niedziela, 17 lipca 2016

Trzecia strona medalu/ Marian Keyes

Zazwyczaj, gdy zasiadam do recenzji, mam już w głowie ogólny obraz tego, co w niej zawrę. Potem, w miarę kolejnych zdań, myśli nachodzą mnie coraz szybciej, a klawiatura aż staje się czerwona pod ich naporem. Tym razem jednak nie wiem, jak mam zacząć. Zupełnie, jakby ogarnęła mnie niemoc literacka, która ogarnia czasem autorów. Jednak ja nie należę do tych ostatnich, skąd więc utrata weny? Czyżby książka Marian Keyes tak na mnie wpłynęła?
Jeśli faktycznie tak jest, to trzeba przyznać autorce talent. Żeby mieć taki wpływ na swoich czytelników, żeby aż zsyłać na nich niemoc twórczą Lily Wright, jednej z trzech bohaterek powieści? Książka nie była przecież nudna, skąd więc ta pustka w mojej głowie?
Wiecie, gdy stałam w sekcji powieści współczesnych dla kobiet i ściągałam książkę z półki, pani w sekretariacie powiedziała mi, że też czasem lubi poczytać takie odmóżdżacze. Dziwnie się wówczas poczułam, bo ja takiego typu książki czytam od wielu lat i nigdy nie czułam się z tego powodu gorsza. Nigdy nie miałam kompleksów ze względu na rodzaj książek, po które sięgam, jednak wówczas poczułam się trochę jak taki niewymagający konsument, taki… wiecie, bez mózgu i specjalnych potrzeb, jeden z licznych baranów w stadzie. Jednak wówczas, stojąc w tamtym pokoju przed półkami pełnymi tytułów zaczęłam się zastanawiać- czy faktycznie takie książki jak książka Marian Keyes nie dają człowiekowi nic więcej nad kilka godzin relaksu? I że każdy szanujący się czytelnik powinien być bardziej ambitny i sięgać po coś więcej? Czy w ogóle powinnam się przyznawać że czytam literaturę masową? Ja, blogerka, która pisze recenzje? Osoba, która pomaga ludziom w podejmowaniu wyborów czytelniczych?
Coś w tym spojrzeniu, że jest to tani sposób na relaks chyba jest, pomimo tego, że wcale nie czuję wstydu, że obecnie czytam tylko takie książki. Człowiek potrzebuje w życiu relaksu, tyle jest stresu dookoła niego. Poza tym ja lubię dobrą zabawę, a masowa literatura kobieca daje mi wszystko to, czego potrzebuję. Poza tym ciężko obecnie trafić na naprawdę dobrą książkę, która odstaje od innych. A już na pewno nie w literaturze współczesnej przeznaczonej dla dzisiejszych kobiet, lubiących szybkie rozwiązania. A taka współczesna książka to właśnie sposób na łatwy i szybki relaks, czyli to, co dzisiejsza Pani domu potrzebuje, żeby trochę odpocząć od codziennych stresów.
Poza tym jak już wspomniałam, odnoszę wrażenie, że nie ma już dobrych książek. Wszystko, co było warte przeczytania zostało przeze mnie przeczytane wiele lat temu, gdy jako dziecko zachodziłam do biblioteki niemalże co dwa dni. Gdyby wówczas prowadzono w bibliotekach listy najlepszych czytelników, znalazłabym się pewnie na pierwszym miejscu. A chodziłam tam tak często, bo tyle było do odkrycia w świecie literatury, wszystko było takie ciekawe dla dopiero kształtującego się umysłu. Czekało na mnie wiele dobrych książek noszących ślady historii. Dziś mam wrażenie, że przeczytałam już wszystko to, co warto było przeczytać, pozostało mi więc zadowalać się literaturą rozrywkową, bo chyba to jest najlepsze określenie na to, co się obecnie wydaje.
Lecz trzeba pamiętać, że rozrywka to nic złego. Nie możemy być cały czas poważni i ambitni. Codzienne branie się za bary z życiem musi być co jakiś czas przerywane przyjemnościami, abyśmy nie zwariowali w tym pędzie za sukcesem, który wymusza na nas kapitalizm. Rolę takiego życiowego przerywnika może ogrywać czekolada, spacer, a nawet książka, która nie wymaga od nas myślenia. Nie jest to złe, naprawdę. Nie trzeba tego wstydliwie ukrywać przed innymi. Czytanie książek, które chcą tylko dawać, a niczego od nas nie oczekują, nie są wcale takie złe. Nigdy więc nie pozwólcie, aby ktoś sprawił, żebyście poczuli się źle przy półce z książkami.
Książka Marian Keyes pod tytułem „Trzecia strona medalu” nie chciała ode mnie nic jak tylko uwagi. W nagrodę otrzymałam kilka godzin czystej zabawy. Nie wymagam więcej od dzisiejszej książki. Jeśli książka sprawi, że wolę czytać, niż przebywać z ludźmi lub iść na spacer, to dla mnie jest to książka udana. Dajcie spokój, te czasy, gdy pisarze czuli misję, powołanie, aby przekazać coś ważnego, dawno minęły. Teraz jest to kolejny biznes. I powtarzam po raz enty, nie ma w tym nic złego. Przyjemność czerpana z książki jest czysta jak górski potok i niewinna jak noworodek. Nie powinniśmy się jej wstydzić, nawet jeśli decydujemy się czerpać radość tylko z komercyjnych książek.
Marian Keyes zwróciła moją uwagę. Jej książka o trzech różnych kobietach, związanych ze sobą grą losu, dała mi wiele radości. Gdy spotkam kolejną jej książkę na półce, nie zawaham się jej pożyczyć. Przez komercję w literaturze przestałam już szukać na półkach konkretnych autorów i pożerać wszystko, co napisali. Obecnie kieruję się instynktem i okładką oraz opisem. Sięgam po przypadkowe książki i tak też jest dobrze. Jeśli od czasu do czasu trafię na coś wyjątkowego, to bardzo się z tego cieszę, ale nie poszukuję już tej wyjątkowości tak jak kiedyś. Nie mam już na to czasu. Za to doceniam książki, które sprawiają, że mój dzień staje się ciekawszy, piękniejszy, weselszy. Marian Keyes sprawiła właśnie taki cud.
Moje życie obecnie jest trochę monotonne. Praca, drzemka, angielski, basen, dom. Tęsknię za czasami, gdy jedynym obowiązkiem było nauczyć się czegoś i dostać piątkę. Tyle wówczas było wolnego czasu i tyle pomysłów na jego spędzenie. Teraz muszę wybierać między tym, co chcę a tym co muszę. Nie lubię monotonii w życiu, ale tak właśnie wygląda dorosłość, Trzeba się z tym pogodzić. Ale dzięki „Trzeciej stronie medalu” na chwilę zapomniałam o tym, że jestem dorosła. Pozwoliłam sobie na chwilę szaleństwa, leżąc pół niedzieli w łóżku i czytając, nie zważając na męża, na obiad, który trzeba było zrobić, na inne nudne obowiązki. Poczułam się wolna, nieskrępowana monotonią. I to wszystko dzięki książce Marian Keyes. Jeśli to jest właśnie odmóżdżanie, to miłe zapomnienie, to ja nie mam nic przeciwko, naprawdę. Chętnie będę sięgać po takie książki, jeśli choć na chwilę będę dzięki nim wolna jak ptak.
Już o tym kiedyś wspominałam, ale podkreślę to tutaj po raz kolejny. Szanuję autorów, którzy potrafią przedstawić mi kilku bohaterów głównych i tak połączyć ich wspólną historię, że ich obecność nie będzie denerwująca czy nudna. Keyes zrobiła to naprawdę umiejętnie. Każda z trzech bohaterek, które wprowadziła do książki, była inna, a mimo to ich zazębiająca się historia była nie tylko spójna, ale i interesująca. Wprawdzie początkowo, po przeczytaniu pierwszych trzech części, o Gemmie Hogan, Jojo Harvey i Lily Wright, myślałam, że dwie ostatnie niepotrzebnie znalazły się w książce, gdyż nie było w nich iskry, którą miała Gemma i który powinien mieć bohater powieści. Jednak po kolejnych rozdziałach dostrzegłam, że coraz bardziej daję się wciągnąć także w ich historie.
Myślę, że początkowo zraziłam się do Jojo, ponieważ opis jej pracy w wydawnictwie był przeciągnięty i w zasadzie niepotrzebnie tak bardzo autorka się nad nią skupiała, gdy prawdziwa historia toczyła się obok, w biurze Marka Averego, szefa Jojo, z którym kobieta nawiązała romans. Gdy autorka skupiła się wyłącznie na tym romansie i walce Jojo o partnerstwo w wydawnictwie, wszystko zaczęło nabierać tempa. Być może autorka chciała udowodnić, jak dobra Jojo była w swojej pracy, ale wydaje mi się, że wystarczyło to tylko powiedzieć, nie siląc się na dowody, które zagroziły spójności książki. Natomiast Lily i jej wyrzuty sumienia względem byłej przyjaciółki Gemmy pokazały mi osobę słabą i nudną. Czasem się zastanawiałam dlaczego Anton wybrał nie wierzącą w siebie Lily zamiast przebojowej Gemmy i to utrudniało mi odbiór tej części książki. Jednak po jakimś czasie wszystkie historie nabrały tempa, zwłaszcza w przypadku romansu Marka i Jojo i ładnie się zazębiły, powodując niecierpliwość i ciekawość, jak się wszystko skończy. I nawet zapomniałam o myśleniu o tym, jaką ciamajdą była Lily.
Mimo wszystko Gemma była królową tej powieści. Zabawna i ironiczna. Do tego jej rodzice, zmagający się z kryzysem małżeńskim, dodawały smaczku tej części opowieści. Pomimo tragedii, jaką jest romans w rodzinie, autorka opisała wszystko w sposób bardziej zgryźliwy niż dramatyczny i to sprawiło, że opowieść Gemmy była najciekawsza. Nawet wtedy, gdy okazało się, że każda historia ma swoje dwie strony…

Co tu dużo mówić, ostatnie sto stron pochłonęłam nie ruszając się z lóżka i to chyba świadczy w sposób wystarczający, jak dobrze bawiłam się z Gemmą, Jojo i Lily. Powiem więcej. Ta książka otworzyła mi oczy na inny tytuł, który opisywałam wcześniej, mianowicie „Niegrzeczny chłopiec” autorstwa Olivii Goldsmith. W porównaniu z książką Marian Keyes tamta była nudnawa i bez polotu, ze słabym pomysłem i zbyt przewidywalna. Potraktujcie to jako post scriptum do tamtej recenzji ;)

piątek, 1 lipca 2016

Sekretne życie pszczół- Sue Monk Kidd/ The Secret Life of Bees


       A poignant story of searching for parental love and forgiveness. Fighting with anger toward herself and her mother, who left on her when she was four years old, Lily has to learn what is real life about. Living only with her father T. Ray and black servant Rosaleen on a peach farm in the time of the fight for Human Rights for Negro people, Lily is left to herself and her overwhelming feelings, misunderstood by everyone. When Rosaleen has been beaten in a jail, Lily has taken control of Rosaleen’s and her own lives. They follow the trace left by Lily’s mother and went to Tiburon, to three Boatwright sisters and live with them for a few weeks, against all white people’s rules. Living with Negros has taught Lily that she was living in a big lie and as the time passed by, her eyes have been opened to important things in life and the real story of her mother. And the knowledge she has to face was the first step to sort out her feelings. This difficult inner fight was going to change her life irreversibly and it was up only to her which direction she wanted to turn- hate or forgiveness. With August Boatwright’s help one of the direction would close forever for Lily Owens.

 “The Secret Life of Bees” is the best book I’ve read for many years. Very realistic with great ending and tremendously good, deep characters. Fascinating storyline set in a time of the fight for Human Rights for Negro people was moving and powerful. A truly original story. Please, do read it if you appreciate good books.

Kiedyś napisałam, że obecnie nie tworzy się książek, które byłyby klasykami i utrwaliły się na zawsze w naszych umysłach, a następujące po nas pokolenia uznałyby je za tak dobre, jak my to zrobiliśmy wieki temu. Moje najnowsze znalezisko strąciło całą tę teorię w przepaść. A wszystko to za sprawą Sue Monk Kidd i jej „Sekretnego życia pszczół”. Nie mogę uwierzyć, że nie znałam tej książki i nigdy wcześniej nie miałam jej w rękach. Kiedy znalazłam ją na półce z powieściami angielskimi, tytuł zabrzmiał znajomo, ale do dnia dzisiejszego nie jestem pewna, czy gdzieś już się przewinął przez moje życie, choćby w śladowy sposób, czy po prostu tak łatwo wpada w ucho, że nie zastanawiając się wielce, zabieramy książkę z półki, nie czytając nawet streszczenia z okładki, bo słyszymy w głowie cichą, szeptaną wiatrem obietnicę, że odnajdziemy w tej książce wszystko, czego szukamy w powieści.
Jestem tak zadowolona z faktu, że znalazłam ten tytuł, że po prostu zacznę od recenzji i rekomendacji. Muszę przyznać, że od dawna nie czułam się tak dobrze jak z tym dzieckiem Sue Monk Kidd. Aż dziw bierze, że gdyby nie publikacja krótkiego opowiadania, na którym bazuje ta wspaniała książka, owa historia nigdy by nie ewoluowała w powieść, którą możemy czytać dzisiaj. Trudno dać wiarę, że osoba z takim talentem pisarskim potrzebowała dodatkowego impulsu, żeby uwierzyć w siebie. Już dawno nie spotkałam się z książką napisaną tak spójnym językiem, tak doskonałą i tak wciągającą.  Świat Lily Owens jest jak narkotyk, a zażywając go nie mamy wyrzutów sumienia, gdy chcemy coraz więcej i więcej. Nie znalazłam w tej powieści nic, czego autorka mogłaby się wstydzić. Żadnej skazy na idealnej tafli wyobraźni. Co więcej, jestem pod wrażeniem, jak spójna jest nie tylko opowieść, ale i charaktery bohaterów oraz wpięcie historii pragnącej miłości matczynej dziewczynki w burzliwą historię Ameryki za czasów rasizmu i walki o prawa człowieka dla czarnoskórych. Czytając „Sekretne życie pszczół” to było zupełnie tak, jakbym się znowu przeniosła w czasy mojej ukochanej książki „Przeminęło z wiatrem”. I właśnie to cenię sobie najbardziej w tej książce. Te niesamowitą spójność i idealnie przedstawione historyczne tło, które podniosło historię Lily na wyżyny drabiny literackiej.
Poleciłabym tę książkę każdemu za swój idealny początek i takie samo zakończenie. W literaturze współczesnej idealnie wkomponowane zakończenia są na wymarciu. Zawsze mam uczucie, że na końcu czegoś brakowało, że autorzy skupiając się na opowieści, zapominają jak ważne jest zakończenie dla odbioru książki. Jedno potknięcie na końcu może zrujnować wszystko, nad czym autor tak zawzięcie pracował. Złe zakończenie może zburzyć najwymyślniejszy koncept. Sue poradziła sobie z tym wyzwaniem doskonale, ponieważ jest jedną z nielicznych osób, które urodziły się z talentem i nie musiały na niego pracować. Historia Lily Owens opisana została z tak doskonałym wyczuciem, że pomimo dramatu, jaki dziewczynka przeżyła w przeszłości, udało się autorce idealnie opisać drogę do ukojenia i nie zaburzyć równowagi powieści. Jest to opowieść pełna ciepła i nadziei, pomimo całej brutalności otaczającego Lily świata.
I mimo iż przez chwilę obawiałam się o to, że autorka pójdzie wyświechtaną drogą niespodzianek i odkrywania tajemnic, którą poszłoby 90 % autorów, aby zaspokoić ludzką potrzebę prostych podniet, Sue poprowadziła nas całkiem inną droga, niż dyktowałby to rozsądek autora, który chce zarobić na swojej książce. Ale rozsądek i talent to dwie zupełnie inne rzeczy i zwłaszcza na samym końcu czujemy, czy opowieść podyktowana została podszeptami talentu, czy rozsądku. Bo rozsądek może nas czasem zwieść na manowce, podczas gdy talent nigdy nas nie zawiedzie.
Wiecie, te wszystkie książki angielskojęzyczne, które opisywałam ostatnio, mimo że zabawne i interesujące, nie dorastają do pięt „Sekretnemu życiu pszczół”. Tu nie ma czego porównywać. Są to książki z zupełnie innej półki. Książka Sue Monk Kidd przejdzie do historii i kto wie, może nawet za jakiś czas zostanie lekturą szkolną. Bo nie tylko uczy nieco o historii, ale i o radzeniu sobie z życiem. I mimo tych górnolotnych stwierdzeń, jest diabelnie wciągająca i interesująca.
Właściwie już od pierwszego zdania wiecie, że nie jest to zwykła książka na poprawienie humoru czy wypełnienie samotnych wieczorów.  To się czuje, że książka jest podyktowana talentem i że nie będzie zwykłym czytadłem do poduszki. A jednocześnie już po przeczytaniu pierwszego rozdziału wiecie, że nie będziecie potrafili żyć bez tej książki. To uczucie jest tak niesamowite i tak rzadkie dzisiaj, że gdy wreszcie pojawia się książka tak dobra, należy ją przekazywać z rąk do rąk, aby jak najwięcej ludzi miało przyjemność ją przeczytać.
Dawno już nie czułam takiego przekonania, gdy rekomenduję książkę i takiego podniecenia, gdy o niej piszę. To jest naprawdę znak, że wreszcie po tylu latach natrafiłam na książkę o wielkiej wartości. Doszło nawet do tego, że przez moją głowę przelatują jak szalone ćmy obawy, podpowiadające mi, że nie powinnam sięgać po inne książki Sue Monk Kidd, że się zawiodę straszliwie i znowu poczuję, że nie ma sensu czytać książek, bo nie znajdę już żadnej, która przyniesie mi dreszcz emocji i ukojenie mojej potrzeby zapomnienia się w czyjejś wyobraźni.
 Naprawdę się boję wyjść z tej bańki ekscytacji i nie wiem co mam zrobić. W tym momencie nawet nie chcę brać do ręki książek innych autorów, bo czuję, że na razie nie zniosę uczucia rozczarowania i nie będę mogła naprawdę zamknąć się szczelnie w powieści, otoczyć się bohaterami książek jak tarczą przed złym światem. Bo właśnie taką ulgę przyniosło mi „Sekretne życie pszczół”. Czytając je nie musiałam myśleć o niczym, mogąc żyć we własnym świecie wyobrażeń, które przynoszą tylko najlepsze książki. Znacie to uczucie? Czy Wasz umysł również wizualizuje bohaterów, przenosząc Was do świata, o którym czytacie? To właśnie siła wyobraźni, płynąca z dobrej historii, sprawia, że nie chcę potem oglądać filmowych ekranizacji moich ukochanych książek. Bo ja po prostu tych ekranizacji nie potrzebuję, gdyż mam je w głowie. Czytając świetną książkę, nie tylko czytam, ale jestem w świecie, o którym czytam, widzę bohaterów, kręcę mimowolnie własny film. Jak mogę po tym obejrzeć ekranizacje nakręconą przez kogo innego? To tak, jakby w Waszym ulubionym serialu powstawiano innych aktorów i chciano opowiedzieć dobrze Wam znaną historię w nowy sposób, który, czujecie to wyraźnie, będzie dużo gorszy od tego, co stworzyła Wasza własna wyobraźnia. Bo Wy żyliście, naprawdę żyliście tą historią przez parę dni, jakby wszystko było prawdziwe, a ciężko jest pobić coś, z czym jesteśmy złączeni tak silnie.
Nie wiem co mam robić, więc na razie zostawiam wydarzenia samym sobie. Nie jestem jeszcze gotowa na nowa książkę i na zburzenie świata Lily Owens i mojego. Naprawdę nie mogę wyjść z podziwu, że w dzisiejszych czasach można jeszcze opowiedzieć historię rasizmu widzianą oczami czarnoskórych tak perfekcyjnie i tak żywo. Nie jest to wprawdzie „Chata Wuja Toma”, ale nie zapominajmy, że rasizm jest w tej powieści tylko tłem do historii przebaczenia. Mimo iż częściowo poboczny wątek, został opisany mistrzowsko. Walka Rosaleen i innych czarnoskórych o godność przeplatała się subtelnie z walką Lily o własne jestestwo, pozbawione miłości matczynej. Umysł Lily wypełniony żalem za to, co zrobiła i niemożność znalezienia ukojenia, a także gniew rozsadzający jej małe serce, zmuszone tak szybko dorosnąć- to wszystko opisano tak doskonale, że jest aż żywe.
Znacie to uczucie ściśnięcia serca kiedy się zakochacie? Jest to uczucie słodkie, które chcemy przeżywać raz po raz, mimo iż przez nie nie możemy się skupić na niczym, nie możemy jeść, ani wykonywać swoich codziennych obowiązków. Takie uczucie towarzyszy mi wtedy, gdy się wzruszam, czytając książkę. Niestety obecnie jest to prawie niemożliwe, aby znaleźć książkę, która sprawiłaby, żeby żołądek mi się ścisnął, a oczy napłynęły łzami. Gdy czytałam pierwsze rozdziały powieści Sue Monk Kidd, taka sytuacja zdarzyła mi się aż trzy razy! Niesamowite jest to uczucie, niemożliwe do skopiowania i opisania, to po prostu trzeba przeżyć. Łatwo się zakochać, ale dużo trudniej znaleźć w życiu coś, prócz miłości, co sprowadziłoby na nas to słodkie uczucie. A jeszcze rzadziej jest odnaleźć to uczucie w książce. „Sekretne życie pszczół” przeprowadzi Was przez cały szereg uczuć, a to, o którym pisałam, to rzadkie uczucie znalezione między słowami, zaskoczy Was swoją intensywnością. Takie książki należy wynosić na piedestał, bo zasłużyły sobie na własny zakątek w naszych sercach.
Nic nie sprzedaje się tak dobrze jak dramat. Można sobie łamać głowę najzabawniejszymi dialogami i najlepiej wymyśloną intrygą, a i tak dramat opisany przez innych pobije nas na łopatki. To dlatego Oskary dostają często opowieści dramatyczne, a Pulitzer w kategorii literatury ląduje na półce autorów takowych książek. Każdy z nas zna dramat czarnoskórych, walczących o swoje prawa i godność, przypłacających tę walkę życiem. Gdy do tego dorzuci się dramat młodej dziewczyny, dorastającej z wiedzą, że zabiła osobę, którą kochała najbardziej na świecie i której potrzebowała bardziej, niż czegokolwiek innego, szukającej zrozumienia i krztyny miłości u surowego ojca, mamy przepis na bestseller i klasyk.
Oczywiście bez talentu nawet z tak dobrego pomysłu można stworzyć literackiego potwora, jednak gdy do pracy zabierze się ktoś, kto naprawdę zna się na rzeczy, sukces jest przesądzony. I nie  chodzi mi tylko o sprzedaż, bo jako czytelnika, sprzedaż mnie zupełnie nie interesuje. Dla mnie ważniejszy jest odbiór książki, a o tym chyba w dzisiejszych czasach się zbyt często zapomina, lub zrzuca się na drugi plan. Według mnie to, jak czytelnicy zareagują na książkę, jest najważniejsze i ma  również ogromny wpływ na sprzedaż. Te dwie rzeczy są ze sobą ściśle połączone, ale pisząc książkę, trzeba zacząć myśleć najpierw o czytelnikach, dopiero potem o przyszłej sprzedaży. Tylko to w mojej opinii zagwarantuje sprzedaż nie tylko tej jednej, konkretnej powieści, ale również następnych, gdyż czytelnicy będą ciągnąć do autora, który ich zaskoczył, jak ćmy do światła. Nie mówiąc już o stałym miejscu w sercu czytelników, co będzie gwarancją sprzedaży znanego już tytułu przez kolejne lata. Nic nie jest ważniejsze oprócz zainteresowania odbiorców i ich szacunku. Nie warto pisać książek, które piszą wszyscy, ulegając zmieniającym się jak w kalejdoskopie modom. Piszmy to, co czujemy w wewnątrz naszego serca, bo być może właśnie słyszymy podszepty talentu i to, czy obierzemy tę drogę czy sprzedamy się za pieniądze, zależy tylko od nas.
Dawno już mi się nie zdarzyło, żebym czytała książkę, której bohaterowie są tacy dojrzali, a ich charaktery głębokie, spójne i interesujące. Nie przewija się w tej powieści żaden niepotrzebny element, czy postać, która nie wnosiłaby nic do historii. Muszę to powtórzyć- jest to zbrodnia doskonała. To znaczy- książka doskonała! :)
A o czym ona właściwie jest? O cierpieniu, poszukiwaniu odpowiedzi i odkupienia, próbie odnalezienia miłości w świecie nienawiści i spokoju duszy, targanej gniewem żalem. O dziewczynie, która żyje w świecie niezrozumienia i złości, szukająca własnej drogi, aby poradzić sobie z uczuciami, odbierającymi jej oddech. Żyjącej żalem za to, co nieświadomie uczyniła i ogromnym poczuciem winy, o którym nie ma z kim porozmawiać. A przede wszystkim gniewem na matkę za to, że ją opuściła i zostawiła całkiem samą na okrutnym świecie. Dopiero ucieczka z domu i podróż śladami matki do Tiburonu otwiera przed Lily szansę pogodzenia się z życiem i dostrzeżenia tego, na co do tej pory była ślepa. Na miłość, którą ją otaczała ze strony ludzi, którymi jej rasa pogardzała. Jest to piękna i zarazem wzruszająca opowieść o walce z niechcianymi uczuciami, jednocześnie wciągająca bardziej niż kryminał, mimo iż opowiada o poszukiwaniu spokoju w religii. Nigdy bym nie przypuszczała, że książka, w której jest choć odrobina religii, znajdzie u mnie takie poważanie. Jednak opowieść ta jest tak idealnie prowadzona, że nie sądzę, aby znalazła się choć jedna osoba, która byłaby znudzona Lily, Rosaleen czy siostrami Boatwright. Książka uraczy nas uczuciami skrajnymi, jak radość, smutek, żal i gniew. Będą łzy i śmiech. A co najważniejsze, znajdziemy tu kawał dobrze napisanej książki, z dojrzałymi tekstami, których jakość oceniam na najwyższym poziomie. Książka ta nie ma żadnych zgrzytów, dlatego przekażę ją od razu swojej koleżance, zapalonej czytelniczce, bo choć mamy różny gust, mogę się na ślepo założyć, że ta książka bardzo się jej spodoba. A również każdemu z Was, jeśli tylko potraficie docenić dobrą literaturę i możliwość całkowitej ucieczki z szarej rzeczywistości do świata czyjejś wyobraźni.
Jako postscriptum dodam, że jeżeli tylko ktoś ma możliwość przeczytania „The Secret Life of Bees” w oryginale, niech to zrobi. Dzięki temu żadne zdanie mu nie umknie, a tłumaczenia nie zatrze głębi historii spisanej przez Sue Monk Kidd.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Unexpected second trip to Rhodes. May


           This time our holidays weren’t fully planned. Of course we knew we were going to Greece for a week, but our schedule completely changed when we found a great offer, with a big discount. There was only one problem.  The destination. We had been to Rhodes in September the year before and we had found that island quite boring. No secret beaches, no magnificent views, not many towns and villages to see. Last year we had told to ourselves that we didn’t want to go back to Rhodes in many years and we would go back there only to buy some honey from Embonas when our supplies from the year before would be used up (the best honey I have ever tasted is from Rhodes!). 
           One more disadvantage was that we needed to reschedule our plans and go two weeks earlier that had been planned. We really wanted to try and see Greece in June instead of May, as we always do (bigger discounts). We wanted this year to be different. And warmer. 

          Well, plans and reality, we all know how it all goes. We decided to change our plans in order to save some money. Was it a good decision? Not exactly. It turned out that prices in June were even cheaper and destinations more tempting. But who could have known? And who would have thought that reliable Rhodes weather, on one of the warmest Greek islands, will be so disappointing this time? It rained two days in a row and water temperature was surprisingly low. But you know what? We
thought: “What the hell, we’re on holiday and nothing will ruin it!”. Even the dullness of two first days, even quietness of the place we stayed on (Kiotari village, but more the edge of the village; but the center of the village is boring too, built in hotels only).
         It was our precious time and we decided to make the most of it and squeeze as much as we could from that holiday trip. With a car and right mood everything is possible.

           Last year we had visited the most knowing touristic places on Rhodes (except for Valley of butterflies) so this time we decided to do this differently. No Rhodes Town, no Prasonissi, no wandering around in the centre of Lindos only, with its crammed touristic shops, no lying all days long on beaches, no diving (mostly because of the coldness of the sea). This time it was an adventure.

        We wanted to see what other people didn’t bother or care to see. 
            

           Namely true spirit of Rhodes. People, who live there, the simplicity of their lives and hard work they do stay underwater and survive. Small villages and its back streets, wine grapes located on top of mountains, Attraviros mountains, lost beaches (difficult without a proper car like an off-road vehicle), moribund buildings telling us how many young people emigrated from small villages to towns in order to find jobs. Undone buildings with their stories about financial crises in Greece. We wanted to be something more than just ordinary tourists.
          We wanted to hear people's voice and feel the spirit of the island hidden on mountains. This time it was different, and only this attitude saved us from boredom of Rhodes Island. It’s the only Greek island which we have already visited and we don’t want to revisit. The monotony of the landscape and lack of nice villages (Rhodes is crowded with hotels and touristic shops that make it difficult to find real life underneath) keep us away from the island. And only honey, wine, the beauty of scenery and quietness of mountains together with people could bring us back (thanks to Stavros and his attitude towards life J). And that was the main reasons that tempted us to see the island one more time...
 

środa, 1 czerwca 2016

Miesiąc miodowy- Amy Jenkins


Książka, która pojechała ze mną na majówkę w celu wieczornego relaksu. Chwyciłam ją całkiem przypadkowo z mojego kartonu z książkami, spiesząc się na autobus. Nigdy nie wyjeżdżam na wakacje bez czegoś do czytania. Zawsze znajdzie się jakiś wieczór, kiedy nie ma co robić i wtedy najlepszym lekarstwem na nudę jest książka. Gdy wybierałam zieloną okładkę spośród biało-różowych, nie wiedziałam czego się spodziewać. Nawet nie sądziłam, że zdążę się wczytać, ponieważ spędzając czas z moją kuzynką i jej dziećmi rzadko jest znaleźć czas na cokolwiek innego. Mimo to książka pojechała ze mną na wszelki wypadek.
Nasz początek nie był specjalnie szczególny. Napotkałam dwa nudnawe rozdziały, ale nie były na tyle tragiczne, aby zaprzestać czytania. Znalazło się też parę chwil dziennie podczas majówki, aby zajrzeć do powieści.  Nasza historia przebiegała płynnie, bez żadnych rewelacji. Relacja między mną a książka była na tyle spokojna, że nawet zaoferowałam kuzynce, że jej tę książkę zostawię, zanim pojadę do domu, mimo iż małe były szanse, abym ją zdążyła przeczytać przez te parę dni, które spędzałam z kuzynką. Prawdę mówiąc liczyłam tylko na odrobinę wolnego czasu, który pozwoliłby mi przedrzeć się jedynie przez parę rozdziałów. Tymczasem moja kuzynka potrzebowała lekkiej i łatwej książki po angielsku do szlifowania języka. Pomyślałam sobie, że w takim razie poświęcę się i jej zostawię „Miesiąc miodowy”, a wrócę do tej powieści za jakiś czas, gdy znowu się spotkamy. Nie miałam nic przeciwko rozstaniu z niedoczytaną książką, bo nie było między nami mocnych więzi.
Sytuacja jednak zmieniła się po kilku dniach, gdy okazało się, że mam więcej wolnego czasu niż przypuszczałam. Chociaż po czasie widzę, że dążyłam do tego celowo, aby ten czas znaleźć. A to dlatego, że po kilkunastu rozdziałach wczytałam się w książkę na tyle, że nie byłam w stanie się z nią rozstać tak łatwo jak początkowo myślałam. Nie porzuca się historii w połowie, prawda? Wymyśliłam więc małe, niewinne kłamstewko, że książka jest za trudna dla początkującego studenta języka angielskiego. Była w tym krztyna prawdy, ponieważ czasem sama się gubiłam w zawiłościach tego języka i trochę bałam się, że nie rozumiejąc, o czym czyta, moja kuzynka nie poczułaby wibracji i odłożyła nie doczytaną książkę na półkę, A wówczas moje poświęcenie tylko by się zmarnowała. Ale mimo wszystko głębsza prawda była taka, że wczytałam się zbyt mocno, aby się rozstać z książką Amy Jenkins na tym etapie. Zbyt byłam ciekawa tego, czy Honey ulegnie swoim wyobrażeniom o miłości idealnej i odszuka Alexa, mężczyznę, którego poznała 7 lat temu i do którego  poczuła to coś, czy też zostanie z Edem, człowiekiem, na którym mogła polegać, w przeciwieństwie do Alexa. Wiadomo, że w miłości rozsądek się nie liczy i że zawsze gonimy za czymś, czego mieć nie możemy, mimo iż przed sobą mamy kompletnie użyteczny towar. Byłam więc zbyt ciekawa wyborów Honey, aby tak po prostu rozstać się z tą historią nie poznawszy jej zakończenia.
I pomimo, iż nie jest to książka wybitna, ani specjalnie zabawna (pamiętajmy, że to typowa komedia romantyczna, więc powinna być zabawna), a końcówka zbyt chaotyczna jak dla mnie, namiętnej czytelniczki tego typu książek i tym samym znawczyni tematu, to jednak wczytałam się na tyle, że w 5 dni spędzonych u kuzynki, mając limitowany czas wolny, przeczytałam ją prawie całą. I mimo nieskomplikowanej formuły wciągnęłam się w historię Honey, bo choć traktowała sprawę płytko i pobłażliwie, książka opowiadała o dość ważnym i często spotykanym w związkach problemie- strachu przed zobowiązaniami i ciągłym poszukiwaniu czegoś lepszego. To drugie zaś jest przyczyną rozpadu wielu związków, a przemyślenia Honey, mimo że traktowały sprawę raczej ogólnikowo i z dowcipem bardziej niż powagą, były całkiem trafne. Jej stosunek do Eda, z którym była bo była, mimo że nie był w jej typie i ciągłe obracanie w pamięci spotkania z Alexem pokazuje nam, jak pracuje umysł ludzki. Zawsze nam się wydaje, że za zakrętem czeka nas coś lepszego, mimo iż to, co mamy, świetnie się sprawdza. A to dążenie, aby być naprawdę szczęśliwym i pożądanie czegoś, co do nas nie należy, prowadzi do decyzji życiowych, po których gęsto ściele się trup byłych partnerów. Człowiek nie potrafi docenić tego, co ma postawione przed nosem właśnie przez tą swoją pogoń za niedoścignionymi marzeniami, zapominając, że po drodze rani tych, których wybrał wcześniej.
Podoba mi się to, jak Amy Jenkins potraktowała sprawę Alexa. Rycerz w lśniącej zbroi, tak umiłowany i trzymany wysoko na piedestale pamięci, nagle traci blask i po dłuższym poznaniu okazuje się, że nie jest to do końca tym, kim pozostawał w wyobraźni. Amy podkreśliła tu ważną cechę ludzką- mianowicie to, że nasze wyobrażenia często zacierają prawdę i żonglują faktami, dopasowując je do tego, jak chcemy, aby nasz świat wyglądał. A kiedy udaje nam się wreszcie doścignąć marzenie, rzeczywistość ukazuje nam wszystkie rysy i pęknięcia tak pieczołowicie i z miłością przechowywanych wspomnień i wyobrażeń. Podobało mi się zakończenie, ponieważ było realistyczne i myślę, że przydałoby się, aby paru mężczyzn także tę książkę przeczytało i zaczęło wreszcie doceniać tych, którzy o nich dbali i poświęcali się, zamiast gonić za ułudą.
Ja mam bardzo proste podejście do życia. Jeśli coś nam nie pasuje, nie bierzmy tego. Czekajmy na lepszą okazję, zamiast brać to, co się akurat nawinie i czekać na następną okazję. To tak jak wziąć psa ze schroniska. Trzymać go u siebie rok, przyzwyczaić go do tego, że ma dom i miłość, po czym oddać go do schroniska, bo kupiliśmy nowego psa. Połowa ludzkości oburzyłaby się na takie potraktowanie zwierzęcia, mówiąc, że to egoistyczne i bez serca. Jednak gdy tak samo porzucamy naszych partnerów, bo na horyzoncie zobaczyliśmy model, który wydaje nam się lepszy, bo go jeszcze nie znamy, wówczas ludzie tłumaczyliby to sobie jako miłość, z którą nie wolno walczyć. Ja natomiast uważam całkiem odmiennie. Jeśli pozwoliliśmy komuś nas pokochać, to naszym obowiązkiem jest trzymać się tego i odtrącać pokusy. Tłumaczenie, że spotkaliśmy tę drugą osobę za późno nic nie da. Trzeba brać odpowiedzialność za swoje decyzje, nawet jeśli były nieprzemyślane. Bo prawda jest taka, że nieznane zawsze wydaje się lepsze i bardziej pociągające, a dopiero po bliższym poznaniu (może to być rok, 5 lat, albo parę miesięcy), okazuje się, że połowa z tego, co widzieliśmy na początku, była naszymi własnymi pragnieniami i wyobrażeniami, nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością.
Tak samo było z Honey. Eda poznała z każdej strony i nie mogła mu zarzucić nic prócz tego, że nie jest w jej typie. Dlaczego więc zaczęła z nim chodzić? Ot, nieprzewidywalna jest ludzka dusza. Jej miłość do Eda rosła powoli i stabilnie i wreszcie zakończyła się małżeństwem, mimo iż kobieta do końca powtarza sobie, że mężczyzna nie jest w jej typie. Natomiast całe 7 lat hołubiła w pamięci wspomnienie człowieka, którego nawet nie zdążyła poznać, tajemniczego Alexa, z którym spędziła romantyczną noc, by następnego dnia odwieźć go na lotnisko i nigdy więcej nie zobaczyć pomimo obietnicy, jaką sobie złożyli. I mimo iż nic nie wiedziała o tym mężczyźnie, ochrzciła go tym jedynym. Nawet jeśli nie odezwał się przez długie 7 lat, jego wyidealizowany obraz w głowie Honey nie zszarzał ani na jotę. A ciężko jest konkurować z wyobrażeniem, zwłaszcza jeśli nie wiemy, że istnieje jakaś konkurencja. I o tym właśnie przekonuje się Ed krótko po swoim ślubie.
Na pierwszy rzut oka Honey wydaje się osobą lekkomyślną i pustą, skupioną wyłącznie na sobie. Jednak ja jej nie winię za to, że jedna noc z obcym mężczyzną była jej droższa niż lata spędzone na co dzień z innym. Tak właśnie działa nasz mózg. Idealizuje coś, czego nie zna. Książka zaś przynosi nadzieję na to, że człowiek jest w stanie się opamiętać i zobaczyć, co jest w życiu ważne.
Jak już wspomniałam bardzo mi się podobało to, jak Amy zajęła się zdzieraniem z Alexa powłoki, w którą ubrała go wyobraźnia Honey. I choć smutne jest to, jak łatwo jest oszukać nasz mózg, to jednak nadzieja na lepsze jutro i wiara w siłę rozsądku  zostaje odbudowana na nowo. Jestem zadowolona z zakończenia, mimo iż bajka o rycerzu w lśniącej zbroi okazała się tylko bajką. Trzeba jednak pamiętać, że czasem rzeczywistość może być dużo ciekawsza niż wyidealizowane życie w bajce, bo ma więcej barw, tworzonych przez nas samych, a nie tylko tyle, w ile ubrał ją autor bajki.
Jedyne, co tak naprawdę mogę zarzucić książce, to surrealistyczna druga część książki. Trochę za bardzo przypomina urywek z science fiction. Ale można to łatwo wybaczyć, pamiętając, że jest to tylko powieść, a nie literatura faktu. Najważniejsze jest przesłanie książki, a nie to, w jaki sposób zostało nam ono dostarczone. Książkę się dobrze czyta, z przymrużeniem oka na fakty na końcu. Akcja prowadzona jest umiarkowanym, spokojnym rytmem, skupionym na przemyśleniach kobiety, która sama wpędza się w pułapkę iluzji. A gdy akcja przyspiesza, robi się dziwnie i surrealistycznie, więc można pokusić się o tezę, że książka jest podzielona na dwie części. Dlatego można początkowo odczuć lekkie znużenie, jeśli nastawiamy się na szybkie tempo i akcję rodem z „Dziennika Bridget Jones”. Ale warto dać tej książce szansę, bo traktuje w niepoważny sposób o poważnych sprawach i możemy się paru rzeczy z niej nauczyć. Zawsze to łatwiej patrzeć z boku na czyjeś błędy i uczyć się z nich, niż udawać, że swoich się wcale nie popełniło. Zatem kończę ten post rekomendacją pozytywną. Dajcie książce szansę, nie nastawiajcie się na nic i zacznijcie czytać. Jest to najlepszy sposób na wytworzenie więzi z historią opisaną przez Amy Jenkins. A gdy już dotrzecie do końca, przyznacie, że nie najgorzej spędziliście czas w towarzystwie lekkoducha Honey, stabilnego Eda i Alexa- tego Jedynego. A raczej tego, który miał być tym Jedynym.