczyć z oskarżeniami, że ledwie wygrał z Rockym, bokserem
amatorem. Ta walka będzie jeszcze ciekawsza i bardziej trzymająca w napięciu
niż poprzednia, a otoczka filmu równie głęboka, bo wciąż mocno skupiona na
środowisku, które pomimo wszystkich przeciwności, wydało na świat mistrza.
Dwie następne części nie są tak doniosłe i można by
poprzestać na dwóch pierwszych, ale i tamte kolejne obejrzałam i nie żałuję, bo
też były całkiem ciekawe. Piąta część jest trochę powrotem do pierwszej, co
daje jej pewną przewagę nad dwiema poprzednimi, mimo iż boksu w niej niewiele.
Natomiast po szóstą nie sięgnę, bo zbyt wiele lat upłynęło i czas ten odbija
się nie tylko na twarzy Stallone, ale i, mocno podejrzewam, na scenariuszu. Dla
mnie istnieje tylko tych pięć części, bo uważam, że nie da się wskrzesić ducha
tamtych lat. I lepiej nie próbować tego robić, bo nigdy nie będzie to taki sam
film, a tylko słaba kopia. Jestem o tym tak przekonana, że nie zamierzam tego
sprawdzać. Tak jak Rocky przeszedł na emeryturę, tak zrobiłam to i ja i jedyne,
co mogę zrobić, to ponownie obejrzeć te wszystkie wcześniejsze części i jestem
pewna, że znowu będę się świetnie bawiła, jak to na klasyki przystało.
I myślę, że będę te filmy jeszcze mocniej przezywać, bo jak
sobie teraz przypomnę, jakie Rocky miał smutne życie, to od razu łzy mi w
oczach stają. I chętnie bym zobaczyła ponownie, jak ten prostolinijny chłopak
wywalcza sobie lepszą przyszłość, na którą tak bardzo zasłużył. Ta seria jest
jak najbardziej warta rekomendacji. Koniecznie ją obejrzyjcie, nawet po raz
kolejny. Może, tak jak to było w moim przypadku, odnajdziecie w niej coś, czego
wcześniej nie dostrzegliście i będziecie mogli ją polecić swoim znajomym. Nie
można przecież pozwolić, aby genialna kreacja Sylvestra Stallone została
kiedykolwiek zapomniana, prawda? Jest to jego najlepsza rola i każdy ją doceni,
nawet ci nie lubiący sportów. Gwarantuję Wam, że będziecie uśmiechać się do
siebie ze szczęścia, gdy poleci końcowa melodia, oznajmiająca koniec walki
bokserskiej. Mimo, że nie lubicie sportów!