niedziela, 25 grudnia 2016
środa, 21 grudnia 2016
Kreteńskie podróże - wrzesień
Mój film podsumowujący naszą samodzielnie zorganizowaną wycieczkę. Jakość słaba ze względu na brak dobrego sprzętu.
My movie
My movie
Będąc
jeszcze na Lanzarote rodzi się w nas myśl, że zamiast siedzieć miesiąc na
jednej wyspie, możemy w tym czasie zobaczyć dwie. Pod koniec drugiego tygodnia
pobytu na Lanzarote zaczynamy bacznie obserwować ceny wycieczek, które są tak
wysokie, że poza naszym zasięgiem. Zrzucamy winę na wciąż trwający sezon
wakacyjny. Lot powrotny zbliżał się nieubłagalnie i trzeba coś postanowić-
zostajemy na Lanzarote czy wracamy do Warszawy i tam czekamy na łut szczęścia?
Gdy ma się w Warszawie gdzie mieszkać, można sobie pozwolić na takie ryzyko.
Wiadomo przecież, że większość lotów czarterowych odlatuje jednak z Warszawy.
Mimo tych plusów istotny minus kładzie się cały czas cieniem na ten plan- brak luźnych
wolnych dni, które moglibyśmy przeznaczyć na czekanie. Nawet nie chcę słyszeć o
tym, że zamiast lecieć do Grecji na dwa tygodnie mam się zadowolić spędzonym
tam nędznym tygodniem. Chcę urlop wykorzystać maksymalnie. Za dużo poświęciłam,
aby teraz poddać się tak łatwo. Czas, aby coś zadecydować zbliżał się
nieubłagalnie, a ceny wycieczek raczej rosły, zamiast spadać.
Wreszcie
pojawia się światełko w tunelu. Tani lot czarterowy za 300 zł na Kretę. W obie
strony dla dwóch osób. Bez zbędnego zastanawiania się kupujemy lot, z małymi
turbulencjami spowodowanymi koniecznością wydrukowania umowy i odesłania
podpisanego dokumentu przewoźnikowi. Warunek, którego nie da się ominąć,
zapewnia przewoźnik telefonicznie, nie bacząc na uwagi mojego męża o tym, jak
ciężko nam jest go spełnić będąc już na zagranicznych wakacjach, bez dostępu do
takich luksusów jak urządzenia biurowe. Dobrze, że mamy tajną broń- koleżankę,
na zaproszenie której polecieliśmy na Lanzarote. Przychodzi nam z pomocą, jako
że ma dostęp do drukarki. Musi tylko jechać do biura. W 10 minut później wraca
z umową. Podpisujemy ją i wysyłamy zdjęcie zrobione smartfonem do Rainbow
Tours. Dziękujemy w duchu za istnienie smartfonów i za własną zapobiegliwość,
która kazała nam wykupić specjalne pakiety roamingowe: internetowy i minutowy .
Dzięki temu możemy sprawdzać wszystko, czego potrzebujemy, będąc za granicą, wykonywać
zagraniczne połączenia, a zwłaszcza mieć dostęp do konta internetowego (darmowa
reklama Usług Play;)).
Tego
samego dnia, dwie godziny później, pakujemy się i opuszczamy gościnne progi
Lanzarote i przytulne mieszkanko koleżanki, dzięki której spędziliśmy wspaniałe
dwa tygodnie w hiszpańskim raju. Po męczących sześciu godzinach lotu docieramy
do stolicy czarterów tylko po to, aby następnego dnia gnać na złamanie karku
pociągiem do Gdańska. Jak na złość nasz przewoźnik wybrał sobie inne lotnisko,
oddalone o 3 godziny pociągiem od miejsca, gdzie właśnie przebywaliśmy,
narażając nas na dodatkowe opłaty i stres. Pociąg z Warszawy do Gdańska miał
być na styk.
Ale nie
narzekamy, nie ma na co. Gdyby nie tania oferta Rainbow, nie mielibyśmy szans,
aby w tym roku zobaczyć Grecję. W pociągu skwapliwie ładujemy telefony do pełna,
sprawdzając ostatni raz ceny wycieczek, mając nadzieję na wykupienie hotelu z
jedzeniem i ewentualnym lotem powrotnym o lepszej godzinie niż w środku nocy. Przez
te nieludzkie godziny tracimy całą dobę, którą moglibyśmy wykorzystać na
zwiedzanie lub pluskanie się w morzu śródziemnym, ale wciąż nie narzekamy.
Napędza nas poczucie przygody.
Gdy
tracimy nadzieję na znalezienie gotowej super oferty (hotel+jedzenie+lot),
przerzucamy się na tryb samodzielnej organizacji. Przeszukujemy strony z hotelami i internetowe wypożyczalnie aut.
Ja sprawdzam airbnb. Obdzwaniamy znajomych w poszukiwaniu kogoś, kto pomógłby
nam zarezerwować hotel na booking.com, bo sami nie posiadamy karty kredytowej.
Znajomi zawodzą, ich karty debetowe nie przydają się. Zżymamy się na własną
nieodpowiedzialność, za to, że nie załatwiliśmy sobie przed wyjazdem karty
kredytowej. Ale przecież wszystko miało pójść gładko. Na początku września…
Teraz już wiemy, że wycieczki dla biedoty organizowane są dużo później.
Gorączkowe
poszukiwania spełzają na panewce. Mając 4 tysiące na koncie nie jesteśmy w
stanie zarezerwować hotelu. Lecimy w ciemno. Docieramy do Gdańska. Nie ma czasu
na autobusy, bierzemy taksówkę. Pani nas zapewnia, że bez problemu dotrzemy na
czas na miejsce. Myliła się. W połowie drogi natrafiamy na niedzielny, zgodnie
z zapewnieniami kierowcy, niecodzienny korek, którego nie da się ominąć. Rośnie
poziom adrenaliny, spoglądamy niepewnie na zegarek. Jeśli samolot odleci bez
nas, zostajemy w Gdańsku z niczym. Trzysta złotych to niewielka cena za
przelot, stać nas na jeszcze jedną próbę. Ale pewność, że następny lot będzie z
Warszawy, z której przed chwilą przyjechaliśmy była tak wielka, jak wiedza, że nigdy
nie wygramy szóstki w totka, nieważne ile kuponów kupimy.
Pani
taksówkarz widzi nasze zdenerwowanie, postanawia lekko nagiąć przepisy. Cudem
udaje jej się wyminąć kilometrowy korek stojących w miejscu aut, jadąc pod
prąd. Los nam sprzyja, nic nie jedzie w przeciwnym kierunku. Potem mały unik na
czerwonym świetle i docieramy w końcu do hali odlotów.
Tam
prawdziwy kocioł, kolejki łączą się ze sobą i nie wiadomo, gdzie stanąć.
Wyraźnie widzimy, że odprawa dla naszego lotu już się zaczęła. Pierwszy raz w
naszej karierze jesteśmy na lotnisku tak późno. Wreszcie odnajdujemy koniec naszej
kolejki i stajemy w ogonku. Parę osób ustawia się za nami. Nie jesteśmy
ostatni. Jest dobrze. Mój mąż opuszcza mnie, aby przejść na początek i zapytać,
czy wszystko w porządku z naszym kupionym na ostatnią chwilę lotem. W porządku.
Wraca do mnie i przesuwamy się cierpliwie krok za krokiem, teraz już spokojni,
że wszystko się udało. No, prawie wszystko. Mój mąż wydzwania na Kretę i łamaną
angielszczyzną próbuje się ugadać z wypożyczalnią samochodów, znalezioną w
Internecie gdzieś w drodze między Warszawą a Gdańskiem. Udaje mu się zamówić
auto na 2 w nocy. Będzie na nas czekało. Teraz czas na wymianę pieniędzy. Mamy
tylko 150 euro w kieszeni, pozostałość po lanzarockich oszczędnościach. Nie
starczy nawet na auto na całą długość pobytu, nie wspominając już o paliwie.
Brakuje na hotel. Który wstępnie został zlokalizowany na mapie w telefonie
mojego męża. Mamy tam pojechać bez rezerwacji, 200 km od Heraklionu, w którym
wylądujemy w środku nocy. Może się uda pogadać w recepcji, aby wyczarowali dla
nas pokój. Miejscowość jest piękna i blisko Balos, niebiańskiej laguny, którą
reklamowali nam znajomi w zeszłym roku. Decydujemy się tam pojechać od razu,
jak tylko odbierzemy auto, rezygnując z szukania noclegu w samym Heraklionie i
eksplorowania centralnej części wyspy. Już tam byliśmy, teraz chcemy czegoś
więcej.
Mój mąż odszukuje
wzrokiem pobliski bankomat i wypłaca pieniądze po czym zostawia mnie ponownie w
kolejce w poszukiwaniu kantoru, a ja instruuję paru zagubionych pasażerów o ich
właściwej kolejce. Stoję w niej już tyle, że zorientowałam się, kto gdzie ma
iść. Pomagam wszystkim bez wyjątku, nawet obcokrajowcom. Myślę o karierze na
lotnisku. Wraca mój mąż. Mówi, że kupił tylko 200 euro, bo przebicie jest iście
złodziejskie. Postanawiamy resztę pieniędzy wymienić na miejscu. Na Krecie
przecież muszą być kantory! W duchu trzymamy za to kciuki.
Docieramy
na początek kolejki i kładąc nasze walizy na wagę, przekazujemy nasze dowody
osobiste. Pani z uśmiechem wita nas, klika w komputer i nagle jej twarz
zastyga. Pyta nas z kim lecimy, kto jest naszym przewoźnikiem. Mówi, że nie ma
nas na liście. Odprawa jest bezbiletowa, więc nie możemy pokazać biletu na
dowód, że kupiliśmy ten lot. Pani się pyta, kiedy została zawarta umowa, prosi
o nią. Wyciągamy umowę, Pani ją czyta, czas zatrzymuje się na chwilę w miejscu.
Nagle słyszymy- „Będę musiała Państwa dopisać na listę”. Krople wyimaginowanego
potu spływają nam po czole. Uczucie ulgi niemal zwala nas z nóg.
Dalej
idzie jak z płatka. Przechodzimy przez stanowiska ochroniarzy, mój mąż do
ostatniej chwili załatwia przez telefon sprawy samochodu, wyglądając jak
prawdziwy biznesmen. Który zdecydowanie potrzebuje zapisać się na kurs
językowy.
Stoimy już przy samych
ochroniarzach, którzy podają nam kuwety na nasze rzeczy osobiste. Wyciągam
wszystko z kieszeni, zdejmuję nawet sweter. Mój mąż wciąż wisi na telefonie.
Trochę zaczynam się denerwować. Naprawdę potrzebujemy tego auta, to jedyna
pewna rzecz, która miała na nas czekać po przylocie. Nie ma tu miejsca na
pomyłkę. Rozmowa jednak trwa już zbyt długo jak na deal, który został już
wcześniej ustalony. Zaczynam się martwić. Rozglądam się zdenerwowana na
wszystkie strony, kombinując jak przepuścić osoby stojące za nami w kolejce bez
wywoływania zamieszania, zastanawiając się czy już zwróciliśmy niezdrową uwagę
podejrzliwych ochroniarzy. W tym samym momencie mój mąż kończy rozmowę, a ja
oddycham z ulgą i uśmiecham się niewinnie w stronę ochrony. Nikt nic nie
zauważył, nie zostajemy oskarżeni o terroryzm. Przechodzimy gładko przez
stanowiska ochrony. Tylko raz cofnięto nam kuwetę.
Wreszcie wsiadamy do
samolotu i bez zbędnych turbulencji lądujemy w Heraklionie. Zapach jest
niesamowity i niepowtarzalny. Tylko Grecja tak pięknie pachnie. Rozgrzaną
ziemią i drzewami oliwnymi. Jest ciemno i przyjemnie ciepło. Szukamy naszej
wypożyczalni. Pierwszy raz o niej słyszymy. Idziemy do stanowisk firm
wypożyczających samochody na lotnisku. Pani instruuje nas, że samochód czeka,
ale że musimy wyjść poza budynek lotniska i poszukać właściwą wypożyczalnię.
Okazuje się, że strona, z której zamawialiśmy auto jest tylko pośrednikiem, a
naszą właściwą wypożyczalnią jest Monza.
Wychodzimy w noc, ciągnąc za sobą ciężkie
walizki, ziewając ze zmęczenia i niewyspania. Za nami snuje się bezdomny pies.
Mamy tu zobaczyć jeszcze sporo takich porzuconych zwierząt. Jest to zjawisko
tak codzienne i tak niespotykane na Lanzarote.
Wreszcie
udaje mi się wypatrzeć niepozorną, małą wypożyczalnię. Pani już na nas czeka.
Pokazuje auto. Nie jest to auto, które mój mąż wybrał za pośrednictwem strony
internetowej. I nie jest tak lśniące. Właściwie to wygląda na całkiem stare.
Mój mąż
wdaje się w dyskusję z Panią z wypożyczalni. On tłumaczy jej, że na stronie
mógł sobie wybrać konkretną markę z przedziału cenowego, Pani zaś tłumaczy, że
dostaje się auto z przedziału cenowego i tylko przedział cenowy można sobie
wybrać, a nie konkretną markę. Nie dogadują się. Jest noc, wypożyczalnie są
pozamykane, oprócz tych najdroższych i naszej, z którą byliśmy umówieni. Nie
mamy wyboru, podpisujemy umowę. Chcemy już wsiąść do auta i pojechać do
Georgiopuolis. Do naszego hotelu, gdzie nas nie oczekują.
Przy
podpisywaniu umowy wychodzi na jaw jeszcze jeden drobny szczegół. Ubezpieczenie
i dodatkowa opłata w związku z tym ubezpieczeniem, o której nikt nie wspominał
na stronie, ani w rozmowie telefonicznej. Nie jest tak źle, dostajemy promocję
w podzięce za wypożyczenie auta na tak długo, a nawet możliwość wyboru. Możemy
zapłacić 65 euro ekstra za 13 dni używania auta (jedyne 5 euro za dzień) i czuć
się w miarę bezpieczni w przypadku stłuczki, o ile nie rozwalimy podwozia,
którego nikt nie chce ubezpieczać, albo godzimy się na zamrożenie znacznie
większej sumy na naszym koncie, z której w razie stłuczki zostanie pobrana
znacznie większa niż 70 euro kwota na naprawę auta.
Tak
naprawdę nie mamy wyboru. Bierzemy co nam dają i wściekamy się w duchu, że nie
zamówiliśmy auta tylko na jeden dzień w tej przypadkowej wypożyczalni, by
potem, już na miejscu, rozejrzeć się za czymś porządnym. Odwiedzamy Grecję już
któryś raz i pierwszy raz słyszymy o takim ubezpieczeniu. Dobrze, że chociaż
nie ma limitu kilometrów, bo ich przed nami bardzo dużo.
Wsiadamy
do auta, które miało być nową pandą, a jest małym niewygodnym i dziwnie
śmierdzącym autem. Przy zmianie biegów coś trzeszczy. Otwieramy okno, żeby
wywietrzyć zapach nie wiadomo czego. Po czasie przyzwyczajamy się do auta i
jego zapachów. Ale nie do drżącego lusterka bocznego. Mój mąż całą drogę
psioczy na auto, które dzielnie pokonuje kilometry i pagórki. Cieszę się w
duchu, że chociaż pod tym względem nas nie zawiedziono.
Przed nami
wiele kilometrów, a wskazówka baku pokazuje zaledwie 1/3 zawartości paliwa.
Wszystkie stacje paliwowe pozamykane, a my musimy przejechać trasę miedzy
Heraklionem a Chanią. Pozostawienie nas z niemal pustym bakiem o 2 w nocy jest
niedorzecznością i nieporozumieniem. W
kieszeni zostaje nam jakieś 30 euro. Na koncie mamy znacznie więcej. Ale nie
włożymy tych pieniędzy do baku.
Jedziemy
przez ciemną noc główną ulicą, wyciskając z małego auta siódme poty. Mijamy
ciemne okna stacji paliwowych, do dwóch nawet zajeżdżamy, łudząc się, że zaraz
z kantorku wyjdzie rozespany sprzedawca. Niestety drzwi są zamknięte na głucho.
Jedziemy dalej, a ja co jakiś czas chyłkiem sprawdzam wskazówkę poziomu paliwa.
Nie chcę, żeby wiedział jak bardzo się niepokoję.
Nie mamy
wody, w butelce kupionej na lotnisku w Gdańsku zostało parę łyków. Oszczędzamy
je jak możemy. Z jedzenia została stara kanapka z samolotu. Zostawiam ją na
później. Mkniemy główną ulicą, a tylko gdzieniegdzie towarzyszą nam przyuliczne
światła. Przez całą podróż boję się, że wyskoczy nam na drogę, słabo oświetloną
światłami naszego małego śmierdzącego samochodu, koza lub inny zwierz. Mój mąż
co jakiś czas sprawdza gps w telefonie, jedyną mapę jaką mamy. Ta, którą
dostaliśmy od Pani w wypożyczalni nie nadaje się do niczego. Żeby trafić do
Giorgioupolis, zwłaszcza w środku nocy, potrzeba nie lada cierpliwości i
porządnej mapy.
Bateria w
smartfonie mojego męża, eksploatowana od momentu, gdy tylko wyszliśmy z
pociągu, jest już w 2/3 zużyta. Wreszcie mijamy otwartą stację paliwową. Mój
mąż chce płacić kartą, żeby zachować nasze ostatnie namacalne pieniądze na
później. Miały one posłużyć do ocalenia nas od śmierci głodowej. Niestety, na
stacji przyjmują tylko gotówkę. Decydujemy się nie uzupełniać baku resztkami
euro, tylko jechać dalej, licząc na kolejną otwartą stację. Zupełnie ignorujemy
fakt niewielkiego prawdopodobieństwa znalezienia takowej, nie wspominając już o
możliwości płacenia w niej kartą. Musieliśmy być wyjątkowo zmęczeni.
Przed
zjazdem z głównej ulicy mijamy jeszcze jedną stację. W oknach ciemno. Wjeżdżamy
na podjazd, z nadzieją przeszukując ziejące pustką okna kantorku. Wychodzimy z
auta, w nadziei że ruch na podjeździe kogoś poruszy. Po dwóch minutach
odjeżdżamy z niczym.
Zjeżdżamy
na boczną ulicę. Po jakimś czasie natrafiamy na miasto, jasno oświetlone.
Sklepy pozamykane. Zjadam po drodze pół kanapki, resztę ofiarowując mężowi.
Woda już dawno się skończyła. Wskazówka poziomu paliwa zbliża się
niebezpiecznie do czerwonej linii. Znajdujemy w mieście bankomat banku, w
którym mamy konto. To nam gwarantuje nienajgorszy kurs euro. Mamy rację,
przebicie jest niewielkie w porównaniu z tym na lotnisku. Wypłacamy 420 euro.
Tak zaopatrzeni ruszamy w dalszą drogę.
Zjeżdżamy
w jeszcze mniej uczęszczaną ulicę. Jest ciemno i wąsko, pełno zakrętów. O
sklepie nie ma mowy. Mijamy coś, co mogło przypominać stację paliwową na
polskiej wsi, wszędzie ciemno. Jedziemy dalej, pocieszając się myślą, że w
razie głodu najemy się banknotami. Zaczynamy kluczyć, telefon jest w ciągłym
użytku. Wreszcie, gdy wydaje się, że prócz kotów umykających przed kołami
naszego samochodu nie znajdziemy już nic, nagle wjeżdżamy w senne, urokliwe
miasteczko. Po dwóch minutach jesteśmy już na szczycie wzgórza, na którym stoi
nasz hotel, a pod nami roztaczają się przepiękne widoki. W oddali widać światła
jakiegoś odległego miasta. Przejmującą ciszę rozpraszają tylko cykady i cichy
szum silnika naszego samochodu.
Wychodzimy
na poszukiwanie żywego ducha. Po 10 minutach rezygnujemy. Oprócz otwartej
toalety w pełni wyposażonej nie znajdujemy nawet drzwi prowadzących do recepcji,
nie wspominając o samej recepcji. Wracamy do samochodu, podziwiamy widoki i
napawamy się ciszą. Ja zastanawiam się, czy utknęliśmy tu na zawsze, w samym
środku niczego, bez ani kropli paliwa w baku. Wskazówka zbyt zbliżyła się do
najniższego poziomu, ale nie znam się na tyle na samochodach aby wiedzieć jak
daleko dojedziemy na oparach.
Postanawiamy
przeczekać noc w samochodzie. Jest już 3:30 rano, więc jest czas na małą
drzemkę. Mój mąż decyduje się spać w pozycji siedzącej na przednim siedzeniu,
ja próbuję rozłożyć się na obiecująco wyglądającej tylnej kanapie. Niestety po
wielu minutach wiercenia się stwierdzam z rozpaczą, że auto jest zbyt małe, aby
zapewnić komfort komuś większemu od 5 letniego dziecka. Mimo to udaje mi się
zasnąć, ze stopami wciśniętymi gdzieś między drzwi a okno. Mój półsen jest
niespokojny, co chwilę się budzę, by ponownie zasnąć na kilkanaście minut.
Staję się przy okazji posiłkiem gromady komarów, które wleciały przez uchylone
okno.
Mój mąż po
godzinie męczarni wychodzi z samochodu, ja zapadam w kolejną płytką drzemkę. O
5:30 rano pobudka. Mąż informuje mnie, że nie znalazł na terenie hotelu nikogo,
kto mógłby nam pomóc, mimo iż widział, jak ktoś z obsługi kręci się w okolicach
hotelu. Ale jest i dobra wiadomość! Gdy ja spałam z komarami, mojemu mężowi
udało się znaleźć hotel na miarę naszej kieszeni, który można zarezerwować bez
posiadania karty kredytowej. Nie posiadam się ze szczęścia. Wizja spędzenia
dwóch tygodni w samochodzie, bez możliwości podładowania umierającego telefonu,
z resztkami paliwa w baku, brzmiała jak przygoda, jednak kładł się na nią
cieniem postrach niewygody i zmęczenia.
Wychodzę z
samochodu, aby przeciągnąć kości. Nie wiem gdzie jedziemy i jak długo potrwa podróż,
jednak całkowicie ufam mężowi. Nawet jeśli w sercu noszę zadrę, która szepcze
mi upiornie, że gdybyśmy zapłacili wtedy w nocy za paliwo resztkami pieniędzy,
nie bylibyśmy teraz w tak niebezpiecznej sytuacji. Jednak odpuszczam, nie
wypowiadam na głos szatańskich myśli. Sytuacja jest już i tak wystarczająco
trudna, nie potrzebujemy kłótni, która niczego nie zmieni. Bądź co bądź mój mąż
stanął na wysokości zadania. W duchu wynoszę go na piedestał przeznaczony dla
bohaterów.
Przed
ponownym wejściem do samochodu decyduję się rzucić okiem na rozciągające się
pod nami widoki. Niebo robiło się różowe, na dole mgła ścieliła się gęsto, a
krąg nieśmiałego słońca powoli unosił się nad horyzontem. Bajka. Zapominam o
wszystkim co złe, jest tak pięknie. Gdyby nie ta przygoda, nie było mowy, abym wstała
tak wcześnie, by podziwiać wschód słońca. A prawdopodobieństwo, że będę go
oglądać w tak pięknym miejscu była
jeszcze bardziej znikoma.
Żegnam
cykady, żegnam wzgórza i błyszczące w oddali morze i wsiadam do auta. Odpalamy
silnik, a wskazówki ożywają. Wszystkie oprócz jednej. Poziom paliwa krytyczny,
stan alarmowy. Ruszamy, a ja ściskam kciuki, żeby udało nam się dojechać do
jakiegoś miasta, gdzie wreszcie ktoś wstanie i naleje nam paliwa do baku. Moje
modlitwy przynoszą rezultat. Wjeżdżamy do anonimowego miasteczka i znajdujemy
tam wszystko- ludzi, stację paliw, otwarte sklepy. Rzucamy się na jedzenie,
kupujemy dwie butle zimnej wody z lodówki. Napełniamy bak do granic jego
wytrzymałości. Dużo się nauczyliśmy podczas ostatnich paru godzin.
Po pół
godzinie wyjeżdżamy z miasteczka. Zrelaksowani i zadowoleni. Trzeba było tylko
dojechać do Kolymbari. Gdzieś tam, w miasteczku obok, krył się nasz hotel,
jedyny, który nam zaufał bez karty kredytowej. Jedziemy z pełnym bakiem,
zmuszając telefon do pracy ostatkiem sił. Nocne poszukiwania hotelu wyczerpały
go niemal całkowicie. Mąż prosi o kawałek papieru i notuje szybko nazwę hotelu
i adres. Bateria świeci na czerwono. Gps daje nam ostatnie wskazówki, mąż
spogląda co chwilę na mapę.
Wreszcie
wjeżdżamy do naszego miasteczka, które miało być naszym domem przez następne 14
dni. W tym momencie siada bateria telefonu. Mój mąż obwieszcza, że hotel ma być
gdzieś po lewej stronie i jedziemy dalej, z nadzieją, że nam nie umknie. Nie ma
na to szans. Miasteczko jest tak małe, że bez problemu znajdujemy nasz maleńki
choć przytulny hotel.
Parkujemy
i wysiadamy, ledwie żywi ze zmęczenia. Mój pęcherz podpowiada mi, że zaraz
wybuchnie, jeśli mu nie ulżę. Pocieszam go, że już tylko chwila i będziemy w
pokoju. Wchodzimy do recepcji. Wita nas cisza i dwie uśmiechnięte panie, które
krzątają się wokół sprzątając. Miło jest wreszcie zobaczyć kogoś, kto cieszy
się na nasz widok.
Panie wołają
pana recepcjonistę. Mój mąż powiadamia go, że mamy rezerwację, podaje nazwisko
i czeka. Pan klika w komputer i mówi zmartwiony, że nie ma żadnej rezerwacji na
podane przez nas nazwisko. Mój mąż tłumaczy, że rezerwację robił godzinę temu i
nie może podać numeru rezerwacji, ponieważ padł mu telefon. Pan drapie się po
obfitej brodzie i myśli. Po chwili mówi, że pokój nie jest jeszcze gotowy i
mamy wrócić o godzinie 12. Jest godzina 8. Pytam się, czy mogę chociaż
skorzystać z toalety. Biegnę tam jak na skrzydłach i robię co trzeba. Po czym
wychodzę z mężem na zewnątrz.
Oślepia
nas światło zbudzonego ze snu dnia. Decydujemy się pojechać na pobliską plażę.
Tam rozkładamy się na kurtkach i kamieniach i zasypiamy. Plaża jest
opustoszała. Gdy się budzę mój mąż siedzi w aucie, a ja wstaję rozcierając
obolałe kości. Jest godzina 11:00. Robi się naprawdę gorąco, ludzie już
pływają. Nie wiem co sobie pomyśleli widząc mnie śpiącą, ale nie obchodzi mnie
to za bardzo. Najważniejsze że odpoczęłam. Trochę rozmawiamy a potem kierujemy
się do hotelu. Tam witają nas z otwartymi rękami. Rezerwacja się odnalazła,
pokój już czeka, opłaty później, teraz mamy odpocząć.
Wjeżdżamy
windą z walizami i wchodzimy do upragnionego pokoju. Pierwsze co robi mój mąż
to podłącza telefon do prądu. Gdy ten ożywa, wskakuje mu powiadomienie z booking.com,
że pokój jest już gotowy. Wiadomość jest z godziny 9 rano. Niepotrzebnie
wałęsaliśmy się po plaży tyle godzin. Ale poczucie przygody pozostaje z nami
jeszcze długo.
Koszty (costs):
1. Lot czarterowy z Rainbow Tours (charter)- 304 zł za dwie dorosłe osoby w obie strony (approx. 75 euro from Warsaw to Heraklion for two people there and back) 04.09.-18.09.2016
2. Samochód za 13 pełnych dni z możliwością pozostawienia na lotnisku o dowolne godzinie (u nas 4 rano) - ok 230 euro (Monza rental car approx. 230 euro; we could drop it at any time at the airport without an additional fee, we also received the car at 3 a.m.)
3. Ubezpieczenie w razie wypadku- 65 euro za 13 dni (additional charge for insurance for 13 days - 65 euro; 5 euro per day)
4. Hotel Louladakis Appartments w Kolymbari za 13 dni za dwie osoby - 351 euro (1600 zł). Żadnych ekstra opłat (Hotel Louladakis apts in Kolymbari for two adults for 13 days - 351 euro; no additional fees; we could leave hotel at any time we wanted. Booked through booking.com). Zarezerwowany za pośrednictwem strony booking.com. Hotel posiada 4 gwiazdki, ale prawdopodobnie za mini spa na dachu (bar słabo zaopatrzony) i pięknie prezentującą się recepcję. Jednak pokoje są typowe dla greckich hoteli z jedną gwiazdką mniej, a toalety przy recepcji są wręcz brzydkie. Mikro wanienka to porażka, brak zasłony prysznicowej powoduje, że macie mokrą łazienkę w parę minut. Obsługa miła, pokoje czyste, hałas z ulicy, przy której stoi hotel można niwelować poprzez zamknięcie okna i dźwiękoszczelnych zasłon. Jednak wówczas nie możecie się cieszyć spaniem przy otwartym oknie i jesteście skazani na całkowitą ciemność w pokoju. Zasłony nie są w 100 % dźwiękoszczelne. Klimatyzacja działa po zamknięciu okna, jej używanie nie jest obciążone dodatkową opłatą. Czasem zdarzą się głośni goście hotelowi, których słychać zbyt dobrze- wszystkie hałasy z korytarza dochodzą bez problemu do sypialni. Nikt nikogo nie ucisza, ponieważ o pewnej godzinie wszyscy z recepcji znikają nie wiadomo gdzie. Parking z boku hotelu niewielki, nie pomieści zbyt wielkiej liczby gości. Przy samym hotelu ulica, więc problem z miejscem parkingowym jest dość bolesny.
5. Paliwo za nieoszczędne jeżdżenie we wszystkie miejsca, które nas interesowały (fuel)- ok 200 euro.
6. Jedzenie na własną rękę, wszystko zależy od Waszych wymagań. U nas oscylowało to między 25 a 30 euro na dzień dla dwóch osób. Restauracje nie wchodziły w grę, ale pizza w Chani była za każdym razem plus świeżo wyciskane soki. (Food - it depends on your needs) Trzeba tu jeszcze doliczyć pamiątki, jak wyroby kupowane od rolników spotykanych przy ulicach. Na to poszło bardzo dużo pieniędzy. Taki już urok wakacji, że w pewnym momencie człowiek się zapomina :)
5. Paliwo za nieoszczędne jeżdżenie we wszystkie miejsca, które nas interesowały (fuel)- ok 200 euro.
6. Jedzenie na własną rękę, wszystko zależy od Waszych wymagań. U nas oscylowało to między 25 a 30 euro na dzień dla dwóch osób. Restauracje nie wchodziły w grę, ale pizza w Chani była za każdym razem plus świeżo wyciskane soki. (Food - it depends on your needs) Trzeba tu jeszcze doliczyć pamiątki, jak wyroby kupowane od rolników spotykanych przy ulicach. Na to poszło bardzo dużo pieniędzy. Taki już urok wakacji, że w pewnym momencie człowiek się zapomina :)
Myślę, że można się śmiało zamknąć w sumie 5000 tysięcy za dwie osoby. Jeśli odliczyć samochód i paliwo będzie to znacznie mniej. Jednak ta wolność dzięki posiadaniu auta jest bezcenna. Musicie pamiętać, że nierzadko ceny wycieczek, zwłaszcza jeszcze przed sezonowymi obniżkami, oscylują w granicach 2200-2500 tysiąca za jedną dorosłą osobę. Do tego trzeba doliczyć jadanie na mieście (nawet all inclusive nie obroni nas przed chęcią sprawdzenia, jakie jedzenie serwuje się w greckich restauracjach) oraz kupowanie pamiątek. I już wychodzi nam kwota większa, niż ta, którą my wydaliśmy. Gdy do tego doliczymy wynajem samochodu, choćby na jeden dzień, suma ta rośnie. W dodatku nie jesteśmy chronieni przed bankructwem firmy, z którą polecieliśmy na wycieczkę (jeśli nie wykupiliśmy specjalnego ubezpieczenia), podczas gdy w przypadku samodzielnej organizacji zupełnie nie musimy się tym przejmować. Zawsze znajdzie się jakiś czarter powrotny w razie czego. Nawet jeśli miałby być troszkę droższy niż tak okazyjny, jaki my kupiliśmy, to wciąż nie musimy obawiać się bankructwa biura podróży, bo hotel sami sobie opłaciliśmy. Nie musimy się też przejmować zjawiskiem overbookingu, bo hotele które same szukają klientów, nie naraziłyby swojej reputacji, bo wiedzą, że krytyczne opinie w sieci zniszczą ich przyszłość. Koniec końców organizowanie wycieczki na własną rękę jest lepsze, a jeśli nie robione na ostatnią chwilę, a dobrze przemyślane w domu, zaoszczędzi stresów, które były naszym udziałem. Chociaż często stres przeradza się w przygodę, którą potem pamiętamy przez lata i który czyni nasz wyjazd wyjątkowym. Czy nie warto z tego powodu zaryzykować? ;)
Z dodatkowych informacji, które mogą się przydać:
Z dodatkowych informacji, które mogą się przydać:
- Zanim wyjedzidzie na wakacje sprawdźcie jaki jest przelicznik walutowy w Waszym banku. Bezpieczniej jest wypłacać pieniądze na miejscu lub płacić kartą, niż trzymać całą gotówkę w hotelu, by potem żyć w stresie lub płacić dodatkowo za sejf, który i tak nie zagwarantuje Wam bezpieczeństwa Waszych pieniędzy, gdy wałęsacie się po zatłoczonych kurortach. Przelicznik bankomatu sieci euronet za 1 euro- ok 4.78 zł. Lotnisko Warszawa 4,96 zł
- Dobrze jest ściągnąć sobie na telefon aplikację z mapami satelitarnymi, które będą działać bez dostępu do internetu oraz gps. Nas często ratowała taka mapa. Nie ma dokładniejszej.
- Warto posiadać dodatkowo mapę papierową. Polecam wydawnictwo Terrain. Ich mapy są droższe, ale są bardzo dokładne jak na mapy turystyczne (nie samochodowe). Kreteńska mapa podzielona jest na wschód i zachód. Wyspa jest zbyt duża, aby stworzyć kieszonkową mapę turystyczną całego terenu. Mapy wydawnictwa Terrain są bardzo wytrzymałe i nie drą się nawet po wielu otwarciach. Dodatkowo posiadają plastikową osłonkę, którą możecie użyć jako trzymacz, gdy już ułożycie sobie mapę na kawałku terenu, który Was interesuje.
- Najważniejszą zaś rzeczą, gdy chodzi o użytkowanie Waszego smartfonu, są banki pamięci. Zaopatrzcie się w jeden porządny z ogromną pojemnością lub dwa słabsze. Tylko pamiętajcie, żeby mieć je zawsze ze sobą i naładowane do maksimum. Smartfony szybko się rozładowują, a jeśli chcecie mieć możliwość kręcenia nimi filmów, robienia zdjęć, rozmawiania i pisania smsów, a do tego używania ich jako przenośny komputer do sprawdzania informacji w internecie oraz jako przenośna mapa i gps, naprawdę potrzebujecie takiego banku.
- Równie ważną rzeczą jest wykupienie pakietów roamingowych do rozmów za granicę oraz pakietów internetowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali Internetu, a łączenie się zza granicy bez pakietu będzie Was kosztować fortunę. Wszystkie sieci na pewno mają jakieś promocyjne pakiety zagraniczne, które choć mogą być nie najtańsze, ale i tak będą o niebo tańsze niż korzystanie z rozmów i Internetu bez pakietu. My wykupiliśmy sobie aż dwa pakiety internetowe za 50 zł każdy i mogliśmy przez 4 tygodnie swobodnie używać internetu na dwóch telefonach. Więc myślę, że było warto. Bazowanie wyłącznie na free wi-fi jest niewystarczające gdy jesteście w ciągłym ruchu.
- Dobrze jest ściągnąć sobie na telefon aplikację z mapami satelitarnymi, które będą działać bez dostępu do internetu oraz gps. Nas często ratowała taka mapa. Nie ma dokładniejszej.
- Warto posiadać dodatkowo mapę papierową. Polecam wydawnictwo Terrain. Ich mapy są droższe, ale są bardzo dokładne jak na mapy turystyczne (nie samochodowe). Kreteńska mapa podzielona jest na wschód i zachód. Wyspa jest zbyt duża, aby stworzyć kieszonkową mapę turystyczną całego terenu. Mapy wydawnictwa Terrain są bardzo wytrzymałe i nie drą się nawet po wielu otwarciach. Dodatkowo posiadają plastikową osłonkę, którą możecie użyć jako trzymacz, gdy już ułożycie sobie mapę na kawałku terenu, który Was interesuje.
- Najważniejszą zaś rzeczą, gdy chodzi o użytkowanie Waszego smartfonu, są banki pamięci. Zaopatrzcie się w jeden porządny z ogromną pojemnością lub dwa słabsze. Tylko pamiętajcie, żeby mieć je zawsze ze sobą i naładowane do maksimum. Smartfony szybko się rozładowują, a jeśli chcecie mieć możliwość kręcenia nimi filmów, robienia zdjęć, rozmawiania i pisania smsów, a do tego używania ich jako przenośny komputer do sprawdzania informacji w internecie oraz jako przenośna mapa i gps, naprawdę potrzebujecie takiego banku.
- Równie ważną rzeczą jest wykupienie pakietów roamingowych do rozmów za granicę oraz pakietów internetowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali Internetu, a łączenie się zza granicy bez pakietu będzie Was kosztować fortunę. Wszystkie sieci na pewno mają jakieś promocyjne pakiety zagraniczne, które choć mogą być nie najtańsze, ale i tak będą o niebo tańsze niż korzystanie z rozmów i Internetu bez pakietu. My wykupiliśmy sobie aż dwa pakiety internetowe za 50 zł każdy i mogliśmy przez 4 tygodnie swobodnie używać internetu na dwóch telefonach. Więc myślę, że było warto. Bazowanie wyłącznie na free wi-fi jest niewystarczające gdy jesteście w ciągłym ruchu.
piątek, 2 grudnia 2016
wtorek, 22 listopada 2016
Sekretne życie Evie Hamilton/ Catherine Alliott
Książka
„Sekretne życie Evie Hamilton” Catherine Alliott nie wyglądała jakoś
szczególnie obiecująco. Różowo białe barwy zapowiadały, że jest to literatura
dla kobiet, czym się ucieszyłam, ale spodziewałam się czegoś raczej typowego,
niewyróżniającego się, takie tam lekkie czytadło. Nawet miałam wrażenie, że
może być to całkiem nudne czytadło, a to dlatego, że książka była gruba.
Wiecie, niewielu pisarzy potrafi utrzymać uwagę czytelnika tak długo, większość
zazwyczaj wypisuje co mu ślina na język przyniesie, nie zauważając nawet, kiedy
zaczęli iść na ilość, a nie na jakość. Nie widzą, że w pewnym momencie stracili
zainteresowanie czytelnika i dalej brną w tą swoją paplaninę. Takie właśnie
przeczucia i generalizowanie towarzyszyły mojemu wyborowi. Niezbyt zachęcająco,
prawda? Ale właściwie słowo „wybór” jest tu trochę wzięte na wyrost. Bo czy
złapanie w pospiechu książki, tylko dlatego, że okłada wyglądała wesoło. a
tytuł podjudzał ciekawość, są właściwymi kryteriami gdy chodzi o wybór? Nawet
nie miałam czasu przeczytać dokładnie streszczenia z tyłu okładki. Po prostu
potrzebowałam czegoś na wakacje. „Wybrałam” więc książkę Catherine Alliott
raczej na chybił trafił i jak tylko dotarłam do domu, odłożyłam ją gdzieś na
półkę. Lato przeminęło, a ja wciąż wolałam czytać co innego, bo czułam to, w
nawet wiedziałam, że Evie Hamilton na pewno będzie nudna. A to tego ta ilość
stron. Nie zachęcało to chociażby do
tego, żeby zabrać Evie gdzieś na spacer, wrzucając ją na szybko do torebki.
Tak
minęły trzy miesiące, podczas których książka leżała odłogiem, a mój wzrok
mijał ją obojętnie. Aż wreszcie nadszedł czas, aż zabrakło mi tzw. książki do
autobusu. Nienawidzę czekać bezczynnie, czy czekam w kolejce do lekarza czy na
przystanku autobusowym, więc jedynym wyjściem dla mnie jest zabieranie ze sobą
jakiegoś czytadła, które pomaga mi to czekanie uprzyjemniać. W domu czytałam
już inną książkę i nie chciałam jej wszędzie targać ze sobą, ponieważ istniało
ryzyko, że czasem moją autobusową książkę będę musiała zostawić w pracy czy u
mamy, gdy będę obładowana zakupami. A zdarzyło się akurat, że w tym czasie
zaczęłam czytać w domu bardzo ciekawą serię, z którą po prostu nie mogłam się
rozstać. Nie, do autobusu potrzebowałam czegoś zupełnie innego, coś, co z
lekkością serca będę mogła zostawiać gdzie tylko będę miała ochotę czy potrzebę
i za czym nie będę tęsknić, nawet jak nie będziemy się widzieć kilka dni. Padło
na Catherine Alliott.
Pamiętajcie,
że byłam przekonana, że ta książka to nic niezwykłego, dlatego zdecydowałam, że
właśnie ją będę targać ze sobą, nawet jeśli znaczyło to pół kilo żywej wagi i
aż 519 stron do przeczytania. Dawałam sobie miesiąc na je przeczytanie. Nie
miałam żadnych wyrzutów sumienia na myśl o przerwach w czytaniu tej pozycji, bo
przecież i tak miała to być letnia opowieść bez specjalnego wyrazu.
Wszystkie
te plany, na szczęście, popsuła moja choroba. Chociaż, był to raczej
katalizator czegoś, co zaczęło się już wcześniej. Bo zauważyłam po jakichś
dwustu stronach (przyznacie, że niezbyt dobrze świadczy to o książce…) zaczęłam
czuć zainteresowanie, któremu nie potrafiłam się oprzeć. Wcześniej historia
opowiadana przez Alliott była faktycznie letniawa, ale dało się ją czytać z
pewnym stopniem zainteresowania. Myślę, że największym problemem autorki było
to, że zawarła w książce zbyt dużo informacji o rodzinie Evie. A raczej zbyt
rozciągnęła w czasie tę część, jakby nie patrzeć, poboczną. I jak to w życiu
rodzinnym bywa, także u rodziny Evie Hamilton, jej macochy, brata i matki, czas
płynął sobie wolno z mniejszymi lub większymi (raczej mniejszymi) dramacikami.
Jednak nie było to nic, co warte byłoby dłuższego opisywania. Owszem, był
gdzieś tam główny wątek dramatu Evie i jej męża, wątek bardzo interesujący, ale
oplatało go tyle dodatkowych, mało ciekawych wątków, że zaburzało to efekt i
spychało główną historię do rangi umiarkowanie ciekawych.
Gdy
wreszcie pojawił się On (rycerz w lśniącej zbroi przybyły prosto z bajki aby
uratować księżniczkę z opresji), zmienił się charakter opowieści. Nabrała ona
jakiegoś konkretniejszego kształtu i podniosła temperaturę wokół Evie o parę
stopni. Na początku tylko o parę, ale ja wiedziałam (cóż, spore doświadczenie w
czytaniu romansów się kłania), że On jest kimś więcej niż tylko mężczyzną, w
którego w gniewie wjechała samochodem główna bohaterka. A skąd to wiem? Cóż,
czy Wy, kiedy się kłócicie z kimś obcym, gdy właśnie doznaliście głębokiego
szoku z powodu spowiedzi partnera i do tego wjeżdżacie komuś autem w tyłek, to
czy zauważacie kolor jego oczu? Także od razu wiedziałam co się święci, tylko
nie wiedziałam, jakie miejsce Jemu (Ludo, Ludovic) zostało przeznaczone w całej
tej pogmatwanej historii. Bo z pewnością nie uważam za happy end tego, że
kobietę zostawia mąż, bo ma słabość do innej, a ona na pocieszenie znajduje zastępcę.
A już na pewno nie wtedy, gdy ten mąż wydaje się być dobrym człowiekiem, a na
dodatek zdawał się nie tylko kochać swoją żonę, ale być prawdziwie w niej
zakochany, gdy się poznali po raz pierwszy. Do teraz nie wiem, po co Ludo się w
książce pojawił, dlatego wydaje mi się, myślę, że mogę śmiało to powiedzieć,
aby podkręcić temperaturę letniej powieści. I muszę przyznać, że zamysł się
udał, chociaż jednocześnie zaburzył jednolitość opowieści.
Ale
nie tylko postać Ludo sprawiła, że powieść mnie wreszcie zaciekawiła. I to tak,
że przeczytałam ją ostatecznie w ciągu dwóch dni (zawdzięczając to chorobie i
weekendowi). Okazało się bowiem, że autorka ma naprawdę ciekawy sposób
opowiadania, nie mówiąc już o bardzo ciekawym wątku, o którym wspomniała na
samym początku, na zachętę. Był to fajny zabieg, od razu wyczułam że będzie to
coś niezwykłego. Jedyny błąd autorki w tej sprawie to fakt, że ujawnienie tego
wątku w całości zajęło jej tak dużo czasu. Kazać czekać czytelnikowi na coś takiego
ponad dwieście stron było bardzo ryzykowne. Mogło się zakończyć odłożeniem
książki na półkę już po stu. A naprawdę byłoby szkoda. Bo pomimo całkiem
słabego wstępu, wmieszania być może niepotrzebnej osoby Ludo (zbyt to trąci
typowym romansidłem, a to na pewno nie jest tego typu książka) i słabym
zakończeniem, które było zbiegiem samych szczęśliwych zakończeń dla każdego z
pobocznych bohaterów (po raz kolejny trąci słabym romansidłem), książka była
zupełnie czymś innym niż to, co do tej pory czytałam. Gdyby nie to, że autorka
zmieszała tu różne style i dorzuciła parę zbędnych rzeczy, przez co jej książka
zbyt przypomina zwykłą komedyjkę pomieszaną z romansem i to takim z niższej
półki, opowieść o Evie Hamilton mogłaby być czymś więcej niż popularnym
czytadłem. Mogłaby z łatwością wyskoczyć z tej szufladki na wyższą półkę, gdyż
zawierała ciekawy wątek i diabelsko dobry styl odkrycia tajemnicy tamtej
zagadki z początku książki.
Mam
mieszane uczucia co do tej książki. Boję się pisać, że była naprawdę dobra, bo
zawierała kilka słabszych momentów, nosi znamię pomieszania stylów i jakby tego
było mało, jest wciśnięta w szufladkę romansu. Jednocześnie nie mogę przymykać
oczu na to, że wątek o Nevillu był świetnym przełamaniem opowieści i
wyznacznikiem tego, że Alliott ma zadatki na bardzo dobrą pisarkę. Wydaje mi
się, że gdyby chciała, gdyby skoncentrowała się na jednej książce i nie starała
się sprostać terminom wydawców, mogłaby napisać coś naprawdę fajnego i wyjątkowego,
coś, co nie nosiłoby piętna romansidła. Nie mówię tu od razu o „Dumie i
Uprzedzeniu” czy o „Przeminęło z wiatrem”, ale mogłoby z tej książki wyjść
dzieło, a nie tylko powieść. Droga Pani Alliott, jeśli mnie Pani czyta, proszę
się nad tym poważnie zastanowić, bo tkwi w Pani potencjał, którego boi się Pani
wykorzystać, albo poszła Pani po prostu na łatwiznę. Tu lepiej zamilknę, na wypadek
gdyby jednak Catherine Alliott naprawdę mnie przeczytała ;)
Mimo,
że nie mogę nagrodzić tej autorki bezgraniczną, bezkompromisową rekomendacją,
muszę ją odrobinę wyróżnić, bo naprawdę nie jest to typowa pisarka romansideł.
Spod jej pióra mógłby wyjść naprawdę dobry kawał jakiegoś ponadczasowego
romansu, może dramatu, gdyby tylko zechciała się zmierzyć z takim wyzwaniem.
Tymczasem Evie Hamiltomn nosi w sobie piętno walki stylów, jakiejś bitwy, która
rozegrała się w umyśle autorki. Jakby wiedziała ona, że ma większe możliwości w
sobie, ale wolała zamiast tego odpowiedzieć na oczekiwania wydawców i dać im
prostą, acz poczytną książkę o miłości. Dla wydawców bardziej liczy się
pieniądz niż dobra historia, dlatego pozwolili Allott na zejście poniżej jej
możliwości, byle tylko zaspokoić potrzeby prostej, niewymagającej publiczności
i tym samym pozwolić im samym zarobić więcej pieniędzy. Był to łatwy zysk, na
podjęcie ryzyka, które mogłoby im się w tym przypadku opłacić, nie było ich
stać. Należy zrozumieć tu autorkę, bo czasem ciężko jest rzucić się na głęboką
wodę gdy wszyscy wokół Ciebie oczekują czegoś innego, czegoś miernego, ale
przynoszącego pewny zysk. Czasem łatwiej się ugiąć do czyjejś woli niż podążać
za własnymi marzeniami.
Być
może się mylę widząc w Catherine Alliott zadatki na kogoś więcej niż pisarkę
poczytnej damskiej literatury kobiecej, ale sądząc z tego, jak fajnie prowadzi
narrację, jak sympatyczne i spójne stworzyła postacie, jak pozytywnie zabawna
jest jej główna bohaterka i jak dobrze autorka manipuluje emocjami, myślę, że
nie mylę się co do niej. Wszyscy główni bohaterowie są ciekawi i
niejednoznaczni. Nawet gdy wściekamy się na męża Evie, Anthony’ego, czujemy
zdziwienie, jak taki dobry człowiek mógł zdradzić swoją dziewczynę. Gdy
złościmy się na Caro, przyjaciółkę Evie, za to, że czasem potrafi być taką
czepialską, widzimy jednak drugie oblicze tej kobiety, która walczy codziennie
z biedą zaglądającą w oczy. Poza tym nie możemy nie zauważyć, że Evie czasem
naprawdę zasługuje na wściekłe reakcje Caro za swoją ślepotę i oczekiwanie, że
rodzina zawsze przyjdzie jej na pomoc, podczas gdy sama niewiele z siebie daje
innym. Nic w tej książce nie jest tak do końca jednoznaczne, wszystko ma swoje
drugie dno. I autorka zadbała o to, żebyśmy to dostrzegli.
Najbardziej
cenię w autorce to, w jaki sposób kreuje swoje postacie, w jak świetny sposób
wplotła wątek śmierci Nevilla Cartera i to, jak ciekawie poprowadziła akcję,
odsłaniając tajemnicę Anthony’ego krok po kroku, pozwalając nam, kobietom,
wściekać się razem z Evie za jego obecne i przeszłe postępowanie, jednocześnie
czując, że mimo wszystko nie jest to zły człowiek, co powodowało jeszcze
większą wewnętrzną złość. Główni bohaterowie książki nie są czarno-biali, co
utrudnia odgadnięcie, jaki będzie koniec opowieści. Wszyscy wiemy, że tego typu
książki przynoszą szczęśliwe zakończenia, ale mimo wszystko nie potrafimy tego
rozpracować w tym przypadku, zwłaszcza, że jest jeszcze Ludo i Isabella. Co i
dla kogo będzie oznaczać szczęśliwe zakończenie? Jak to w życiu bywa, bardzo
trudno jest to określić. A Catherine Alliott wcale nam tego nie ułatwia.
I
to mi się podoba w autorce. Celowo utrudnia rozwiązanie i tak trudnych ludzkich
dylematów, jednocześnie pozwalając nam w tym wszystkim odnaleźć dużo dobrej
zabawy, zafundowanej nam przez Evie Hamilton. Jej osoba jest połączeniem Rebeki
Bloomwood z „Wyznań zakupoholiczki” i
Bridget Jones z „Dziennika Bridget Jones”, ale podanym bardziej subtelnie, z
dodatkiem dramatu, jakim dla każdej kobiety jest zdrada. Evie popełnia czasem
głupie błędy, zwłaszcza gdy nie potrafi przyznać się, że czegoś nie wie, nie
rozumie, przez co popada w tarapaty. Jednak w obliczu dramatu jej rodziny
potrafi zachować się dorośle, mimo iż targają nią sprzeczne emocje. To ją
odróżnia od tych dwóch kobiet, które wcześniej wymieniłam. Evie Hamilton
zachowuje się czasem głupio, ale głupia nie jest. Jej sposób myślenia i
zachowania może wydawać się trochę głupiutki, ale niestety, kobiety tak się właśnie
zachowują, zwłaszcza gdy tracą kontrolę nad swoim życiem. Sama mam koleżankę,
która wykonała podobny manewr jak Evie, gdy zobaczyła, jak jej mąż, Ant, z
uczuciem odgarnia kosmyk włosów z twarzy innej kobiety, kobiety, z którą ma
nieślubne dziecko. Ten kawałek, mimo iż wyrósł na podłożu dramatu, był
najzabawniejszy ze wszystkich momentów w książce i naprawdę śmiałam się w głos,
gdy sobie wyobraziłam tę scenę. Oczywiście nie chodzi o moment, w którym Ant
wykonywał ten gest, tylko o to, co później zrobiła Evie.
Ogólnie
książka jest bardzo zabawna, ale w taki delikatny, subtelny sposób. Dwukrotnie
przyłapałam się na głośnym śmiechu, którego nie potrafiłam opanować, a wierzcie
mi, dzisiaj to naprawdę rzadkość. Wielokrotnie też wściekałam się jak osa na
Athony’ego i miałam ochotę go czymś rzucić, albo nawet wyrzucić go z domu,
jakbym to ja była główną bohaterką. Na szczęście Evie zachowała się jak dorosła
osoba i poddała wszystko przemyśleniom, mimo iż jej pierwsze reakcje zawsze
były takie jak moje. To też podobało mi się w Evie, ta jej dorosłość, to, że
potrafiła sprostać wszystkim problemom mimo tego, iż była to osoba, która
reagowała intuicyjnie i pod wpływem emocji. Jednak potrafiła zapanować nad
emocjami i przemyśleć wszystko i dzięki temu dostrzec, że każda rzecz ma dwa
oblicza i to, jak będzie wyglądała nasza przyszłość zależy tylko od nas.
Mimo
iż książka zaczęła się bardzo powoli, rozkręcała się powoli, uważam, że jest
bardzo ciekawa i należy się jej szansa. Uwierzcie mi, że potem akcja nabierze
tempa i zostaniecie wrzucone w dwa wymiary, typowego romansu, gdzie akcja jest
wartka, prosta i zabawna oraz wymiaru głębszego, dramatycznego. Książkę tę
można było napisać na dwa różne sposoby, przy czym dramat byłby bardziej udaną
wersją, a romans być może poczytniejszą. Autorka zdecydowała się połączyć te
dwie wersje w jedno. Czy słusznie? Raczej nie. Mimo to powstała z tego bardzo
dobra książka i ciekawa historia, choć może się czasem wydawać, że jest lekko
niespójna. Ale pamiętajcie, że wina leży w walce talentu pisarskiego autorki z
oczekiwaniami publiki. Wygrało to drugie, stąd mamy na końcu cały szereg szczęśliwych
zakończeń dla (prawie) każdego, jak z jakiegoś disnejowskiego filmu. Dorzucono
też parę niepotrzebnych całej historii, ale podgrzewających atmosferę, faktów,
żeby było ciekawiej i przyjemniej, ale naprawdę nic by się nie stało, gdyby
tego tłoku tam na końcu nie było. Byłoby to znacznie bardziej pozytywne dla
ogólnego odbioru książki. Ale wybaczcie autorce, ugięła się pod presją
oczekiwań stałych czytelników.
Pod
tą sama presją powstała zapewne postać Ludo. Mężczyzny, który spadł Evie jak
gwiazdka z nieba wtedy, kiedy do najbardziej potrzebowała. Pomógł jej przetrwać
kryzys i dodał pewności siebie w trudnych chwilach. Jednak minusem tej postaci
jest jej lekka niespójność (jedyna postać, która nie była do końca przemyślana)
i to, że był trochę nie na miejscu, Niespójność, bo ze statecznego sprzedawcy
książek nagle zmienił się pod wpływem Evie w niesfornego chłopca (taaa,
oczywiście, takie rzeczy się zdarzają…). A nie na miejscu, bo wierzcie mi,
rycerze z bajki nie stoją na każdym rogu czekając na ujawnienie, gdy ich
potrzebujemy. Owszem, posłużył do zmącenia wody wokół postaci Evie i
zmanipulowania historii tak, abyśmy nie mogli domyślić się zakończenia, ale
jednocześnie stworzył podstawy do zakończenia powieści rodem z „Dziennika
Bridget Jones”, który naprawdę nie pasował do całej koncepcji i do głównego
zakończenia. Myślę, że Catherine znacznie lepiej mogłaby rozwiązać potrzebę
stworzenia tego czegoś, co sprowadziłoby nas na manowce podczas próby
przewidzenia zakończenia. A tak postać Ludo zmusiła mnie do ustawienia tej
książki na niższą półkę niż zasługuje na to autorka. Przez jego obecność i
przez skuszenie się przez autorkę na zadowolenie szerszej publiki jestem
zmuszona wystawić tej książce czwórkę z dużym minusem, choć ma zadatki na
piątkowego ucznia.
Mimo
pewnych uchybień bardzo cenię tę książkę (nawet jeśli nie mogłam jej dać
piątki). Zaskoczyła mnie pozytywnie, bardzo pozytywnie. Doceniłam drzemiący w
niej potencjał, który pokazał mi do czego zdolna jest autorka, gdyby zechciała
podjąć ryzyko i napisać coś dla siebie, a nie dla swojego wydawcy. Jest to
pierwsza książka od dawna, która spowodowała, że czytałam parę razy ten sam urywek,
aby go dobrze zrozumieć lub przeżyć ponownie emocje w nim zawarte. Nie zdarza
mi się to obecnie wcale, współczesna literatura jest na to za słaba i nie daje
mi tego, czego potrzebuję. Dzięki Catherine Alliott dojrzałam światełko w
tunelu. Wielka szkoda, że poszła ostatecznie w kierunku romansu, bo zmarnowała
poniekąd świetny pomysł. Mogła główną historię dramatu zostawić dla innych
bohaterów, a dla Evie stworzyć coś innego, bo tak zabawnej kobiety, w swój
dorosły sposób, dawno nie poznałam. Zabawnej i postępującej głupiutko, ale
powodującej u mnie spazmy śmiechu. Do tego historia, która mogłaby być
doskonałą pożywką dla twórcy programów typu „Dlaczego ja?” przedstawiona została
w sposób dorosły i emocjonalny, powodując, że coś, co mogło być zwykłą ludzką
historią przedstawioną w szmirowaty sposób, zostało nam podane z elegancją,
przemyśleniem i dużą dozą humoru (oraz z paroma zbędnymi dodatkami ). Duży
ukłon w kierunku autorki za tak fajne podejście do problemu. I duży minus za
niewykorzystanie potencjału, który drzemał zarówno w niej, jak i w historii.
Cóż,
co tu dużo pisać, książka jest godna polecenia. Zgrabnie przetworzona historia
dawnej zdrady, która może zrujnować szczęście rodziny i walka o to, żeby
zdradzone zaufanie nie zniszczyło czegoś cennego, nad czym bohaterowie
pracowali całe życie. Świetni bohaterowie, różne charaktery i udane połączenie
historii dwóch rodzin i drobnych niesnasek i wzajemnych roszczeń, zakłócających
codzienne życie z pozoru zgranej rodziny. Podobało mi się także to, jak autorka
rozebrała na części każdy element osobowości Evie, odsłaniając nam całą prawdę
o niej, oraz jak fajnie przemyciła i zdradziła nam jej główny sekret,
mianowicie brak poczucia pewności siebie, który tyle lat maskowała pod osłoną
zadowolonej z życia żony, matki i mieszkanki Oxfordu. To, że poznałam ją tak
dobrze spowodowało, że zaczęłam patrzeć na nią inaczej i głębiej odczuwać jej
strach przed utraceniem wszystkiego, co dla niej drogie. Dzięki talentowi
Catherine Alliott niemal stałam się Evie i razem z nią musiałam stawić czoła
dramatowi, jaki się jej przytrafił. I obawiam się, że Evie postąpiła rozsądniej
i doroślej niż ja byłabym zdolna.
Po
przeczytaniu tej jednej książki Catherine Alliott mam ochotę na następne. Chcę
zobaczyć, czy to głębokie spojrzenie, fajna narracja i ciekawe ujęcie tej
prostej z pozoru historii to był jednorazowy przypadek, czy też drzemiący jeszcze
talent, który dojrzałam przez kartki tej książki, ukryty jest także między
kartami innych, a zwłaszcza pierwszej jej książki. Mam też nieodparte wrażenie,
że będziecie mieli dokładnie taki sam stopień ciekawości i nieodpartej chęci,
by dotrzeć do innych jej książek, jaki stał się moim udziałem.
Niestety
wygląda na to, że będzie to dane tylko tym, którzy lubią i potrafią czytać po
angielsku, gdyż nie znalazłam w Internecie polskich przekładów. Jeśli nie macie
nic przeciwko, koniecznie zajrzyjcie do księgozbioru Alliott, a już na pewno
poznajcie Evie Hamilton i jej dylematy, bo jest to warta poznania osoba, mimo
iż tylko fikcyjna. Polubicie ją od pierwszych stron, a im bardziej zagłębicie
się w książkę, tym sympatia ta będzie rosła, aż wreszcie zaczniecie jej
kibicować i nawet nie wiedzieć kiedy, spostrzeżecie, że trzymacie za nią
kciuki, metaforycznie oczywiście. Jednak ostrzegam, jeśli jesteście facetami,
możecie nie zrozumieć tej książki, tak jak nigdy nie zrozumiecie kobiet, nawet
przy pomocy zaawansowanej technologii. Jest to książka typowo dla kobiet, o
problemach kobiet i ich sposobie myślenia. Jeśli jesteście kobietami, w tej
książce odnajdziecie siebie. I będzie to naprawdę fajna przygoda. Szczerze Wam
tę książkę polecam moje drogie i życzę dobrej zabawy.
środa, 9 listopada 2016
Śmierć Bunnego Munroe/ Nick Cave
Miałam pisać o czym innym,
ale zmieniłam zdanie za sprawą książki „Śmierć Bunnego Munroe” napisanej przez
muzyka Nicka Cave. Książki, której nie jestem w stanie skończyć. Książki, która
jest tak depresyjna i ponura, że miała głęboki wpływ na mój dzisiejszy humor.
Negatywny oczywiście.
Naprawdę bardzo rzadko
zdarza się, że odkładam książkę nie przeczytawszy jej do końca. Nawet mało
ciekawym lub całkiem nudnym daję szansę. Przeczytam nawet takie, które wydają
mi się stratą czasu lub takie, z których nie czerpię przyjemności, które mnie
denerwują lub usypiają. Jednak gdy książka ma posmak depresyjny lub okrutny,
nawet nie staram się za bardzo zwalczyć w sobie uczuć negatywnych. Wiecie, w
życiu jest tak dużo smutnych i dołujących sytuacji, że naprawdę nie trzeba
sięgać po fikcję, aby szukać tego typu atrakcji.
Oczywiście wiedziałam, że
nie będzie to żadna komedia czy romans. W końcu tytuł musi coś znaczyć. Ale
liczyłam bardziej na jakąś sensację, może kryminał z dużą dozą humoru. Albo
przynajmniej coś oryginalnie ciekawego, sarkastycznego. Tak bynajmniej
obiecywały mini recenzje umieszczone na okładce. Kolejny przykład na to, że nie
warto czytać tego, co wydawca umieszcza w formie reklamy. Książka miała być
zabawna w swój cyniczny sposób i poruszająca. Tymczasem jest depresyjna i
obraca się tylko wokół męskich chuci. Nie ma w niej nic zabawnego. Nawet
dowcipy opowiadane przez Bunnego i jego kolegów nie są zabawne. Jeśli taki jest
świat mężczyzn, to ja go wolę nie poznawać.
Nie lubię książek, które
tak negatywnie wpływają na mój humor. Już po przeczytaniu pierwszych rozdziałów
książka mnie odrzuciła. Po kilku następnych mam ochotę rzucić się pod pociąg.
Nie zrobię tego tylko dlatego, że byłoby to naprawdę głupie, popełniać
samobójstwo z powodu nietrafionej książki. Być może autor (w końcu muzyk, a to
mówi samo za siebie) włożył w postać Bunnego Munroe trochę siebie i swoich
doświadczeń. Jeśli tak jest, to wolę być biedną szarą mychą pracującą w
bibliotece, niż kimś, kto zaznał pułapki sławy. Jeśli zaś nie było w tej
książce ani jednego autobiograficznego słowa, to skąd w autorze taka pustka i
ciemność, nic, z czego można byłoby się cieszyć na dłużej niż na parę chwil?
Smutne jest to wszystko, a ja nie lubię się smucić. Dlatego książka jest nie
dla mnie.
Być może jest w niej jakiś
sens, jakiś przekaz, ale ja nie jestem ciekawa jaki. Przeczytawszy na szybko
czyjąś recenzję znalezioną w Internecie zaraz przed tym, jak napisałam pierwsze
słowo tego postu, zobaczyłam że są osoby, które cenią tę książkę wysoko. Okej,
każdy ma swoje własne zdanie i swoje, tylko mu zrozumiałe potrzeby. Wiem też
dzięki tamtej recenzji jaka jest puenta historii Bunnego. I wiecie co? Jednak
jest w tej książce zawarta lekcja. Tylko że mnie nie chce się przez nią
przechodzić, bo ja i bez tej książki wiem, że dzieciom czasem lepiej jest bez
rodziców, jeśli ci mają na nie destrukcyjny wpływ. A Bunny Munroe na pewno ma
destrukcyjny wpływ, nawet na swoich czytelników. Ja wypisuję się z tej grupy.
Przeczytałam dziesięć rozdziałów i nie zniosę ani jednego więcej. Chyba że mam
skończyć w wannie z pociętymi żyłami. Bunny Munroe jest nie dla mojej
wrażliwej, szukającej pociechy w książkach osoby zbyt nudny, monotematyczny i
depresyjny. Zostawiam go dla innych, mających mocniejsze nerwy.
Brzmi to tak, jakby
książka była naprawdę mocna. Ale tak naprawdę nie ma w niej nic specjalnego. Jest tylko
egoistyczny facet, który dba tylko o siebie i ciągle myśli o seksie. Nie
przeszkadza mu w tym nawet śmierć żony. Żyje w swoim świecie, gdzie wszędzie
dookoła czają się cipki, które tylko proszą, aby Bunny po nie sięgnął. Nic
nowatorskiego, połowa facetów na świecie tak myśli. Do tego Bunny Junior, który
jest tak zagubiony po śmierci matki, że nawet wówczas nie potrafi dostrzec,
jakiego kutasa ma za ojca. Być może jest za młody, żeby ujrzeć pewne prawdy,
być może trwa w szoku, sprawiającym, że nie dociera do niego nic z tego, co się
wokół niego dzieje. Ale na pewno on, jak i jego ojciec, zdają się być wyprani z
emocji i tańczą po scenie Nicka Cave jak puste kukły.
Do tego dołóżmy jego
matkę, Libby Munroe, która żyje w depresji przez swojego latającego za babami
męża i woli trwać w tym chorym związku, zamiast ratować siebie i syna. Również
nic nowego. Kobiety tak mają, są jak psy. Nawet bite wciąż wierzą, że ich Pan
(czytaj partner) może się zmienić i dla tej głupiej myśli poświęcają swoje
jestestwo. Smutna jest ta książka aż do szpiku kości. Kto by chciał czytać
takie historie? Ja na pewno nie. Nie obchodzi mnie to, czy skończy się dobrze
czy nie, ważne jest to, jak się zaczęła i co jest w środku. Ja widzę tylko seks
i smutek, zagubienie i depresję. Po co mi to? Do tego Libby, która po śmierci
odwiedza chłopca, jakby była prawdziwym duchem. To, że Bunny może mieć
alkoholowe/narkotykowe urojenia jest ok, ale dorzucać do tego jeszcze
przywidzenia Bunnego Juniora? Zaczyna się robić trochę zbyt fantastycznie jak
na książkę z ukrytą (bardzo głęboko) lekcją i twardo stąpającym po ziemi
autorem.
Wiem, wiem, ciągle
narzekam na te książkę, ale zła na nią jestem, bo zepsuła mi całkowicie humor.
Nic mi się nie chce, a już tym bardziej pisać posty na temat przeczytanych
książek. A naprawdę bardzo to lubię. Tymczasem Bunny Munroe zepsuł mi cały
dzień i jestem tak zła, na niego, na siebie, że dawałam tej książce szansę tak
długo, no i na samego Nicka Cava, że napisał tę książkę. Nieźle zniszczony musi
być umysł, który wymyśla takie historie. Do mnie ona nie trafiła, do Was może
dotrzeć, kto wie. Jedno jest pewne, nie mogę jej nikomu polecić. I nie dlatego,
że nie przeczytałam jej do końca (dzisiaj odnoszę ją tam, gdzie jej miejsce- na
półkę), ale dlatego, że chcę Wam oszczędzić tego zmęczenia umysłu, do jakiego
doprowadził mnie Cave. Dzięki niemu jestem zmęczona psychicznie i podenerwowana.
Mam ochotę kogoś uderzyć i nawet nie wiem za co. Nie pomaga mi muzyka ani
słońce które wyszło zza chmur godzinę temu. Zamiast cieszyć się tym faktem po
dwóch pochmurnych tygodniach, ja widzę
tylko to, że światło słoneczne odbija się od monitora i świeci mi po oczach,
uniemożliwiając pisanie. To nie jestem prawdziwa ja, czuję to wyraźnie, to
tylko jakaś gorsza kopia mnie, podszywająca się pode mnie. Nawet nie
wiedziałam, że ktoś taki we mnie drzemie. Nie lubię tej drugiej, nieznajomej
siebie i mam nadzieję, że zniknie z mojego życia razem z książką o Bunnym
Munroe. A raczej książce o seksie, alkoholu i bezsensie życia. Mam nadzieję, że
już niedługo znowu będę sobą i przestane być taka podkurwiona, nie wiadomo na
co. Że zaczną mnie znowu cieszyć małe rzeczy, jak choćby ta czekolada, którą
trzymam w biurku na czarną godzinę. Bo póki co mam ochotę wyrzucić ją za okno z
brzydkim okrzykiem na ustach, z nadzieją, że to mi pomoże zapomnieć o Bunnym
Munroe i jego delirycznym świecie. A kiedy to się stanie, znowu będę miłą osobą,
nie używającą przekleństw i czerpiącą radość z pisania postów. Bo póki co
używam klawiszy do wyżycia się na kimś, na czymś, obojętne, byle tylko pomogło mi
to wrócić do normalności, którą zgubiłam gdzieś pomiędzy rozdziałami książki
„Śmierć Bunnego Munroe”.
Do następnego!
niedziela, 30 października 2016
Za co kocham/ nienawidzę Lanzarote
Kocham:
1. Za wieczna piękną pogodę i
słońce, od którego tak łatwo się spalić. Za potrzebę nakładania olejków do
opalania i całodobowego noszenia okularów przeciwsłonecznych (za wyjątkiem pory
nocnej, oczywiście)
oraz kapeluszy. Za chłodzący wiatr i ciepłe wieczory. Za możliwość
przesiedzenia całą noc pod gołym niebem, przy grillu, wsłuchując się w milknące
rozmowy dopływające z sąsiadujących domków. Za cudowne poranki i kąpiel w
oceanie w promieniach wschodzącego słońca. Za cudowną poświatę towarzyszącą
każdemu zachodowi słońca. Za klimatyczne zdjęcia o zmierzchu. Za kolor wieczornego słońca, które rozjarza taflę oceanu barwą roztopionego złota.



2. Za niepowtarzalne
krajobrazy, majestatyczne łańcuchy górskie utworzone z wulkanów oraz
wszechobecną, kojącą pustkę, która staje się ostoją piękna.



3. Za tę ciszę
towarzyszącą porankom, nocom i dniom, spędzonym na kontemplowaniu przyrody w
odległych rejonach wyspy.
4. Za te wieczory na
ławce spędzone na śledzeniu świateł mknących w oddali samochodów.
5. Za hiszpański,
przepiękny język przenikający ulice, dodający uroku samotnym wieczornym
spacerom i podgrzewający atmosferę nocy.
6. Za energię krążącą ulicami, która przeistaczała zwykłe ulice w nocny karnawał barw i postaci.
7. Za różnorodność plaż. Za czarny piasek i wulkaniczne kamieniste plaże w okolicy El Golfo. Za plaże Papagayo, otoczone milczącą pustką gór spalonych słońcem. Za wędrówki na mniej dostępne plaże, za pozytywne zmęczenie towarzyszące tym wędrówką. Za możliwość zanurzenia się w błękitnych wodach Playa Dorada. Za to, że każda plaża jest inna mimo bliskiego sąsiedztwa. Za niedostępność najpiękniejszych plaż, do których trzeba dojść/zejść/wdrapać się.
6. Za energię krążącą ulicami, która przeistaczała zwykłe ulice w nocny karnawał barw i postaci.
7. Za różnorodność plaż. Za czarny piasek i wulkaniczne kamieniste plaże w okolicy El Golfo. Za plaże Papagayo, otoczone milczącą pustką gór spalonych słońcem. Za wędrówki na mniej dostępne plaże, za pozytywne zmęczenie towarzyszące tym wędrówką. Za możliwość zanurzenia się w błękitnych wodach Playa Dorada. Za to, że każda plaża jest inna mimo bliskiego sąsiedztwa. Za niedostępność najpiękniejszych plaż, do których trzeba dojść/zejść/wdrapać się.
10. Za poczucie przygody czającej się na każdym
rogu.
11. Za cudowne małe miasteczka ukryte pośród
wulkanicznej pustki.
12. Za słodkie winogrona rosnące pod górskimi zboczami.
12. Za słodkie winogrona rosnące pod górskimi zboczami.
13. Za to, że wszyscy mówią tam także po
angielsku.
14. Za poczucie bezpieczeństwa pozwalające
szwendać się samotnie po ulicach w środku nocy.
15. Za to, że kierowcy zatrzymują się przed
pasami, jak tylko się do nich zbliżasz.
16. Za tanie paliwo.
17. Za nienaruszoną biało-zieloną architekturę miast strzeżoną przez władze wyspy. Za brak biurowców i ogromnych hotelisk psujących pejzaż.
17. Za nienaruszoną biało-zieloną architekturę miast strzeżoną przez władze wyspy. Za brak biurowców i ogromnych hotelisk psujących pejzaż.
18. Za najsłodsze egzotyczne owoce i za Lidla,
który sprzedaje je w niewysokich cenach. Za możliwość spróbowania najsłodszego
ananasa w moim życiu. Za najsmaczniejszego melona i soczystą papaję.
19. Za czarną ziemię i mieniące się wszystkimi
odcieniami czerwieni góry.
20. Za jedzenie smaczniejsze niż w Grecji.
20. Za jedzenie smaczniejsze niż w Grecji.
21. Za cudowny dżem truskawkowy przypominający
dom.
22. Za milion miejsc, które można zwiedzić, gdy ma się samochód i za miasta, które nie powszednieją, nawet gdy codziennie chodzimy tą samą drogą.
23. Za Mirador del Rìo i jej ukrytą Famara Beach, za wspinaczkę górską, którą trzeba odbyć, by znaleźć się na rajskiej plaży strzeżonej przez strome zbocza górskie. Za możliwość przystanięcia na szlaku, spojrzenia w dal, szarpane wiatrem ubranie i nieład na włosach. Za wszechogarniająca radość na widok roztaczającej się przed oczami przygody. Za brak tchu w płucach podczas wspinaczki powrotnej. Za tamten płaski kamień w połowie drogi w górę, na którym można było odpocząć przed kolejnym etapem mozolnej wspinaczki.
22. Za milion miejsc, które można zwiedzić, gdy ma się samochód i za miasta, które nie powszednieją, nawet gdy codziennie chodzimy tą samą drogą.
23. Za Mirador del Rìo i jej ukrytą Famara Beach, za wspinaczkę górską, którą trzeba odbyć, by znaleźć się na rajskiej plaży strzeżonej przez strome zbocza górskie. Za możliwość przystanięcia na szlaku, spojrzenia w dal, szarpane wiatrem ubranie i nieład na włosach. Za wszechogarniająca radość na widok roztaczającej się przed oczami przygody. Za brak tchu w płucach podczas wspinaczki powrotnej. Za tamten płaski kamień w połowie drogi w górę, na którym można było odpocząć przed kolejnym etapem mozolnej wspinaczki.
Za roztaczający się z tego miejsca widok. Za cudowne zdjęcia zrobione po drodze. Za poczucie, że możesz zdobyć świat, gdy już dotrzesz na sam szczyt, radując się otaczającym Cię mrokiem i ciszą wypełnioną wiatrem i Twoim ciężkim oddechem. Za możliwość oglądania zmierzchu zapadającego nad wyspą bez wszędobylskiej obecności turystów. Za poczucie przygody, które rośnie w sercu, gdy docierasz do parkingu i widzisz, że wszyscy już dawno odjechali, przez co nie mieli możliwości zobaczenia wszystkiego tego, co było Twoim udziałem. Za to, że nie chce się opuszczać tego miejsca. Za mokrą od potu koszulkę i
poczucie celu w życiu. Za ryzyko, towarzyszące wspinaczce, gdy widzisz, że wokół Ciebie robi się coraz ciemniej, a przed Tobą majaczy szczyt, oddalony o połowę przebytej przez Ciebie w trudzie i znoju trasy. Za obietnicę, że następnym razem wrócisz wcześniej, aby uniknąć ryzyka utknięcia na tej kamienistej trasie w środku nocy i radość ze złamanej obietnicy, gdy ten następny raz przychodzi, a Ty najpierw marudzisz przy zbieraniu się z plaży, a potem nie możesz przestać odwracać się i robić kolejne zdjęcia tych samych widoków, które robiłeś tydzień wcześniej, bo jesteś przekonany, że te są inne, bo przecież pogoda się zmieniła. Za poczucie przynależności do tego miejsca.
24. Za nieoczekiwane codzienne przypływy i odpływy (nieoczekiwane dla tych, którzy nie sprawdzają takich informacji w Internecie), które zmieniają każdy wypad na plażę w prawdziwą przygodę.
25. Za możliwość przebywania w chmurach, gdy
wybierze się trasę LZ-10 na Harię (Mirador de Haria) wracając dookoła z plaż Órzola do Arrecife.
26. Za północną część wyspy obfitującą w
najpiękniejsze krajobrazy i najciekawsze plaże. Za niesforną zmienność tej
strony, dzięki której te same plaże nigdy nie są takie same.
27. Za okolice wioski Órzola z najciekawszą laguną (Los Caletones) jaką widziały moje oczy. Ten rejon przynosi poczucie przygody z każdym przypływem, a początek dnia nigdy nie jest taki sam jak jego koniec.
27. Za okolice wioski Órzola z najciekawszą laguną (Los Caletones) jaką widziały moje oczy. Ten rejon przynosi poczucie przygody z każdym przypływem, a początek dnia nigdy nie jest taki sam jak jego koniec.
28. Za aktywność jaką wymusza wyspa na wszystkich
ciekawskich. Za dzieci biegające po placach zabaw w środku nocy. Za poczucie,
że czas nie ma znaczenia. Za kompletny relaks. Za niepowtarzalny klimat wąskich
uliczek, sprawiających, że chciało się wstąpić do pierwszego napotkanego gdzieś
w plątaninie uliczek małego baru, aby posłuchać muzyki na żywo i zrelaksowanego
śmiechu tamtejszych mieszkańców. Za wszystkich miłych ludzi, którzy mnie
pozdrawiali z uśmiechem, w ogóle mnie nie znając, tylko dlatego, że mijali mnie
wieczorem na ulicy. Za ciepłe światła rozświetlające noc przez niezasłaniane
okna. Za umiejętność mieszkańców Lanzarote do cieszenia się ciepłymi
wieczorami, przesiadujących na balkonach i tarasach do północy.
29. Za piękne małe wille z urokliwymi ogródkami, stłoczone wzdłuż wąskich uliczek. Za duże okna, pozwalające zajrzeć ukradkiem do wewnątrz, aby skraść trochę prywatności, której nikt tak naprawdę nie zamierza strzec. Za możliwość poczucia choć przez chwilę, że jest się jednym z nich, mieszkańców Lanzarote.
29. Za piękne małe wille z urokliwymi ogródkami, stłoczone wzdłuż wąskich uliczek. Za duże okna, pozwalające zajrzeć ukradkiem do wewnątrz, aby skraść trochę prywatności, której nikt tak naprawdę nie zamierza strzec. Za możliwość poczucia choć przez chwilę, że jest się jednym z nich, mieszkańców Lanzarote.
30. Za miłość do zwierząt, która sprawia, że
wszędzie stoją miseczki dla wałęsających się ulicami kotów, a pośród uliczek
Costa de Papagayo ukryte są domki dla bezpańskich kotów.
31. Za wieczorne powroty z całodniowych wypadów.
Za szybko mijane rozświetlone miasteczka, aby za chwile zanurzyć się w
ciemność. Za pełne satysfakcji milczenie, gdy wracamy z kolejnej podróży,
podczas której zastaje nas noc. Za nostalgię, która ogrania na widok ciągnących
się wśród ciemności jasnych wstęg tras szybkiego ruchu.
32. Za brak komarów w nocy (jak to w ogóle możliwe?).
33. Za zielone (i czerwone) oliwiny ukryte w czarnej wulkanicznej skale, które można zbierać jak bursztyny, wystarczy tylko mieć oczy szeroko otwarte.
32. Za brak komarów w nocy (jak to w ogóle możliwe?).
33. Za zielone (i czerwone) oliwiny ukryte w czarnej wulkanicznej skale, które można zbierać jak bursztyny, wystarczy tylko mieć oczy szeroko otwarte.
33. Za to, że zakochałam się w Wyspach
Kanaryjskich. Za to, że chcę je poznać jeszcze raz; że marzę, aby wrócić na
Teneryfę i dać jej drugą szansę. Za pewność, że tym razem będzie całkowicie
inaczej. Za sentymentalną radość, która ogarnia mnie za każdym razem, gdy
wspominam ten nieplanowany wyjazd na Lanzarote. Za dzisiejszy uśmiech na
wspomnienie uczuć i wątpliwości, jakie towarzyszyły mi, gdy tylko otrzymałam
propozycję wyjazdu na tę przepiękną wyspę i za poczucie, wtedy, przed wyjazdem,
że pustka Lanzarote jest nie dla mnie. Za to, że tak bardzo się myliłam. Za
miłość, którą już do końca życia będę czuć do tej wyspy, na której zaznałam
tyle szczęścia.
Nienawidzę:
1. Za brak cykad w
nocy.
2. Za wysokie kary za
najdrobniejsze przewinienia. Już wiem, skąd ta uprzejmość kierowców na pasach
(nie przepuszczenie pieszego na pasach- 200 euro).
3. Za zimną wodę w
basenie i w oceanie. Była zimniejsza niż można było tego oczekiwać w drugiej
połowie sierpnia.
4. Za karaluchy
wielkie jak pięści (oczywiście przesadzam, ale okazy te są zaiste ogromne) i
ich upodobanie w wieczornych spacerach ulicami miast.
5. Za to, że
największe miasta składają się głównie z kurortów, a żeby doświadczyć zwykłego
życia mieszkańców Lanzarote trzeba udać się do odległych i schowanych pośród
czarnych piasków wyspy małych miasteczek i wsi (niezbędny własny środek
lokomocji, gdyż turystyczne autobusy zawiozą Cię do najbardziej znanych,
turystycznych atrakcji i innych kurortów).
Więcej przewinień Lanzarote nie znalazłam.
Zaś to ostatnie można łatwo złagodzić, wystarczy tylko zanurzyć się w głąb
miasta, między wąskie uliczki, z dala od głównych ulic okupowanych przez tłumy
turystów stłoczonych wokół pubów, restauracji i sklepów. Tam, ukryte od
wścibskich spojrzeń, toczy się normalne życie mieszkańców Lanzarote, którzy tu
żyją, pracują i chodzą do szkoły. Tego szukajcie, a odnajdziecie prawdziwego
ducha Lanzarote.
***
Był to drugi po Turynie wypad w tym roku,
do którego będę mieć największy sentyment. Zdecydowanie przebił moją ukochaną
Grecję, bo było to coś innego, całkiem nowe doświadczenie. Ale pamiętajcie,
jeśli chcecie poznać Lanzarote tak naprawdę, jego prawdziwą głębie, siadajcie w
samochód, kupcie dobrą mapę i ruszajcie na poszukiwanie niepowtarzalnej
przygody, której nie znajdziecie nigdzie indziej, także na żadnej innej wyspie
Kanaryjskiej, bo każda z nich jest inna i każda z nich przynosi inne emocje i inne
przygody.
Powodzenia. Mam nadzieję, że zakochacie się
w Lanzarote tak jak ja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)