środa, 21 grudnia 2016

Kreteńskie podróże - wrzesień

       Mój film podsumowujący naszą samodzielnie zorganizowaną wycieczkę. Jakość słaba ze względu na brak dobrego sprzętu.

My movie


                       Będąc jeszcze na Lanzarote rodzi się w nas myśl, że zamiast siedzieć miesiąc na jednej wyspie, możemy w tym czasie zobaczyć dwie. Pod koniec drugiego tygodnia pobytu na Lanzarote zaczynamy bacznie obserwować ceny wycieczek, które są tak wysokie, że poza naszym zasięgiem. Zrzucamy winę na wciąż trwający sezon wakacyjny. Lot powrotny zbliżał się nieubłagalnie i trzeba coś postanowić- zostajemy na Lanzarote czy wracamy do Warszawy i tam czekamy na łut szczęścia? Gdy ma się w Warszawie gdzie mieszkać, można sobie pozwolić na takie ryzyko. Wiadomo przecież, że większość lotów czarterowych odlatuje jednak z Warszawy. Mimo tych plusów istotny minus kładzie się cały czas cieniem na ten plan- brak luźnych wolnych dni, które moglibyśmy przeznaczyć na czekanie. Nawet nie chcę słyszeć o tym, że zamiast lecieć do Grecji na dwa tygodnie mam się zadowolić spędzonym tam nędznym tygodniem. Chcę urlop wykorzystać maksymalnie. Za dużo poświęciłam, aby teraz poddać się tak łatwo. Czas, aby coś zadecydować zbliżał się nieubłagalnie, a ceny wycieczek raczej rosły, zamiast spadać.
        Wreszcie pojawia się światełko w tunelu. Tani lot czarterowy za 300 zł na Kretę. W obie strony dla dwóch osób. Bez zbędnego zastanawiania się kupujemy lot, z małymi turbulencjami spowodowanymi koniecznością wydrukowania umowy i odesłania podpisanego dokumentu przewoźnikowi. Warunek, którego nie da się ominąć, zapewnia przewoźnik telefonicznie, nie bacząc na uwagi mojego męża o tym, jak ciężko nam jest go spełnić będąc już na zagranicznych wakacjach, bez dostępu do takich luksusów jak urządzenia biurowe. Dobrze, że mamy tajną broń- koleżankę, na zaproszenie której polecieliśmy na Lanzarote. Przychodzi nam z pomocą, jako że ma dostęp do drukarki. Musi tylko jechać do biura. W 10 minut później wraca z umową. Podpisujemy ją i wysyłamy zdjęcie zrobione smartfonem do Rainbow Tours. Dziękujemy w duchu za istnienie smartfonów i za własną zapobiegliwość, która kazała nam wykupić specjalne pakiety roamingowe: internetowy i minutowy . Dzięki temu możemy sprawdzać wszystko, czego potrzebujemy, będąc za granicą, wykonywać zagraniczne połączenia, a zwłaszcza mieć dostęp do konta internetowego (darmowa reklama Usług Play;)).
        Tego samego dnia, dwie godziny później, pakujemy się i opuszczamy gościnne progi Lanzarote i przytulne mieszkanko koleżanki, dzięki której spędziliśmy wspaniałe dwa tygodnie w hiszpańskim raju. Po męczących sześciu godzinach lotu docieramy do stolicy czarterów tylko po to, aby następnego dnia gnać na złamanie karku pociągiem do Gdańska. Jak na złość nasz przewoźnik wybrał sobie inne lotnisko, oddalone o 3 godziny pociągiem od miejsca, gdzie właśnie przebywaliśmy, narażając nas na dodatkowe opłaty i stres. Pociąg z Warszawy do Gdańska miał być na styk.
        Ale nie narzekamy, nie ma na co. Gdyby nie tania oferta Rainbow, nie mielibyśmy szans, aby w tym roku zobaczyć Grecję. W pociągu skwapliwie ładujemy telefony do pełna, sprawdzając ostatni raz ceny wycieczek, mając nadzieję na wykupienie hotelu z jedzeniem i ewentualnym lotem powrotnym o lepszej godzinie niż w środku nocy. Przez te nieludzkie godziny tracimy całą dobę, którą moglibyśmy wykorzystać na zwiedzanie lub pluskanie się w morzu śródziemnym, ale wciąż nie narzekamy. Napędza nas poczucie przygody.
        Gdy tracimy nadzieję na znalezienie gotowej super oferty (hotel+jedzenie+lot), przerzucamy się na tryb samodzielnej organizacji. Przeszukujemy strony  z hotelami i internetowe wypożyczalnie aut. Ja sprawdzam airbnb. Obdzwaniamy znajomych w poszukiwaniu kogoś, kto pomógłby nam zarezerwować hotel na booking.com, bo sami nie posiadamy karty kredytowej. Znajomi zawodzą, ich karty debetowe nie przydają się. Zżymamy się na własną nieodpowiedzialność, za to, że nie załatwiliśmy sobie przed wyjazdem karty kredytowej. Ale przecież wszystko miało pójść gładko. Na początku września… Teraz już wiemy, że wycieczki dla biedoty organizowane są dużo później.
        Gorączkowe poszukiwania spełzają na panewce. Mając 4 tysiące na koncie nie jesteśmy w stanie zarezerwować hotelu. Lecimy w ciemno. Docieramy do Gdańska. Nie ma czasu na autobusy, bierzemy taksówkę. Pani nas zapewnia, że bez problemu dotrzemy na czas na miejsce. Myliła się. W połowie drogi natrafiamy na niedzielny, zgodnie z zapewnieniami kierowcy, niecodzienny korek, którego nie da się ominąć. Rośnie poziom adrenaliny, spoglądamy niepewnie na zegarek. Jeśli samolot odleci bez nas, zostajemy w Gdańsku z niczym. Trzysta złotych to niewielka cena za przelot, stać nas na jeszcze jedną próbę. Ale pewność, że następny lot będzie z Warszawy, z której przed chwilą przyjechaliśmy była tak wielka, jak wiedza, że nigdy nie wygramy szóstki w totka, nieważne ile kuponów kupimy.
        Pani taksówkarz widzi nasze zdenerwowanie, postanawia lekko nagiąć przepisy. Cudem udaje jej się wyminąć kilometrowy korek stojących w miejscu aut, jadąc pod prąd. Los nam sprzyja, nic nie jedzie w przeciwnym kierunku. Potem mały unik na czerwonym świetle i docieramy w końcu do hali odlotów.
        Tam prawdziwy kocioł, kolejki łączą się ze sobą i nie wiadomo, gdzie stanąć. Wyraźnie widzimy, że odprawa dla naszego lotu już się zaczęła. Pierwszy raz w naszej karierze jesteśmy na lotnisku tak późno. Wreszcie odnajdujemy koniec naszej kolejki i stajemy w ogonku. Parę osób ustawia się za nami. Nie jesteśmy ostatni. Jest dobrze. Mój mąż opuszcza mnie, aby przejść na początek i zapytać, czy wszystko w porządku z naszym kupionym na ostatnią chwilę lotem. W porządku. Wraca do mnie i przesuwamy się cierpliwie krok za krokiem, teraz już spokojni, że wszystko się udało. No, prawie wszystko. Mój mąż wydzwania na Kretę i łamaną angielszczyzną próbuje się ugadać z wypożyczalnią samochodów, znalezioną w Internecie gdzieś w drodze między Warszawą a Gdańskiem. Udaje mu się zamówić auto na 2 w nocy. Będzie na nas czekało. Teraz czas na wymianę pieniędzy. Mamy tylko 150 euro w kieszeni, pozostałość po lanzarockich oszczędnościach. Nie starczy nawet na auto na całą długość pobytu, nie wspominając już o paliwie. Brakuje na hotel. Który wstępnie został zlokalizowany na mapie w telefonie mojego męża. Mamy tam pojechać bez rezerwacji, 200 km od Heraklionu, w którym wylądujemy w środku nocy. Może się uda pogadać w recepcji, aby wyczarowali dla nas pokój. Miejscowość jest piękna i blisko Balos, niebiańskiej laguny, którą reklamowali nam znajomi w zeszłym roku. Decydujemy się tam pojechać od razu, jak tylko odbierzemy auto, rezygnując z szukania noclegu w samym Heraklionie i eksplorowania centralnej części wyspy. Już tam byliśmy, teraz chcemy czegoś więcej.
        Mój mąż odszukuje wzrokiem pobliski bankomat i wypłaca pieniądze po czym zostawia mnie ponownie w kolejce w poszukiwaniu kantoru, a ja instruuję paru zagubionych pasażerów o ich właściwej kolejce. Stoję w niej już tyle, że zorientowałam się, kto gdzie ma iść. Pomagam wszystkim bez wyjątku, nawet obcokrajowcom. Myślę o karierze na lotnisku. Wraca mój mąż. Mówi, że kupił tylko 200 euro, bo przebicie jest iście złodziejskie. Postanawiamy resztę pieniędzy wymienić na miejscu. Na Krecie przecież muszą być kantory! W duchu trzymamy za to kciuki.
        Docieramy na początek kolejki i kładąc nasze walizy na wagę, przekazujemy nasze dowody osobiste. Pani z uśmiechem wita nas, klika w komputer i nagle jej twarz zastyga. Pyta nas z kim lecimy, kto jest naszym przewoźnikiem. Mówi, że nie ma nas na liście. Odprawa jest bezbiletowa, więc nie możemy pokazać biletu na dowód, że kupiliśmy ten lot. Pani się pyta, kiedy została zawarta umowa, prosi o nią. Wyciągamy umowę, Pani ją czyta, czas zatrzymuje się na chwilę w miejscu. Nagle słyszymy- „Będę musiała Państwa dopisać na listę”. Krople wyimaginowanego potu spływają nam po czole. Uczucie ulgi niemal zwala nas z nóg.
        Dalej idzie jak z płatka. Przechodzimy przez stanowiska ochroniarzy, mój mąż do ostatniej chwili załatwia przez telefon sprawy samochodu, wyglądając jak prawdziwy biznesmen. Który zdecydowanie potrzebuje zapisać się na kurs językowy.
Stoimy już przy samych ochroniarzach, którzy podają nam kuwety na nasze rzeczy osobiste. Wyciągam wszystko z kieszeni, zdejmuję nawet sweter. Mój mąż wciąż wisi na telefonie. Trochę zaczynam się denerwować. Naprawdę potrzebujemy tego auta, to jedyna pewna rzecz, która miała na nas czekać po przylocie. Nie ma tu miejsca na pomyłkę. Rozmowa jednak trwa już zbyt długo jak na deal, który został już wcześniej ustalony. Zaczynam się martwić. Rozglądam się zdenerwowana na wszystkie strony, kombinując jak przepuścić osoby stojące za nami w kolejce bez wywoływania zamieszania, zastanawiając się czy już zwróciliśmy niezdrową uwagę podejrzliwych ochroniarzy. W tym samym momencie mój mąż kończy rozmowę, a ja oddycham z ulgą i uśmiecham się niewinnie w stronę ochrony. Nikt nic nie zauważył, nie zostajemy oskarżeni o terroryzm. Przechodzimy gładko przez stanowiska ochrony. Tylko raz cofnięto nam kuwetę.
Wreszcie wsiadamy do samolotu i bez zbędnych turbulencji lądujemy w Heraklionie. Zapach jest niesamowity i niepowtarzalny. Tylko Grecja tak pięknie pachnie. Rozgrzaną ziemią i drzewami oliwnymi. Jest ciemno i przyjemnie ciepło. Szukamy naszej wypożyczalni. Pierwszy raz o niej słyszymy. Idziemy do stanowisk firm wypożyczających samochody na lotnisku. Pani instruuje nas, że samochód czeka, ale że musimy wyjść poza budynek lotniska i poszukać właściwą wypożyczalnię. Okazuje się, że strona, z której zamawialiśmy auto jest tylko pośrednikiem, a naszą właściwą wypożyczalnią jest Monza.
        Wychodzimy w noc, ciągnąc za sobą ciężkie walizki, ziewając ze zmęczenia i niewyspania. Za nami snuje się bezdomny pies. Mamy tu zobaczyć jeszcze sporo takich porzuconych zwierząt. Jest to zjawisko tak codzienne i tak niespotykane na Lanzarote.
        Wreszcie udaje mi się wypatrzeć niepozorną, małą wypożyczalnię. Pani już na nas czeka. Pokazuje auto. Nie jest to auto, które mój mąż wybrał za pośrednictwem strony internetowej. I nie jest tak lśniące. Właściwie to wygląda na całkiem stare.
        Mój mąż wdaje się w dyskusję z Panią z wypożyczalni. On tłumaczy jej, że na stronie mógł sobie wybrać konkretną markę z przedziału cenowego, Pani zaś tłumaczy, że dostaje się auto z przedziału cenowego i tylko przedział cenowy można sobie wybrać, a nie konkretną markę. Nie dogadują się. Jest noc, wypożyczalnie są pozamykane, oprócz tych najdroższych i naszej, z którą byliśmy umówieni. Nie mamy wyboru, podpisujemy umowę. Chcemy już wsiąść do auta i pojechać do Georgiopuolis. Do naszego hotelu, gdzie nas nie oczekują.
        Przy podpisywaniu umowy wychodzi na jaw jeszcze jeden drobny szczegół. Ubezpieczenie i dodatkowa opłata w związku z tym ubezpieczeniem, o której nikt nie wspominał na stronie, ani w rozmowie telefonicznej. Nie jest tak źle, dostajemy promocję w podzięce za wypożyczenie auta na tak długo, a nawet możliwość wyboru. Możemy zapłacić 65 euro ekstra za 13 dni używania auta (jedyne 5 euro za dzień) i czuć się w miarę bezpieczni w przypadku stłuczki, o ile nie rozwalimy podwozia, którego nikt nie chce ubezpieczać, albo godzimy się na zamrożenie znacznie większej sumy na naszym koncie, z której w razie stłuczki zostanie pobrana znacznie większa niż 70 euro kwota na naprawę auta.
        Tak naprawdę nie mamy wyboru. Bierzemy co nam dają i wściekamy się w duchu, że nie zamówiliśmy auta tylko na jeden dzień w tej przypadkowej wypożyczalni, by potem, już na miejscu, rozejrzeć się za czymś porządnym. Odwiedzamy Grecję już któryś raz i pierwszy raz słyszymy o takim ubezpieczeniu. Dobrze, że chociaż nie ma limitu kilometrów, bo ich przed nami bardzo dużo.
        Wsiadamy do auta, które miało być nową pandą, a jest małym niewygodnym i dziwnie śmierdzącym autem. Przy zmianie biegów coś trzeszczy. Otwieramy okno, żeby wywietrzyć zapach nie wiadomo czego. Po czasie przyzwyczajamy się do auta i jego zapachów. Ale nie do drżącego lusterka bocznego. Mój mąż całą drogę psioczy na auto, które dzielnie pokonuje kilometry i pagórki. Cieszę się w duchu, że chociaż pod tym względem nas nie zawiedziono.
        Przed nami wiele kilometrów, a wskazówka baku pokazuje zaledwie 1/3 zawartości paliwa. Wszystkie stacje paliwowe pozamykane, a my musimy przejechać trasę miedzy Heraklionem a Chanią. Pozostawienie nas z niemal pustym bakiem o 2 w nocy jest niedorzecznością i  nieporozumieniem. W kieszeni zostaje nam jakieś 30 euro. Na koncie mamy znacznie więcej. Ale nie włożymy tych pieniędzy do baku.
        Jedziemy przez ciemną noc główną ulicą, wyciskając z małego auta siódme poty. Mijamy ciemne okna stacji paliwowych, do dwóch nawet zajeżdżamy, łudząc się, że zaraz z kantorku wyjdzie rozespany sprzedawca. Niestety drzwi są zamknięte na głucho. Jedziemy dalej, a ja co jakiś czas chyłkiem sprawdzam wskazówkę poziomu paliwa. Nie chcę, żeby wiedział jak bardzo się niepokoję.
        Nie mamy wody, w butelce kupionej na lotnisku w Gdańsku zostało parę łyków. Oszczędzamy je jak możemy. Z jedzenia została stara kanapka z samolotu. Zostawiam ją na później. Mkniemy główną ulicą, a tylko gdzieniegdzie towarzyszą nam przyuliczne światła. Przez całą podróż boję się, że wyskoczy nam na drogę, słabo oświetloną światłami naszego małego śmierdzącego samochodu, koza lub inny zwierz. Mój mąż co jakiś czas sprawdza gps w telefonie, jedyną mapę jaką mamy. Ta, którą dostaliśmy od Pani w wypożyczalni nie nadaje się do niczego. Żeby trafić do Giorgioupolis, zwłaszcza w środku nocy, potrzeba nie lada cierpliwości i porządnej mapy.
        Bateria w smartfonie mojego męża, eksploatowana od momentu, gdy tylko wyszliśmy z pociągu, jest już w 2/3 zużyta. Wreszcie mijamy otwartą stację paliwową. Mój mąż chce płacić kartą, żeby zachować nasze ostatnie namacalne pieniądze na później. Miały one posłużyć do ocalenia nas od śmierci głodowej. Niestety, na stacji przyjmują tylko gotówkę. Decydujemy się nie uzupełniać baku resztkami euro, tylko jechać dalej, licząc na kolejną otwartą stację. Zupełnie ignorujemy fakt niewielkiego prawdopodobieństwa znalezienia takowej, nie wspominając już o możliwości płacenia w niej kartą. Musieliśmy być wyjątkowo zmęczeni.
        Przed zjazdem z głównej ulicy mijamy jeszcze jedną stację. W oknach ciemno. Wjeżdżamy na podjazd, z nadzieją przeszukując ziejące pustką okna kantorku. Wychodzimy z auta, w nadziei że ruch na podjeździe kogoś poruszy. Po dwóch minutach odjeżdżamy z niczym.
        Zjeżdżamy na boczną ulicę. Po jakimś czasie natrafiamy na miasto, jasno oświetlone. Sklepy pozamykane. Zjadam po drodze pół kanapki, resztę ofiarowując mężowi. Woda już dawno się skończyła. Wskazówka poziomu paliwa zbliża się niebezpiecznie do czerwonej linii. Znajdujemy w mieście bankomat banku, w którym mamy konto. To nam gwarantuje nienajgorszy kurs euro. Mamy rację, przebicie jest niewielkie w porównaniu z tym na lotnisku. Wypłacamy 420 euro. Tak zaopatrzeni ruszamy w dalszą drogę.
        Zjeżdżamy w jeszcze mniej uczęszczaną ulicę. Jest ciemno i wąsko, pełno zakrętów. O sklepie nie ma mowy. Mijamy coś, co mogło przypominać stację paliwową na polskiej wsi, wszędzie ciemno. Jedziemy dalej, pocieszając się myślą, że w razie głodu najemy się banknotami. Zaczynamy kluczyć, telefon jest w ciągłym użytku. Wreszcie, gdy wydaje się, że prócz kotów umykających przed kołami naszego samochodu nie znajdziemy już nic, nagle wjeżdżamy w senne, urokliwe miasteczko. Po dwóch minutach jesteśmy już na szczycie wzgórza, na którym stoi nasz hotel, a pod nami roztaczają się przepiękne widoki. W oddali widać światła jakiegoś odległego miasta. Przejmującą ciszę rozpraszają tylko cykady i cichy szum silnika naszego samochodu.
        Wychodzimy na poszukiwanie żywego ducha. Po 10 minutach rezygnujemy. Oprócz otwartej toalety w pełni wyposażonej nie znajdujemy nawet drzwi prowadzących do recepcji, nie wspominając o samej recepcji. Wracamy do samochodu, podziwiamy widoki i napawamy się ciszą. Ja zastanawiam się, czy utknęliśmy tu na zawsze, w samym środku niczego, bez ani kropli paliwa w baku. Wskazówka zbyt zbliżyła się do najniższego poziomu, ale nie znam się na tyle na samochodach aby wiedzieć jak daleko dojedziemy na oparach.
        Postanawiamy przeczekać noc w samochodzie. Jest już 3:30 rano, więc jest czas na małą drzemkę. Mój mąż decyduje się spać w pozycji siedzącej na przednim siedzeniu, ja próbuję rozłożyć się na obiecująco wyglądającej tylnej kanapie. Niestety po wielu minutach wiercenia się stwierdzam z rozpaczą, że auto jest zbyt małe, aby zapewnić komfort komuś większemu od 5 letniego dziecka. Mimo to udaje mi się zasnąć, ze stopami wciśniętymi gdzieś między drzwi a okno. Mój półsen jest niespokojny, co chwilę się budzę, by ponownie zasnąć na kilkanaście minut. Staję się przy okazji posiłkiem gromady komarów, które wleciały przez uchylone okno.
        Mój mąż po godzinie męczarni wychodzi z samochodu, ja zapadam w kolejną płytką drzemkę. O 5:30 rano pobudka. Mąż informuje mnie, że nie znalazł na terenie hotelu nikogo, kto mógłby nam pomóc, mimo iż widział, jak ktoś z obsługi kręci się w okolicach hotelu. Ale jest i dobra wiadomość! Gdy ja spałam z komarami, mojemu mężowi udało się znaleźć hotel na miarę naszej kieszeni, który można zarezerwować bez posiadania karty kredytowej. Nie posiadam się ze szczęścia. Wizja spędzenia dwóch tygodni w samochodzie, bez możliwości podładowania umierającego telefonu, z resztkami paliwa w baku, brzmiała jak przygoda, jednak kładł się na nią cieniem postrach niewygody i zmęczenia.
        Wychodzę z samochodu, aby przeciągnąć kości. Nie wiem gdzie jedziemy i jak długo potrwa podróż, jednak całkowicie ufam mężowi. Nawet jeśli w sercu noszę zadrę, która szepcze mi upiornie, że gdybyśmy zapłacili wtedy w nocy za paliwo resztkami pieniędzy, nie bylibyśmy teraz w tak niebezpiecznej sytuacji. Jednak odpuszczam, nie wypowiadam na głos szatańskich myśli. Sytuacja jest już i tak wystarczająco trudna, nie potrzebujemy kłótni, która niczego nie zmieni. Bądź co bądź mój mąż stanął na wysokości zadania. W duchu wynoszę go na piedestał przeznaczony dla bohaterów.
        Przed ponownym wejściem do samochodu decyduję się rzucić okiem na rozciągające się pod nami widoki. Niebo robiło się różowe, na dole mgła ścieliła się gęsto, a krąg nieśmiałego słońca powoli unosił się nad horyzontem. Bajka. Zapominam o wszystkim co złe, jest tak pięknie. Gdyby nie ta przygoda, nie było mowy, abym wstała tak wcześnie, by podziwiać wschód słońca. A prawdopodobieństwo, że będę go oglądać w  tak pięknym miejscu była jeszcze bardziej znikoma.
        Żegnam cykady, żegnam wzgórza i błyszczące w oddali morze i wsiadam do auta. Odpalamy silnik, a wskazówki ożywają. Wszystkie oprócz jednej. Poziom paliwa krytyczny, stan alarmowy. Ruszamy, a ja ściskam kciuki, żeby udało nam się dojechać do jakiegoś miasta, gdzie wreszcie ktoś wstanie i naleje nam paliwa do baku. Moje modlitwy przynoszą rezultat. Wjeżdżamy do anonimowego miasteczka i znajdujemy tam wszystko- ludzi, stację paliw, otwarte sklepy. Rzucamy się na jedzenie, kupujemy dwie butle zimnej wody z lodówki. Napełniamy bak do granic jego wytrzymałości. Dużo się nauczyliśmy podczas ostatnich paru godzin.
        Po pół godzinie wyjeżdżamy z miasteczka. Zrelaksowani i zadowoleni. Trzeba było tylko dojechać do Kolymbari. Gdzieś tam, w miasteczku obok, krył się nasz hotel, jedyny, który nam zaufał bez karty kredytowej. Jedziemy z pełnym bakiem, zmuszając telefon do pracy ostatkiem sił. Nocne poszukiwania hotelu wyczerpały go niemal całkowicie. Mąż prosi o kawałek papieru i notuje szybko nazwę hotelu i adres. Bateria świeci na czerwono. Gps daje nam ostatnie wskazówki, mąż spogląda co chwilę na mapę.
        Wreszcie wjeżdżamy do naszego miasteczka, które miało być naszym domem przez następne 14 dni. W tym momencie siada bateria telefonu. Mój mąż obwieszcza, że hotel ma być gdzieś po lewej stronie i jedziemy dalej, z nadzieją, że nam nie umknie. Nie ma na to szans. Miasteczko jest tak małe, że bez problemu znajdujemy nasz maleńki choć przytulny hotel.
        Parkujemy i wysiadamy, ledwie żywi ze zmęczenia. Mój pęcherz podpowiada mi, że zaraz wybuchnie, jeśli mu nie ulżę. Pocieszam go, że już tylko chwila i będziemy w pokoju. Wchodzimy do recepcji. Wita nas cisza i dwie uśmiechnięte panie, które krzątają się wokół sprzątając. Miło jest wreszcie zobaczyć kogoś, kto cieszy się na nasz widok.
        Panie wołają pana recepcjonistę. Mój mąż powiadamia go, że mamy rezerwację, podaje nazwisko i czeka. Pan klika w komputer i mówi zmartwiony, że nie ma żadnej rezerwacji na podane przez nas nazwisko. Mój mąż tłumaczy, że rezerwację robił godzinę temu i nie może podać numeru rezerwacji, ponieważ padł mu telefon. Pan drapie się po obfitej brodzie i myśli. Po chwili mówi, że pokój nie jest jeszcze gotowy i mamy wrócić o godzinie 12. Jest godzina 8. Pytam się, czy mogę chociaż skorzystać z toalety. Biegnę tam jak na skrzydłach i robię co trzeba. Po czym wychodzę z mężem na zewnątrz.
        Oślepia nas światło zbudzonego ze snu dnia. Decydujemy się pojechać na pobliską plażę. Tam rozkładamy się na kurtkach i kamieniach i zasypiamy. Plaża jest opustoszała. Gdy się budzę mój mąż siedzi w aucie, a ja wstaję rozcierając obolałe kości. Jest godzina 11:00. Robi się naprawdę gorąco, ludzie już pływają. Nie wiem co sobie pomyśleli widząc mnie śpiącą, ale nie obchodzi mnie to za bardzo. Najważniejsze że odpoczęłam. Trochę rozmawiamy a potem kierujemy się do hotelu. Tam witają nas z otwartymi rękami. Rezerwacja się odnalazła, pokój już czeka, opłaty później, teraz mamy odpocząć.
        Wjeżdżamy windą z walizami i wchodzimy do upragnionego pokoju. Pierwsze co robi mój mąż to podłącza telefon do prądu. Gdy ten ożywa, wskakuje mu powiadomienie z booking.com, że pokój jest już gotowy. Wiadomość jest z godziny 9 rano. Niepotrzebnie wałęsaliśmy się po plaży tyle godzin. Ale poczucie przygody pozostaje z nami jeszcze długo.

       Koszty (costs):
       1. Lot czarterowy z Rainbow Tours (charter)- 304 zł za dwie dorosłe osoby w obie strony (approx. 75 euro from Warsaw to Heraklion for two people there and back) 04.09.-18.09.2016
       2. Samochód za 13 pełnych dni z możliwością pozostawienia na lotnisku o dowolne godzinie (u nas 4 rano) - ok 230 euro (Monza rental car approx. 230 euro; we could drop it at any time at the airport without an additional fee, we also received the car at 3 a.m.)
       3. Ubezpieczenie w razie wypadku- 65 euro za 13 dni (additional charge for insurance for 13 days - 65 euro; 5 euro per day)
       4. Hotel Louladakis Appartments w Kolymbari za 13 dni za dwie osoby - 351 euro (1600 zł). Żadnych ekstra opłat (Hotel Louladakis apts in Kolymbari for two adults for 13 days - 351 euro; no additional fees; we could leave hotel at any time we wanted. Booked through booking.com). Zarezerwowany za pośrednictwem strony booking.com. Hotel posiada 4 gwiazdki, ale prawdopodobnie za mini spa na dachu (bar słabo zaopatrzony) i pięknie prezentującą się recepcję. Jednak pokoje są typowe dla greckich hoteli z jedną gwiazdką mniej, a toalety przy recepcji są wręcz brzydkie. Mikro wanienka to porażka, brak zasłony prysznicowej powoduje, że macie mokrą łazienkę w parę minut. Obsługa miła, pokoje czyste, hałas z ulicy, przy której stoi hotel można niwelować poprzez zamknięcie okna i dźwiękoszczelnych zasłon. Jednak wówczas nie możecie się cieszyć spaniem przy otwartym oknie i jesteście skazani na całkowitą ciemność w pokoju. Zasłony nie są w 100 % dźwiękoszczelne. Klimatyzacja działa po zamknięciu okna, jej używanie nie jest obciążone dodatkową opłatą. Czasem zdarzą się głośni goście hotelowi, których słychać zbyt dobrze- wszystkie hałasy z korytarza dochodzą bez problemu do sypialni. Nikt nikogo nie ucisza, ponieważ o pewnej godzinie wszyscy z recepcji znikają nie wiadomo gdzie. Parking z boku hotelu niewielki, nie pomieści zbyt wielkiej liczby gości. Przy samym hotelu ulica, więc problem z miejscem parkingowym jest dość bolesny.
       5. Paliwo za nieoszczędne jeżdżenie we wszystkie miejsca, które nas interesowały (fuel)- ok 200 euro.
       6. Jedzenie na własną rękę, wszystko zależy od Waszych wymagań. U nas oscylowało to między 25 a 30 euro na dzień dla dwóch osób. Restauracje nie wchodziły w grę, ale pizza w Chani była za każdym razem plus świeżo wyciskane soki. (Food - it depends on your needs) Trzeba tu jeszcze doliczyć pamiątki, jak wyroby kupowane od rolników spotykanych przy ulicach. Na to poszło bardzo dużo pieniędzy. Taki już urok wakacji, że w pewnym momencie człowiek się zapomina :)
       
      Myślę, że można się śmiało zamknąć w sumie 5000 tysięcy za dwie osoby. Jeśli odliczyć samochód i paliwo będzie to znacznie mniej. Jednak ta wolność dzięki posiadaniu auta jest bezcenna. Musicie pamiętać, że nierzadko ceny wycieczek, zwłaszcza jeszcze przed sezonowymi obniżkami, oscylują w granicach 2200-2500 tysiąca za jedną dorosłą osobę. Do tego trzeba doliczyć jadanie na mieście (nawet all inclusive nie obroni nas przed chęcią sprawdzenia, jakie jedzenie serwuje się w greckich restauracjach) oraz kupowanie pamiątek. I już wychodzi nam kwota większa, niż ta, którą my wydaliśmy. Gdy do tego doliczymy wynajem samochodu, choćby na jeden dzień, suma ta rośnie. W dodatku nie jesteśmy chronieni przed bankructwem firmy, z którą polecieliśmy na wycieczkę (jeśli nie wykupiliśmy specjalnego ubezpieczenia), podczas gdy w przypadku samodzielnej organizacji zupełnie nie musimy się tym przejmować. Zawsze znajdzie się jakiś czarter powrotny w razie czego. Nawet jeśli miałby być troszkę droższy niż tak okazyjny, jaki my kupiliśmy, to wciąż nie musimy obawiać się bankructwa biura podróży, bo hotel sami sobie opłaciliśmy. Nie musimy się też przejmować zjawiskiem overbookingu, bo hotele które same szukają klientów, nie naraziłyby swojej reputacji, bo wiedzą, że krytyczne opinie w sieci zniszczą ich przyszłość. Koniec końców organizowanie wycieczki na własną rękę jest lepsze, a jeśli nie robione na ostatnią chwilę, a dobrze przemyślane w domu, zaoszczędzi stresów, które były naszym udziałem. Chociaż często stres przeradza się w przygodę, którą potem pamiętamy przez lata i który czyni nasz wyjazd wyjątkowym. Czy nie warto z tego powodu zaryzykować? ;)

      Z dodatkowych informacji, które mogą się przydać:
      - Zanim wyjedzidzie na wakacje sprawdźcie jaki jest przelicznik walutowy w Waszym banku. Bezpieczniej jest wypłacać pieniądze na miejscu lub płacić kartą, niż trzymać całą gotówkę w hotelu, by potem żyć w stresie lub płacić dodatkowo za sejf, który i tak nie zagwarantuje Wam bezpieczeństwa Waszych pieniędzy, gdy wałęsacie się po zatłoczonych kurortach. Przelicznik bankomatu sieci euronet za 1 euro- ok 4.78 zł. Lotnisko Warszawa 4,96 zł
     - Dobrze jest ściągnąć sobie na telefon aplikację z mapami satelitarnymi, które będą działać bez dostępu do internetu oraz gps. Nas często ratowała taka mapa. Nie ma dokładniejszej.
     - Warto posiadać dodatkowo mapę papierową. Polecam wydawnictwo Terrain. Ich mapy są droższe, ale są bardzo dokładne jak na mapy turystyczne (nie samochodowe). Kreteńska mapa podzielona jest na wschód i zachód. Wyspa jest zbyt duża, aby stworzyć kieszonkową mapę turystyczną całego terenu. Mapy wydawnictwa Terrain są bardzo wytrzymałe i nie drą się nawet po wielu otwarciach. Dodatkowo posiadają plastikową osłonkę, którą możecie użyć jako trzymacz, gdy już ułożycie sobie mapę na kawałku terenu, który Was interesuje.


     - Najważniejszą zaś rzeczą, gdy chodzi o użytkowanie Waszego smartfonu, są banki pamięci. Zaopatrzcie się w jeden porządny z ogromną pojemnością lub dwa słabsze. Tylko pamiętajcie, żeby mieć je zawsze ze sobą i naładowane do maksimum. Smartfony szybko się rozładowują, a jeśli chcecie mieć możliwość kręcenia nimi filmów, robienia zdjęć, rozmawiania i pisania smsów, a do tego używania ich jako przenośny komputer do sprawdzania informacji w internecie oraz jako przenośna mapa i gps, naprawdę potrzebujecie takiego banku.
     - Równie ważną rzeczą jest wykupienie pakietów roamingowych do rozmów za granicę oraz pakietów internetowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali Internetu, a łączenie się zza granicy bez pakietu będzie Was kosztować fortunę. Wszystkie sieci na pewno mają jakieś promocyjne pakiety zagraniczne, które choć mogą być nie najtańsze, ale i tak będą o niebo tańsze niż korzystanie z rozmów i Internetu bez pakietu. My wykupiliśmy sobie aż dwa pakiety internetowe za 50 zł każdy i mogliśmy przez 4 tygodnie swobodnie używać internetu na dwóch telefonach. Więc myślę, że było warto. Bazowanie wyłącznie na free wi-fi jest niewystarczające gdy jesteście w ciągłym ruchu.

wtorek, 22 listopada 2016

Sekretne życie Evie Hamilton/ Catherine Alliott


Książka „Sekretne życie Evie Hamilton” Catherine Alliott nie wyglądała jakoś szczególnie obiecująco. Różowo białe barwy zapowiadały, że jest to literatura dla kobiet, czym się ucieszyłam, ale spodziewałam się czegoś raczej typowego, niewyróżniającego się, takie tam lekkie czytadło. Nawet miałam wrażenie, że może być to całkiem nudne czytadło, a to dlatego, że książka była gruba. Wiecie, niewielu pisarzy potrafi utrzymać uwagę czytelnika tak długo, większość zazwyczaj wypisuje co mu ślina na język przyniesie, nie zauważając nawet, kiedy zaczęli iść na ilość, a nie na jakość. Nie widzą, że w pewnym momencie stracili zainteresowanie czytelnika i dalej brną w tą swoją paplaninę. Takie właśnie przeczucia i generalizowanie towarzyszyły mojemu wyborowi. Niezbyt zachęcająco, prawda? Ale właściwie słowo „wybór” jest tu trochę wzięte na wyrost. Bo czy złapanie w pospiechu książki, tylko dlatego, że okłada wyglądała wesoło. a tytuł podjudzał ciekawość, są właściwymi kryteriami gdy chodzi o wybór? Nawet nie miałam czasu przeczytać dokładnie streszczenia z tyłu okładki. Po prostu potrzebowałam czegoś na wakacje. „Wybrałam” więc książkę Catherine Alliott raczej na chybił trafił i jak tylko dotarłam do domu, odłożyłam ją gdzieś na półkę. Lato przeminęło, a ja wciąż wolałam czytać co innego, bo czułam to, w nawet wiedziałam, że Evie Hamilton na pewno będzie nudna. A to tego ta ilość stron.  Nie zachęcało to chociażby do tego, żeby zabrać Evie gdzieś na spacer, wrzucając ją na szybko do torebki.
Tak minęły trzy miesiące, podczas których książka leżała odłogiem, a mój wzrok mijał ją obojętnie. Aż wreszcie nadszedł czas, aż zabrakło mi tzw. książki do autobusu. Nienawidzę czekać bezczynnie, czy czekam w kolejce do lekarza czy na przystanku autobusowym, więc jedynym wyjściem dla mnie jest zabieranie ze sobą jakiegoś czytadła, które pomaga mi to czekanie uprzyjemniać. W domu czytałam już inną książkę i nie chciałam jej wszędzie targać ze sobą, ponieważ istniało ryzyko, że czasem moją autobusową książkę będę musiała zostawić w pracy czy u mamy, gdy będę obładowana zakupami. A zdarzyło się akurat, że w tym czasie zaczęłam czytać w domu bardzo ciekawą serię, z którą po prostu nie mogłam się rozstać. Nie, do autobusu potrzebowałam czegoś zupełnie innego, coś, co z lekkością serca będę mogła zostawiać gdzie tylko będę miała ochotę czy potrzebę i za czym nie będę tęsknić, nawet jak nie będziemy się widzieć kilka dni. Padło na Catherine Alliott.
Pamiętajcie, że byłam przekonana, że ta książka to nic niezwykłego, dlatego zdecydowałam, że właśnie ją będę targać ze sobą, nawet jeśli znaczyło to pół kilo żywej wagi i aż 519 stron do przeczytania. Dawałam sobie miesiąc na je przeczytanie. Nie miałam żadnych wyrzutów sumienia na myśl o przerwach w czytaniu tej pozycji, bo przecież i tak miała to być letnia opowieść bez specjalnego wyrazu.
Wszystkie te plany, na szczęście, popsuła moja choroba. Chociaż, był to raczej katalizator czegoś, co zaczęło się już wcześniej. Bo zauważyłam po jakichś dwustu stronach (przyznacie, że niezbyt dobrze świadczy to o książce…) zaczęłam czuć zainteresowanie, któremu nie potrafiłam się oprzeć. Wcześniej historia opowiadana przez Alliott była faktycznie letniawa, ale dało się ją czytać z pewnym stopniem zainteresowania. Myślę, że największym problemem autorki było to, że zawarła w książce zbyt dużo informacji o rodzinie Evie. A raczej zbyt rozciągnęła w czasie tę część, jakby nie patrzeć, poboczną. I jak to w życiu rodzinnym bywa, także u rodziny Evie Hamilton, jej macochy, brata i matki, czas płynął sobie wolno z mniejszymi lub większymi (raczej mniejszymi) dramacikami. Jednak nie było to nic, co warte byłoby dłuższego opisywania. Owszem, był gdzieś tam główny wątek dramatu Evie i jej męża, wątek bardzo interesujący, ale oplatało go tyle dodatkowych, mało ciekawych wątków, że zaburzało to efekt i spychało główną historię do rangi umiarkowanie ciekawych.
Gdy wreszcie pojawił się On (rycerz w lśniącej zbroi przybyły prosto z bajki aby uratować księżniczkę z opresji), zmienił się charakter opowieści. Nabrała ona jakiegoś konkretniejszego kształtu i podniosła temperaturę wokół Evie o parę stopni. Na początku tylko o parę, ale ja wiedziałam (cóż, spore doświadczenie w czytaniu romansów się kłania), że On jest kimś więcej niż tylko mężczyzną, w którego w gniewie wjechała samochodem główna bohaterka. A skąd to wiem? Cóż, czy Wy, kiedy się kłócicie z kimś obcym, gdy właśnie doznaliście głębokiego szoku z powodu spowiedzi partnera i do tego wjeżdżacie komuś autem w tyłek, to czy zauważacie kolor jego oczu? Także od razu wiedziałam co się święci, tylko nie wiedziałam, jakie miejsce Jemu (Ludo, Ludovic) zostało przeznaczone w całej tej pogmatwanej historii. Bo z pewnością nie uważam za happy end tego, że kobietę zostawia mąż, bo ma słabość do innej, a ona na pocieszenie znajduje zastępcę. A już na pewno nie wtedy, gdy ten mąż wydaje się być dobrym człowiekiem, a na dodatek zdawał się nie tylko kochać swoją żonę, ale być prawdziwie w niej zakochany, gdy się poznali po raz pierwszy. Do teraz nie wiem, po co Ludo się w książce pojawił, dlatego wydaje mi się, myślę, że mogę śmiało to powiedzieć, aby podkręcić temperaturę letniej powieści. I muszę przyznać, że zamysł się udał, chociaż jednocześnie zaburzył jednolitość opowieści.
Ale nie tylko postać Ludo sprawiła, że powieść mnie wreszcie zaciekawiła. I to tak, że przeczytałam ją ostatecznie w ciągu dwóch dni (zawdzięczając to chorobie i weekendowi). Okazało się bowiem, że autorka ma naprawdę ciekawy sposób opowiadania, nie mówiąc już o bardzo ciekawym wątku, o którym wspomniała na samym początku, na zachętę. Był to fajny zabieg, od razu wyczułam że będzie to coś niezwykłego. Jedyny błąd autorki w tej sprawie to fakt, że ujawnienie tego wątku w całości zajęło jej tak dużo czasu. Kazać czekać czytelnikowi na coś takiego ponad dwieście stron było bardzo ryzykowne. Mogło się zakończyć odłożeniem książki na półkę już po stu. A naprawdę byłoby szkoda. Bo pomimo całkiem słabego wstępu, wmieszania być może niepotrzebnej osoby Ludo (zbyt to trąci typowym romansidłem, a to na pewno nie jest tego typu książka) i słabym zakończeniem, które było zbiegiem samych szczęśliwych zakończeń dla każdego z pobocznych bohaterów (po raz kolejny trąci słabym romansidłem), książka była zupełnie czymś innym niż to, co do tej pory czytałam. Gdyby nie to, że autorka zmieszała tu różne style i dorzuciła parę zbędnych rzeczy, przez co jej książka zbyt przypomina zwykłą komedyjkę pomieszaną z romansem i to takim z niższej półki, opowieść o Evie Hamilton mogłaby być czymś więcej niż popularnym czytadłem. Mogłaby z łatwością wyskoczyć z tej szufladki na wyższą półkę, gdyż zawierała ciekawy wątek i diabelsko dobry styl odkrycia tajemnicy tamtej zagadki z początku książki.
Mam mieszane uczucia co do tej książki. Boję się pisać, że była naprawdę dobra, bo zawierała kilka słabszych momentów, nosi znamię pomieszania stylów i jakby tego było mało, jest wciśnięta w szufladkę romansu. Jednocześnie nie mogę przymykać oczu na to, że wątek o Nevillu był świetnym przełamaniem opowieści i wyznacznikiem tego, że Alliott ma zadatki na bardzo dobrą pisarkę. Wydaje mi się, że gdyby chciała, gdyby skoncentrowała się na jednej książce i nie starała się sprostać terminom wydawców, mogłaby napisać coś naprawdę fajnego i wyjątkowego, coś, co nie nosiłoby piętna romansidła. Nie mówię tu od razu o „Dumie i Uprzedzeniu” czy o „Przeminęło z wiatrem”, ale mogłoby z tej książki wyjść dzieło, a nie tylko powieść. Droga Pani Alliott, jeśli mnie Pani czyta, proszę się nad tym poważnie zastanowić, bo tkwi w Pani potencjał, którego boi się Pani wykorzystać, albo poszła Pani po prostu na łatwiznę. Tu lepiej zamilknę, na wypadek gdyby jednak Catherine Alliott naprawdę mnie przeczytała ;)
Mimo, że nie mogę nagrodzić tej autorki bezgraniczną, bezkompromisową rekomendacją, muszę ją odrobinę wyróżnić, bo naprawdę nie jest to typowa pisarka romansideł. Spod jej pióra mógłby wyjść naprawdę dobry kawał jakiegoś ponadczasowego romansu, może dramatu, gdyby tylko zechciała się zmierzyć z takim wyzwaniem. Tymczasem Evie Hamiltomn nosi w sobie piętno walki stylów, jakiejś bitwy, która rozegrała się w umyśle autorki. Jakby wiedziała ona, że ma większe możliwości w sobie, ale wolała zamiast tego odpowiedzieć na oczekiwania wydawców i dać im prostą, acz poczytną książkę o miłości. Dla wydawców bardziej liczy się pieniądz niż dobra historia, dlatego pozwolili Allott na zejście poniżej jej możliwości, byle tylko zaspokoić potrzeby prostej, niewymagającej publiczności i tym samym pozwolić im samym zarobić więcej pieniędzy. Był to łatwy zysk, na podjęcie ryzyka, które mogłoby im się w tym przypadku opłacić, nie było ich stać. Należy zrozumieć tu autorkę, bo czasem ciężko jest rzucić się na głęboką wodę gdy wszyscy wokół Ciebie oczekują czegoś innego, czegoś miernego, ale przynoszącego pewny zysk. Czasem łatwiej się ugiąć do czyjejś woli niż podążać za własnymi marzeniami.
Być może się mylę widząc w Catherine Alliott zadatki na kogoś więcej niż pisarkę poczytnej damskiej literatury kobiecej, ale sądząc z tego, jak fajnie prowadzi narrację, jak sympatyczne i spójne stworzyła postacie, jak pozytywnie zabawna jest jej główna bohaterka i jak dobrze autorka manipuluje emocjami, myślę, że nie mylę się co do niej. Wszyscy główni bohaterowie są ciekawi i niejednoznaczni. Nawet gdy wściekamy się na męża Evie, Anthony’ego, czujemy zdziwienie, jak taki dobry człowiek mógł zdradzić swoją dziewczynę. Gdy złościmy się na Caro, przyjaciółkę Evie, za to, że czasem potrafi być taką czepialską, widzimy jednak drugie oblicze tej kobiety, która walczy codziennie z biedą zaglądającą w oczy. Poza tym nie możemy nie zauważyć, że Evie czasem naprawdę zasługuje na wściekłe reakcje Caro za swoją ślepotę i oczekiwanie, że rodzina zawsze przyjdzie jej na pomoc, podczas gdy sama niewiele z siebie daje innym. Nic w tej książce nie jest tak do końca jednoznaczne, wszystko ma swoje drugie dno. I autorka zadbała o to, żebyśmy to dostrzegli.
Najbardziej cenię w autorce to, w jaki sposób kreuje swoje postacie, w jak świetny sposób wplotła wątek śmierci Nevilla Cartera i to, jak ciekawie poprowadziła akcję, odsłaniając tajemnicę Anthony’ego krok po kroku, pozwalając nam, kobietom, wściekać się razem z Evie za jego obecne i przeszłe postępowanie, jednocześnie czując, że mimo wszystko nie jest to zły człowiek, co powodowało jeszcze większą wewnętrzną złość. Główni bohaterowie książki nie są czarno-biali, co utrudnia odgadnięcie, jaki będzie koniec opowieści. Wszyscy wiemy, że tego typu książki przynoszą szczęśliwe zakończenia, ale mimo wszystko nie potrafimy tego rozpracować w tym przypadku, zwłaszcza, że jest jeszcze Ludo i Isabella. Co i dla kogo będzie oznaczać szczęśliwe zakończenie? Jak to w życiu bywa, bardzo trudno jest to określić. A Catherine Alliott wcale nam tego nie ułatwia.
I to mi się podoba w autorce. Celowo utrudnia rozwiązanie i tak trudnych ludzkich dylematów, jednocześnie pozwalając nam w tym wszystkim odnaleźć dużo dobrej zabawy, zafundowanej nam przez Evie Hamilton. Jej osoba jest połączeniem Rebeki Bloomwood  z „Wyznań zakupoholiczki” i Bridget Jones z „Dziennika Bridget Jones”, ale podanym bardziej subtelnie, z dodatkiem dramatu, jakim dla każdej kobiety jest zdrada. Evie popełnia czasem głupie błędy, zwłaszcza gdy nie potrafi przyznać się, że czegoś nie wie, nie rozumie, przez co popada w tarapaty. Jednak w obliczu dramatu jej rodziny potrafi zachować się dorośle, mimo iż targają nią sprzeczne emocje. To ją odróżnia od tych dwóch kobiet, które wcześniej wymieniłam. Evie Hamilton zachowuje się czasem głupio, ale głupia nie jest. Jej sposób myślenia i zachowania może wydawać się trochę głupiutki, ale niestety, kobiety tak się właśnie zachowują, zwłaszcza gdy tracą kontrolę nad swoim życiem. Sama mam koleżankę, która wykonała podobny manewr jak Evie, gdy zobaczyła, jak jej mąż, Ant, z uczuciem odgarnia kosmyk włosów z twarzy innej kobiety, kobiety, z którą ma nieślubne dziecko. Ten kawałek, mimo iż wyrósł na podłożu dramatu, był najzabawniejszy ze wszystkich momentów w książce i naprawdę śmiałam się w głos, gdy sobie wyobraziłam tę scenę. Oczywiście nie chodzi o moment, w którym Ant wykonywał ten gest, tylko o to, co później zrobiła Evie.
Ogólnie książka jest bardzo zabawna, ale w taki delikatny, subtelny sposób. Dwukrotnie przyłapałam się na głośnym śmiechu, którego nie potrafiłam opanować, a wierzcie mi, dzisiaj to naprawdę rzadkość. Wielokrotnie też wściekałam się jak osa na Athony’ego i miałam ochotę go czymś rzucić, albo nawet wyrzucić go z domu, jakbym to ja była główną bohaterką. Na szczęście Evie zachowała się jak dorosła osoba i poddała wszystko przemyśleniom, mimo iż jej pierwsze reakcje zawsze były takie jak moje. To też podobało mi się w Evie, ta jej dorosłość, to, że potrafiła sprostać wszystkim problemom mimo tego, iż była to osoba, która reagowała intuicyjnie i pod wpływem emocji. Jednak potrafiła zapanować nad emocjami i przemyśleć wszystko i dzięki temu dostrzec, że każda rzecz ma dwa oblicza i to, jak będzie wyglądała nasza przyszłość zależy tylko od nas.
Mimo iż książka zaczęła się bardzo powoli, rozkręcała się powoli, uważam, że jest bardzo ciekawa i należy się jej szansa. Uwierzcie mi, że potem akcja nabierze tempa i zostaniecie wrzucone w dwa wymiary, typowego romansu, gdzie akcja jest wartka, prosta i zabawna oraz wymiaru głębszego, dramatycznego. Książkę tę można było napisać na dwa różne sposoby, przy czym dramat byłby bardziej udaną wersją, a romans być może poczytniejszą. Autorka zdecydowała się połączyć te dwie wersje w jedno. Czy słusznie? Raczej nie. Mimo to powstała z tego bardzo dobra książka i ciekawa historia, choć może się czasem wydawać, że jest lekko niespójna. Ale pamiętajcie, że wina leży w walce talentu pisarskiego autorki z oczekiwaniami publiki. Wygrało to drugie, stąd mamy na końcu cały szereg szczęśliwych zakończeń dla (prawie) każdego, jak z jakiegoś disnejowskiego filmu. Dorzucono też parę niepotrzebnych całej historii, ale podgrzewających atmosferę, faktów, żeby było ciekawiej i przyjemniej, ale naprawdę nic by się nie stało, gdyby tego tłoku tam na końcu nie było. Byłoby to znacznie bardziej pozytywne dla ogólnego odbioru książki. Ale wybaczcie autorce, ugięła się pod presją oczekiwań stałych czytelników.
Pod tą sama presją powstała zapewne postać Ludo. Mężczyzny, który spadł Evie jak gwiazdka z nieba wtedy, kiedy do najbardziej potrzebowała. Pomógł jej przetrwać kryzys i dodał pewności siebie w trudnych chwilach. Jednak minusem tej postaci jest jej lekka niespójność (jedyna postać, która nie była do końca przemyślana) i to, że był trochę nie na miejscu, Niespójność, bo ze statecznego sprzedawcy książek nagle zmienił się pod wpływem Evie w niesfornego chłopca (taaa, oczywiście, takie rzeczy się zdarzają…). A nie na miejscu, bo wierzcie mi, rycerze z bajki nie stoją na każdym rogu czekając na ujawnienie, gdy ich potrzebujemy. Owszem, posłużył do zmącenia wody wokół postaci Evie i zmanipulowania historii tak, abyśmy nie mogli domyślić się zakończenia, ale jednocześnie stworzył podstawy do zakończenia powieści rodem z „Dziennika Bridget Jones”, który naprawdę nie pasował do całej koncepcji i do głównego zakończenia. Myślę, że Catherine znacznie lepiej mogłaby rozwiązać potrzebę stworzenia tego czegoś, co sprowadziłoby nas na manowce podczas próby przewidzenia zakończenia. A tak postać Ludo zmusiła mnie do ustawienia tej książki na niższą półkę niż zasługuje na to autorka. Przez jego obecność i przez skuszenie się przez autorkę na zadowolenie szerszej publiki jestem zmuszona wystawić tej książce czwórkę z dużym minusem, choć ma zadatki na piątkowego ucznia.
Mimo pewnych uchybień bardzo cenię tę książkę (nawet jeśli nie mogłam jej dać piątki). Zaskoczyła mnie pozytywnie, bardzo pozytywnie. Doceniłam drzemiący w niej potencjał, który pokazał mi do czego zdolna jest autorka, gdyby zechciała podjąć ryzyko i napisać coś dla siebie, a nie dla swojego wydawcy. Jest to pierwsza książka od dawna, która spowodowała, że czytałam parę razy ten sam urywek, aby go dobrze zrozumieć lub przeżyć ponownie emocje w nim zawarte. Nie zdarza mi się to obecnie wcale, współczesna literatura jest na to za słaba i nie daje mi tego, czego potrzebuję. Dzięki Catherine Alliott dojrzałam światełko w tunelu. Wielka szkoda, że poszła ostatecznie w kierunku romansu, bo zmarnowała poniekąd świetny pomysł. Mogła główną historię dramatu zostawić dla innych bohaterów, a dla Evie stworzyć coś innego, bo tak zabawnej kobiety, w swój dorosły sposób, dawno nie poznałam. Zabawnej i postępującej głupiutko, ale powodującej u mnie spazmy śmiechu. Do tego historia, która mogłaby być doskonałą pożywką dla twórcy programów typu „Dlaczego ja?” przedstawiona została w sposób dorosły i emocjonalny, powodując, że coś, co mogło być zwykłą ludzką historią przedstawioną w szmirowaty sposób, zostało nam podane z elegancją, przemyśleniem i dużą dozą humoru (oraz z paroma zbędnymi dodatkami ). Duży ukłon w kierunku autorki za tak fajne podejście do problemu. I duży minus za niewykorzystanie potencjału, który drzemał zarówno w niej, jak i w historii.
Cóż, co tu dużo pisać, książka jest godna polecenia. Zgrabnie przetworzona historia dawnej zdrady, która może zrujnować szczęście rodziny i walka o to, żeby zdradzone zaufanie nie zniszczyło czegoś cennego, nad czym bohaterowie pracowali całe życie. Świetni bohaterowie, różne charaktery i udane połączenie historii dwóch rodzin i drobnych niesnasek i wzajemnych roszczeń, zakłócających codzienne życie z pozoru zgranej rodziny. Podobało mi się także to, jak autorka rozebrała na części każdy element osobowości Evie, odsłaniając nam całą prawdę o niej, oraz jak fajnie przemyciła i zdradziła nam jej główny sekret, mianowicie brak poczucia pewności siebie, który tyle lat maskowała pod osłoną zadowolonej z życia żony, matki i mieszkanki Oxfordu. To, że poznałam ją tak dobrze spowodowało, że zaczęłam patrzeć na nią inaczej i głębiej odczuwać jej strach przed utraceniem wszystkiego, co dla niej drogie. Dzięki talentowi Catherine Alliott niemal stałam się Evie i razem z nią musiałam stawić czoła dramatowi, jaki się jej przytrafił. I obawiam się, że Evie postąpiła rozsądniej i doroślej niż ja byłabym zdolna.
Po przeczytaniu tej jednej książki Catherine Alliott mam ochotę na następne. Chcę zobaczyć, czy to głębokie spojrzenie, fajna narracja i ciekawe ujęcie tej prostej z pozoru historii to był jednorazowy przypadek, czy też drzemiący jeszcze talent, który dojrzałam przez kartki tej książki, ukryty jest także między kartami innych, a zwłaszcza pierwszej jej książki. Mam też nieodparte wrażenie, że będziecie mieli dokładnie taki sam stopień ciekawości i nieodpartej chęci, by dotrzeć do innych jej książek, jaki stał się moim udziałem.
Niestety wygląda na to, że będzie to dane tylko tym, którzy lubią i potrafią czytać po angielsku, gdyż nie znalazłam w Internecie polskich przekładów. Jeśli nie macie nic przeciwko, koniecznie zajrzyjcie do księgozbioru Alliott, a już na pewno poznajcie Evie Hamilton i jej dylematy, bo jest to warta poznania osoba, mimo iż tylko fikcyjna. Polubicie ją od pierwszych stron, a im bardziej zagłębicie się w książkę, tym sympatia ta będzie rosła, aż wreszcie zaczniecie jej kibicować i nawet nie wiedzieć kiedy, spostrzeżecie, że trzymacie za nią kciuki, metaforycznie oczywiście. Jednak ostrzegam, jeśli jesteście facetami, możecie nie zrozumieć tej książki, tak jak nigdy nie zrozumiecie kobiet, nawet przy pomocy zaawansowanej technologii. Jest to książka typowo dla kobiet, o problemach kobiet i ich sposobie myślenia. Jeśli jesteście kobietami, w tej książce odnajdziecie siebie. I będzie to naprawdę fajna przygoda. Szczerze Wam tę książkę polecam moje drogie i życzę dobrej zabawy.


środa, 9 listopada 2016

Śmierć Bunnego Munroe/ Nick Cave


Miałam pisać o czym innym, ale zmieniłam zdanie za sprawą książki „Śmierć Bunnego Munroe” napisanej przez muzyka Nicka Cave. Książki, której nie jestem w stanie skończyć. Książki, która jest tak depresyjna i ponura, że miała głęboki wpływ na mój dzisiejszy humor. Negatywny oczywiście.
Naprawdę bardzo rzadko zdarza się, że odkładam książkę nie przeczytawszy jej do końca. Nawet mało ciekawym lub całkiem nudnym daję szansę. Przeczytam nawet takie, które wydają mi się stratą czasu lub takie, z których nie czerpię przyjemności, które mnie denerwują lub usypiają. Jednak gdy książka ma posmak depresyjny lub okrutny, nawet nie staram się za bardzo zwalczyć w sobie uczuć negatywnych. Wiecie, w życiu jest tak dużo smutnych i dołujących sytuacji, że naprawdę nie trzeba sięgać po fikcję, aby szukać tego typu atrakcji.
Oczywiście wiedziałam, że nie będzie to żadna komedia czy romans. W końcu tytuł musi coś znaczyć. Ale liczyłam bardziej na jakąś sensację, może kryminał z dużą dozą humoru. Albo przynajmniej coś oryginalnie ciekawego, sarkastycznego. Tak bynajmniej obiecywały mini recenzje umieszczone na okładce. Kolejny przykład na to, że nie warto czytać tego, co wydawca umieszcza w formie reklamy. Książka miała być zabawna w swój cyniczny sposób i poruszająca. Tymczasem jest depresyjna i obraca się tylko wokół męskich chuci. Nie ma w niej nic zabawnego. Nawet dowcipy opowiadane przez Bunnego i jego kolegów nie są zabawne. Jeśli taki jest świat mężczyzn, to ja go wolę nie poznawać.
Nie lubię książek, które tak negatywnie wpływają na mój humor. Już po przeczytaniu pierwszych rozdziałów książka mnie odrzuciła. Po kilku następnych mam ochotę rzucić się pod pociąg. Nie zrobię tego tylko dlatego, że byłoby to naprawdę głupie, popełniać samobójstwo z powodu nietrafionej książki. Być może autor (w końcu muzyk, a to mówi samo za siebie) włożył w postać Bunnego Munroe trochę siebie i swoich doświadczeń. Jeśli tak jest, to wolę być biedną szarą mychą pracującą w bibliotece, niż kimś, kto zaznał pułapki sławy. Jeśli zaś nie było w tej książce ani jednego autobiograficznego słowa, to skąd w autorze taka pustka i ciemność, nic, z czego można byłoby się cieszyć na dłużej niż na parę chwil? Smutne jest to wszystko, a ja nie lubię się smucić. Dlatego książka jest nie dla mnie.
Być może jest w niej jakiś sens, jakiś przekaz, ale ja nie jestem ciekawa jaki. Przeczytawszy na szybko czyjąś recenzję znalezioną w Internecie zaraz przed tym, jak napisałam pierwsze słowo tego postu, zobaczyłam że są osoby, które cenią tę książkę wysoko. Okej, każdy ma swoje własne zdanie i swoje, tylko mu zrozumiałe potrzeby. Wiem też dzięki tamtej recenzji jaka jest puenta historii Bunnego. I wiecie co? Jednak jest w tej książce zawarta lekcja. Tylko że mnie nie chce się przez nią przechodzić, bo ja i bez tej książki wiem, że dzieciom czasem lepiej jest bez rodziców, jeśli ci mają na nie destrukcyjny wpływ. A Bunny Munroe na pewno ma destrukcyjny wpływ, nawet na swoich czytelników. Ja wypisuję się z tej grupy. Przeczytałam dziesięć rozdziałów i nie zniosę ani jednego więcej. Chyba że mam skończyć w wannie z pociętymi żyłami. Bunny Munroe jest nie dla mojej wrażliwej, szukającej pociechy w książkach osoby zbyt nudny, monotematyczny i depresyjny. Zostawiam go dla innych, mających mocniejsze nerwy.
Brzmi to tak, jakby książka była naprawdę mocna. Ale tak naprawdę  nie ma w niej nic specjalnego. Jest tylko egoistyczny facet, który dba tylko o siebie i ciągle myśli o seksie. Nie przeszkadza mu w tym nawet śmierć żony. Żyje w swoim świecie, gdzie wszędzie dookoła czają się cipki, które tylko proszą, aby Bunny po nie sięgnął. Nic nowatorskiego, połowa facetów na świecie tak myśli. Do tego Bunny Junior, który jest tak zagubiony po śmierci matki, że nawet wówczas nie potrafi dostrzec, jakiego kutasa ma za ojca. Być może jest za młody, żeby ujrzeć pewne prawdy, być może trwa w szoku, sprawiającym, że nie dociera do niego nic z tego, co się wokół niego dzieje. Ale na pewno on, jak i jego ojciec, zdają się być wyprani z emocji i tańczą po scenie Nicka Cave jak puste kukły.
Do tego dołóżmy jego matkę, Libby Munroe, która żyje w depresji przez swojego latającego za babami męża i woli trwać w tym chorym związku, zamiast ratować siebie i syna. Również nic nowego. Kobiety tak mają, są jak psy. Nawet bite wciąż wierzą, że ich Pan (czytaj partner) może się zmienić i dla tej głupiej myśli poświęcają swoje jestestwo. Smutna jest ta książka aż do szpiku kości. Kto by chciał czytać takie historie? Ja na pewno nie. Nie obchodzi mnie to, czy skończy się dobrze czy nie, ważne jest to, jak się zaczęła i co jest w środku. Ja widzę tylko seks i smutek, zagubienie i depresję. Po co mi to? Do tego Libby, która po śmierci odwiedza chłopca, jakby była prawdziwym duchem. To, że Bunny może mieć alkoholowe/narkotykowe urojenia jest ok, ale dorzucać do tego jeszcze przywidzenia Bunnego Juniora? Zaczyna się robić trochę zbyt fantastycznie jak na książkę z ukrytą (bardzo głęboko) lekcją i twardo stąpającym po ziemi autorem.
Wiem, wiem, ciągle narzekam na te książkę, ale zła na nią jestem, bo zepsuła mi całkowicie humor. Nic mi się nie chce, a już tym bardziej pisać posty na temat przeczytanych książek. A naprawdę bardzo to lubię. Tymczasem Bunny Munroe zepsuł mi cały dzień i jestem tak zła, na niego, na siebie, że dawałam tej książce szansę tak długo, no i na samego Nicka Cava, że napisał tę książkę. Nieźle zniszczony musi być umysł, który wymyśla takie historie. Do mnie ona nie trafiła, do Was może dotrzeć, kto wie. Jedno jest pewne, nie mogę jej nikomu polecić. I nie dlatego, że nie przeczytałam jej do końca (dzisiaj odnoszę ją tam, gdzie jej miejsce- na półkę), ale dlatego, że chcę Wam oszczędzić tego zmęczenia umysłu, do jakiego doprowadził mnie Cave. Dzięki niemu jestem zmęczona psychicznie i podenerwowana. Mam ochotę kogoś uderzyć i nawet nie wiem za co. Nie pomaga mi muzyka ani słońce które wyszło zza chmur godzinę temu. Zamiast cieszyć się tym faktem po dwóch  pochmurnych tygodniach, ja widzę tylko to, że światło słoneczne odbija się od monitora i świeci mi po oczach, uniemożliwiając pisanie. To nie jestem prawdziwa ja, czuję to wyraźnie, to tylko jakaś gorsza kopia mnie, podszywająca się pode mnie. Nawet nie wiedziałam, że ktoś taki we mnie drzemie. Nie lubię tej drugiej, nieznajomej siebie i mam nadzieję, że zniknie z mojego życia razem z książką o Bunnym Munroe. A raczej książce o seksie, alkoholu i bezsensie życia. Mam nadzieję, że już niedługo znowu będę sobą i przestane być taka podkurwiona, nie wiadomo na co. Że zaczną mnie znowu cieszyć małe rzeczy, jak choćby ta czekolada, którą trzymam w biurku na czarną godzinę. Bo póki co mam ochotę wyrzucić ją za okno z brzydkim okrzykiem na ustach, z nadzieją, że to mi pomoże zapomnieć o Bunnym Munroe i jego delirycznym świecie. A kiedy to się stanie, znowu będę miłą osobą, nie używającą przekleństw i czerpiącą radość z pisania postów. Bo póki co używam klawiszy do wyżycia się na kimś, na czymś, obojętne, byle tylko pomogło mi to wrócić do normalności, którą zgubiłam gdzieś pomiędzy rozdziałami książki „Śmierć Bunnego Munroe”.

Do następnego!

niedziela, 30 października 2016

Za co kocham/ nienawidzę Lanzarote


Kocham:
1.   Za wieczna piękną pogodę i słońce, od którego tak łatwo się spalić. Za potrzebę nakładania olejków do opalania i całodobowego noszenia okularów przeciwsłonecznych (za wyjątkiem pory nocnej, oczywiście) oraz kapeluszy. Za chłodzący wiatr i ciepłe wieczory. Za możliwość przesiedzenia całą noc pod gołym niebem, przy grillu, wsłuchując się w milknące rozmowy dopływające z sąsiadujących domków. Za cudowne poranki i kąpiel w oceanie w promieniach wschodzącego słońca. Za cudowną poświatę towarzyszącą każdemu zachodowi słońca. Za klimatyczne zdjęcia o zmierzchu. Za kolor wieczornego słońca, które rozjarza taflę oceanu barwą roztopionego złota.

2.   Za niepowtarzalne krajobrazy, majestatyczne łańcuchy górskie utworzone z wulkanów oraz wszechobecną, kojącą pustkę, która staje się ostoją piękna.
3.   Za tę ciszę towarzyszącą porankom, nocom i dniom, spędzonym na kontemplowaniu przyrody w odległych rejonach wyspy.

4.   Za te wieczory na ławce spędzone na śledzeniu świateł mknących w oddali samochodów.
5.   Za hiszpański, przepiękny język przenikający ulice, dodający uroku samotnym wieczornym spacerom i podgrzewający atmosferę nocy.
6.   Za energię krążącą ulicami, która przeistaczała zwykłe ulice w nocny karnawał barw i postaci.
7.   Za różnorodność plaż. Za czarny piasek i wulkaniczne kamieniste plaże w okolicy El Golfo. Za plaże Papagayo, otoczone milczącą pustką gór spalonych słońcem. Za wędrówki na mniej dostępne plaże, za pozytywne zmęczenie towarzyszące tym wędrówką. Za możliwość zanurzenia się w błękitnych wodach Playa Dorada. Za to, że każda plaża jest inna mimo bliskiego sąsiedztwa. Za niedostępność najpiękniejszych plaż, do których trzeba dojść/zejść/wdrapać się.


8.   Za majestatyczną pustkę dookoła.
9.   Za wielorakość kolorów i odcieni w zdającej się jednostajnej wyspie.

10.    Za poczucie przygody czającej się na każdym rogu.
11.  Za cudowne małe miasteczka ukryte pośród wulkanicznej pustki.
12.  Za słodkie winogrona rosnące pod górskimi zboczami.
13.  Za to, że wszyscy mówią tam także po angielsku.
14.   Za poczucie bezpieczeństwa pozwalające szwendać się samotnie po ulicach w środku nocy.
15.   Za to, że kierowcy zatrzymują się przed pasami, jak tylko się do nich zbliżasz.
16.   Za tanie paliwo.

17.   Za nienaruszoną biało-zieloną architekturę miast strzeżoną przez władze wyspy. Za brak biurowców i ogromnych hotelisk psujących pejzaż.

18.   Za najsłodsze egzotyczne owoce i za Lidla, który sprzedaje je w niewysokich cenach. Za możliwość spróbowania najsłodszego ananasa w moim życiu. Za najsmaczniejszego melona i soczystą papaję.

19.   Za czarną ziemię i mieniące się wszystkimi odcieniami czerwieni góry.
20.   Za jedzenie smaczniejsze niż w Grecji.
21. Za cudowny dżem truskawkowy przypominający dom.
22. Za milion miejsc, które można zwiedzić, gdy ma się samochód i za miasta, które nie powszednieją, nawet gdy codziennie chodzimy tą samą drogą.
23. Za Mirador del Rìo i jej ukrytą Famara Beach, za wspinaczkę górską, którą trzeba odbyć, by znaleźć się na  rajskiej plaży strzeżonej przez strome zbocza górskie. Za możliwość przystanięcia na szlaku, spojrzenia w dal, szarpane wiatrem ubranie i nieład na włosach. Za wszechogarniająca radość na widok roztaczającej się przed oczami przygody. Za brak tchu w płucach podczas wspinaczki powrotnej. Za tamten płaski kamień w połowie drogi w górę, na którym można było odpocząć przed kolejnym etapem mozolnej wspinaczki. 

Za roztaczający się z tego miejsca widok. Za cudowne zdjęcia zrobione po drodze. Za poczucie, że możesz zdobyć świat, gdy już dotrzesz na sam szczyt, radując się otaczającym Cię mrokiem i ciszą wypełnioną wiatrem i Twoim ciężkim oddechem. Za możliwość oglądania zmierzchu zapadającego nad wyspą bez wszędobylskiej obecności turystów. Za poczucie przygody, które rośnie w sercu, gdy docierasz do parkingu i widzisz, że wszyscy już dawno odjechali, przez co nie mieli możliwości zobaczenia wszystkiego tego, co było Twoim udziałem. Za to, że nie chce się opuszczać tego miejsca. Za mokrą od potu koszulkę i
poczucie celu w życiu. Za ryzyko, towarzyszące wspinaczce, gdy widzisz, że wokół Ciebie robi się coraz ciemniej, a przed Tobą majaczy szczyt, oddalony o połowę przebytej przez Ciebie w trudzie i znoju trasy. Za obietnicę, że następnym razem wrócisz wcześniej, aby uniknąć ryzyka utknięcia na tej kamienistej trasie w środku nocy i radość ze złamanej obietnicy, gdy ten następny raz przychodzi, a Ty najpierw marudzisz przy zbieraniu się z plaży, a potem nie możesz przestać odwracać się i robić kolejne zdjęcia tych samych widoków, które robiłeś tydzień wcześniej, bo jesteś przekonany, że te są inne, bo przecież pogoda się zmieniła. Za poczucie przynależności do tego miejsca.
24. Za nieoczekiwane codzienne przypływy i odpływy (nieoczekiwane dla tych, którzy nie sprawdzają takich informacji w Internecie), które zmieniają każdy wypad na plażę w prawdziwą przygodę.
25. Za możliwość przebywania w chmurach, gdy wybierze się trasę LZ-10 na Harię (Mirador de Haria) wracając dookoła z plaż Órzola do Arrecife.
26.  Za północną część wyspy obfitującą w najpiękniejsze krajobrazy i najciekawsze plaże. Za niesforną zmienność tej strony, dzięki której te same plaże nigdy nie są takie same.
27. Za okolice wioski Órzola z najciekawszą laguną (Los Caletones) jaką widziały moje oczy. Ten rejon przynosi poczucie przygody z każdym przypływem, a początek dnia nigdy nie jest taki sam jak jego koniec.
28.  Za aktywność jaką wymusza wyspa na wszystkich ciekawskich. Za dzieci biegające po placach zabaw w środku nocy. Za poczucie, że czas nie ma znaczenia. Za kompletny relaks. Za niepowtarzalny klimat wąskich uliczek, sprawiających, że chciało się wstąpić do pierwszego napotkanego gdzieś w plątaninie uliczek małego baru, aby posłuchać muzyki na żywo i zrelaksowanego śmiechu tamtejszych mieszkańców. Za wszystkich miłych ludzi, którzy mnie pozdrawiali z uśmiechem, w ogóle mnie nie znając, tylko dlatego, że mijali mnie wieczorem na ulicy. Za ciepłe światła rozświetlające noc przez niezasłaniane okna. Za umiejętność mieszkańców Lanzarote do cieszenia się ciepłymi wieczorami, przesiadujących na balkonach i tarasach do północy.
29. Za piękne małe wille z urokliwymi ogródkami, stłoczone wzdłuż wąskich uliczek. Za duże okna, pozwalające zajrzeć ukradkiem do wewnątrz, aby skraść trochę prywatności, której nikt tak naprawdę nie zamierza strzec. Za możliwość poczucia choć przez chwilę, że jest się jednym z nich, mieszkańców Lanzarote.
30.  Za miłość do zwierząt, która sprawia, że wszędzie stoją miseczki dla wałęsających się ulicami kotów, a pośród uliczek Costa de Papagayo ukryte są domki dla bezpańskich kotów.
31.  Za wieczorne powroty z całodniowych wypadów. Za szybko mijane rozświetlone miasteczka, aby za chwile zanurzyć się w ciemność. Za pełne satysfakcji milczenie, gdy wracamy z kolejnej podróży, podczas której zastaje nas noc. Za nostalgię, która ogrania na widok ciągnących się wśród ciemności jasnych wstęg tras szybkiego ruchu.
32. Za brak komarów w nocy (jak to w ogóle możliwe?).
33. Za zielone (i czerwone) oliwiny ukryte w czarnej wulkanicznej skale, które można zbierać jak bursztyny, wystarczy tylko mieć oczy szeroko otwarte.
33.   Za to, że zakochałam się w Wyspach Kanaryjskich. Za to, że chcę je poznać jeszcze raz; że marzę, aby wrócić na Teneryfę i dać jej drugą szansę. Za pewność, że tym razem będzie całkowicie inaczej. Za sentymentalną radość, która ogarnia mnie za każdym razem, gdy wspominam ten nieplanowany wyjazd na Lanzarote. Za dzisiejszy uśmiech na wspomnienie uczuć i wątpliwości, jakie towarzyszyły mi, gdy tylko otrzymałam propozycję wyjazdu na tę przepiękną wyspę i za poczucie, wtedy, przed wyjazdem, że pustka Lanzarote jest nie dla mnie. Za to, że tak bardzo się myliłam. Za miłość, którą już do końca życia będę czuć do tej wyspy, na której zaznałam tyle szczęścia.

Nienawidzę:
1.   Za brak cykad w nocy.
2.   Za wysokie kary za najdrobniejsze przewinienia. Już wiem, skąd ta uprzejmość kierowców na pasach (nie przepuszczenie pieszego na pasach- 200 euro).
3.   Za zimną wodę w basenie i w oceanie. Była zimniejsza niż można było tego oczekiwać w drugiej połowie sierpnia.
4.   Za karaluchy wielkie jak pięści (oczywiście przesadzam, ale okazy te są zaiste ogromne) i ich upodobanie w wieczornych spacerach ulicami miast.
5.   Za to, że największe miasta składają się głównie z kurortów, a żeby doświadczyć zwykłego życia mieszkańców Lanzarote trzeba udać się do odległych i schowanych pośród czarnych piasków wyspy małych miasteczek i wsi (niezbędny własny środek lokomocji, gdyż turystyczne autobusy zawiozą Cię do najbardziej znanych, turystycznych atrakcji i innych kurortów).

Więcej przewinień Lanzarote nie znalazłam. Zaś to ostatnie można łatwo złagodzić, wystarczy tylko zanurzyć się w głąb miasta, między wąskie uliczki, z dala od głównych ulic okupowanych przez tłumy turystów stłoczonych wokół pubów, restauracji i sklepów. Tam, ukryte od wścibskich spojrzeń, toczy się normalne życie mieszkańców Lanzarote, którzy tu żyją, pracują i chodzą do szkoły. Tego szukajcie, a odnajdziecie prawdziwego ducha Lanzarote.

                                                             ***

Był to drugi po Turynie wypad w tym roku, do którego będę mieć największy sentyment. Zdecydowanie przebił moją ukochaną Grecję, bo było to coś innego, całkiem nowe doświadczenie. Ale pamiętajcie, jeśli chcecie poznać Lanzarote tak naprawdę, jego prawdziwą głębie, siadajcie w samochód, kupcie dobrą mapę i ruszajcie na poszukiwanie niepowtarzalnej przygody, której nie znajdziecie nigdzie indziej, także na żadnej innej wyspie Kanaryjskiej, bo każda z nich jest inna i każda z nich przynosi inne emocje i inne przygody.

Powodzenia. Mam nadzieję, że zakochacie się w Lanzarote tak jak ja.