piątek, 28 marca 2014

Odyseja Kosmiczna 2061 - Arthur C. Clark


Jak to możliwe, że Arthur C. Clark wciąż potrafi przyciągnąć maksimum mojej uwagi, pisząc o rzeczach, którymi się nigdy nie fascynowałam i których nawet nie rozumiem, podczas gdy Sylvia Day znudziła mnie swoim „Wyznaniem Crossa”, mimo że poruszała się w tematyce, o której uwielbiam czytać- tematyce uczuć. „Wyznania” czytałam trzy tygodnie, „Odyseję kosmiczną 2061” pochłonęłam w jeden krótki weekend, a właściwie w pół weekendu, gdyż resztę soboty i niedzieli przeznaczyłam na spotkania towarzysko-naukowe. Od „Odysei” nie potrafił mnie odciągnąć nawet kręcący się w pobliżu mąż, domagający się mojej uwagi, podczas gdy „Wyznania” przegrywały nawet z przykrymi obowiązkami. Wygląda na to, że Clark ma niesamowity dar opowiadania, mogący wciągnąć czytelnika w tematykę całkiem mu obcą i jeszcze na tyle mu ją przybliżyć, żeby stała się ona spójną częścią historii, już nie tak obcą. Dzięki Clarkowi Kosmos wydał mi się znajomy jak najlepszy z przyjaciół, a jednocześnie cały czas tkwiło we mnie przekonanie, że jeszcze niejedną niespodzianką zdoła mnie zaskoczyć. Bardzo lubię styl pisarki Clarka, który w genialny sposób łączy elementy naukowe z fikcją. Robi to w taki sposób, że wszystkie najbardziej nieprawdopodobne cuda zdają się być możliwe. Kosmos, w który tak często ucieka mój wzrok w bezchmurną noc, dzięki słowu Clarka staje się groźny, nienasycony i zdolny zniszczyć tak dobrze znany mi świat.
Gdy udaję się w podróż kosmiczną z bohaterami powieści Clarka, wszystko staje się znajome i tajemnicze zarazem. Zaczynam odczuwać napięcie i niepokój związany ze świadomością, że człowiek, mimo wszelkich swoich wysiłków, nigdy nie zdoła opanować potęgi Kosmosu. Ta wiedza zaś budzi we mnie szacunek do tej niszczycielskiej i wciąż nie zbadanej potęgi. Kiedy przebywam w próżni, na statku kosmicznym stworzonym dla mnie w umyśle autora, wśród ludzi, których powołała do życia wyobraźnia Clarka, odczuwam podekscytowanie prawdziwego odkrywcy, a jednocześnie towarzyszy mi uczucie obawy o wyniki moich odkryć. Nigdy nie wiem, czy to, co odkryję, przyniesie korzyść rodzajowi ludzkiemu, czy wywoła atak paniki przed nieznanymi siłami, zdolnymi sterować ewolucją światów. Tli się też we mnie obawa, że w Kosmosie nawet najdrobniejszy błąd może kosztować najwyższą cenę i że nawet najbardziej dopracowane plany mogą zawieść z obliczu potęgi próżni kosmicznej i tajemnic, które skrywa.
Uczucia te towarzyszą mi przez całą magiczną podróż, którą oferuje mi w swoich powieściach Clark, a to wszystko dzieje się przy akompaniamencie świadomości, która wciąż stara się dojść do głosu i przypomnieć mi, że to, co czytam, to zwykła fikcja literacka. Jednak talent Clarka objawia się także w tym, że jego opowieści potrafią zepchnąć tę świadomość w nieznane mi zakamarki mózgu i sprawić, że wszystko staje się prawdziwe. Nagle otwiera się przede mną Kosmos, ze swoją zabójczą próżnią, wszystkimi gwiazdami i nie odkrytymi światami, z planetami Układu Słonecznego, jedynego układu, który udało się poznać ludzkości. Zaczynam wbrew rozsądkowi wierzyć  w to, że poza naszym układem, gdzieś pomiędzy gwiazdami, znajdują się inne światy, daleko bardziej od nas rozwinięte i dużo bardziej inteligentne, niż którykolwiek z ludzkich geniuszy. I z każdą stroną książki narasta we mnie napięcie i obawa o to, co za chwilę odkryje ludzkość. A kiedy kończy się książka, odkładam ją w zdumieniu, bo zdaję sobie nagle sprawę, że nie tylko nie nudziłam się ani przez sekundę, mimo iż dużą część książki zajmuje astronautyka, nauka, która nigdy nie będzie moją mocną stroną, ale też nie potrafię od razu zapomnieć o tym, co przed chwilą przeczytałam, bo ogarnęła mnie zaduma nad bezkresem Kosmosu i wszystkich jego tajemnic, których tak zazdrośnie strzeże przed ograniczonym ludzkim umysłem. Do tego nagle stwierdzam z żalem, że jeszcze nie chcę się rozstawać z gwiazdami, planetami i ich satelitami i zaczynam żałować, że nie mam przy sobie kolejnej części, którą mogłabym natychmiast zacząć czytać. I w tym się według mnie objawiają największe talenty pisarskie. Umiejętnością związania na zawsze umysłu i serca czytelnika ze swoimi historiami zawartymi w książkach.
A o czym jest trzecia cześć serii „Odysei Kosmicznej”? Tym razem, w 60 lat po ostatniej wyprawie kosmicznej, mającej na celu zbadać tajemniczy Monolit, unoszący się obok Jowisza, Układ Słoneczny wygląda inaczej, niż znamy go w obecnym układzie sił. Implozja Jowisza i jego przemiana w gwiazdę, sztuczne słońce zwane Lucyferem, wywołane działaniem milczącej czarnej płyty, wpłynęło nie tylko na ludzi, którzy nie byli już uzależnieni od wschodów i zachodów starego Słońca, ale i na satelity dawnego Jowisza. Ganimedes, jeden z satelitów dawnego Jowisza, jest już zasiedlony przez ludzi, naukowcy bliżej poznają również inne satelity,  zmieniające się pod wpływem działania nowego słońca. Ludzkość ma bardzo wiele do odkrycia po zniszczeniu największej planety Układu Słonecznego. Jednak oczy co ciekawszych wciąż są zwrócone ku Europie, jednym z satelitów Jowisza, na którym nieznana inteligencja zabroniła ludzkości lądować. Ale cóż lepiej smakuje niż zakazane jabłko? Tym bardziej, kiedy na tym jabłku kryje się skarb, dla którego potęgi światowe są w stanie porwać statek kosmiczny i złamać zakaz, być może przynosząc tym samym zgubę dla ludzkości? Wciąż pozostaje też zagadką, kim są istoty, które stworzyły Monolit, narzędzie tak potężne, że zdolne zniszczyć planetę i przemienić ją w gwiazdę? I co też znajduje się na Europie? Co jest na tyle cenne, aby przerwać trwające cztery miliony lat milczenie istot z gwiazd, w celu wysłania ludzkości ostrzeżenia przed nadmierną ciekawością? Jednak najważniejsze pytanie pojawia się na końcu książki- co się stanie, kiedy nowe słońce, odpowiedzialne za wybuch ewolucji na Europie i podtrzymujące przy życiu tę ewolucję, zgaśnie i Europa znowu zacznie pokrywać się zabójczą wieczną zmarzliną? Czy Europejczycy będą potrzebować nowego świata do życia? I jeśli tak, to w którą stronę się zwrócą?
I jak tu nie chcieć rzucić się chciwie na kolejną i zarazem ostatnią część „Odysei Kosmicznej”?

niedziela, 16 marca 2014

Wyznanie Crossa - Sylvia Day


             Po tym, jak Eva dowiaduje się o strasznej zbrodni, którą popełnił Gideon Cross, by ją uratować, oboje starają się żyć normalnie. Wciąż jednak czai się w nich obawa, że wszystko się wyda i nigdy już nie będą mogli być razem. Muszą ukrywać swój związek przed światem, aby uwiarygodnić doniesienia o ich zerwaniu i ochronić w ten sposób Gideona przed podejrzeniami. Eva stara się też zapomnieć o uczuciu zranienia i odrzucenia, które wciąż w sobie tłumi od czasu, jak Gideon udawał wobec niej obojętność. Wciąż też muszą walczyć z demonami przeszłości, które uporczywie wracają i burzą spokój odradzających się dusz. Najważniejsze jednak zadanie stoi przed samym Gideonem. Czy uda mu się żyć normalnie po tym, co przeżył jako dziecko? I czy wreszcie Eva bez obawy będzie mogła spać z nim w jednym łóżku? Czy ten trudny związek ma szansę przetrwania?  

              Wreszcie udało mi się przeczytać „Wyznanie Crossa”. Minęło sporo czasu od momentu, gdy rozstałam się z bohaterami serii. Po drodze trafiło mi się kilka innych książek, które chciałam przeczytać, a kiedy wreszcie przyszedł czas na „Wyznanie Crossa”, upłynęło kilka dodatkowych tygodni, zanim przebrnęłam przez całą książkę. Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego tak się dzieje, że ciągle odkładam niedokończoną książkę na półkę. Najpierw zrzucałam winę na chroniczny brak czasu i fascynację stroną do nauki języków obcych, którą jakiś czas temu poleciła mi koleżanka. Tak się w zatraciłam w nauce, że codziennie siedziałam na tej stronie i poznawałam od nowa tajniki języka włoskiego, którego kiedyś się uczyłam. Uznałam więc, że to właśnie ta strona jest największym winowajcą, odciągającym mnie od książki Sylvii Day.
Jednak wczoraj, wróciwszy z pracy, postanowiłam wreszcie dokończyć książkę, tym bardziej, że czekała już na mnie kolejna pozycja, której, nawiasem mówiąc, nie mogę się już doczekać. Tymczasem zostało mi około 100 stron „Wyznania Crossa” do przeczytania i chciałam to zrobić bez przerywania sobie. Bo pomyślałam również, że przez brak wolnego czasu, którego większość poświęcałam na naukę języków, nie potrafiłam wczuć się w Crossa, gdyż ciągłe przerywanie nie najlepiej służy więzi pomiędzy czytelnikiem a czytaną historią. Jednak teraz już wiem, że szukałam przyczyn nie tam, gdzie one faktycznie zaistniały. Bo przecież, gdy książka jest interesująca, nie potrafią mnie od niej ociągnąć żadne inne obowiązki.
              I właśnie wczoraj, kiedy odcięłam się od wszystkiego innego i zagłębiłam się w „Wyznanie Crossa”, dotarła wreszcie do mnie z pełną świadomością prawda, która już wcześniej tliła mi się w głowie, a którą spychałam w podświadomość, bo nie chciałam w nią uwierzyć.
             Teraz już wiem, że przyczyną, dla której nie mogłam dokończyć tej książki, była zwykła nuda, która zakradła się pomiędzy karty. Zaczęłam się najzwyczajniej nudzić przy trzeciej części serii o Gideonie Crossie i Evie Tramell. 516 stron opowiadania o niczym szczególnym. Zapchanie książki podobnymi scenami seksu, które zaczęły coraz bardziej trącać pornografią. Autorka z lubością oddawała się opisywaniu scen miłosnych między Evą i Gideonem, używając podobnych sformułowań, częstych powtórzeń i sprośnych nazw, spychając tym samym główną historię na bok. Usuwając ją w cień sprawiła, że czasami miałam wrażenie, że czytam Harlequina połączonego z pornograficznym opisem fizycznego aktu namiętności, pomnożonego przez dziesiątki razy. 

             Zrobiło się potwornie nudno. Nic się nie działo, prócz seksu, seksu i seksu. Przez te niepotrzebnie powielone opisy seksualnych zmagań pomiędzy bohaterami, przez ciągłe podkreślanie, jak bardzo główną bohaterkę podnieca w Gideonie niemal wszystko, od brzmienia głosu, do sposobu, w jaki na nią patrzy i przez wkurzające powtórzenia, z podkurczaniem palców u stóp na czele, zaczęło wiać nudą, a ten wiatr oddalał mnie coraz bardziej od czytanej historii. W pierwszych dwóch częściach autorka przekonała mnie, że tych dwóje do siebie należy i są sobie potrzebni do życia jak tlen i to mi wystarczyło. Sylvii Day udało się dobrze wpleść to uzależnienie od siebie w historię poprzeplataną seksem i niepotrzebne było wg mnie dalsze skupianie się na tym wątku w trzeciej części. Było to nie tylko nudne, ale i denerwujące. Ciągle czekałam, aż coś zacznie się dziać, a musiałam się stale przedzierać przez zapychające stronice erotyczne sceny. Myślę, że gdyby skrócić część erotyczną do niezbędnego minimum, pozostałoby 300 stron, w których spokojnie można by było zawrzeć dalszą część trudnej miłości. Tymczasem autorka uparła się, aby zanudzić czytelnika opisem tego, jak bardzo Eva i Gideon są szczęśliwi w łóżku i poza nim.
           Druga część serii przyniosła niespodziewane zakończenie, skupiając całą moją uwagę i wzmagając apetyt. Nie mogłam się doczekać kolejnej części. Byłam ciekawa jak Eva i Cross poradzą sobie z tym, co zrobił Gideon. Niestety w „Wyznaniu Crossa” wątek zbrodni został zepchnięty na pobocze i czasem wyciągany na światło dzienne, dla przypomnienia czytelnikowi, że jest na co czekać i że wkrótce akcja się zagęści. Że jest to coś więcej niż książka pornograficzna bez fabuły.  Jednak ta przynęta działała na mnie tylko na początku. Bo ile można czekać? W końcu każda przynęta, której nie można złapać, znudzi się, prędzej czy później. Czytałam więc książkę dalej głównie przez sympatię do poprzednich części i dlatego, że nie zwykłam odstawiać książki na półkę tylko dlatego, że nie dostałam tego, czego się od niej spodziewałam. Książka musi być naprawdę nudna, abym zdecydowała się skazać ją na wieczne niedokończenie. A jednak w „Wyznaniu Crossa” cos się tliło, jakiś niewykorzystany potencjał, na który wciąż liczyłam. Niemożliwe mi się wydało, aby autorce, która dała mi dwie ciekawe książki, nagle zabrakło pomysłu na poprowadzenie ciągu dalszego tej historii.
           Niestety dopiero na 100 ostatnich stronach znalazłam cień dawnej Sylvii Day, a prawdziwe zaciekawienie ogarnęło mnie przy samym końcu. Trochę to bez sensu, żeby przez większą część książki trzymać czytelnika w jako takim poczuciu nudy, aby na ostatnich stronicach zagęścić wreszcie akcję. I teraz nie wiem, czy mam oczekiwać z niecierpliwością kolejnej części, czy też postawić na niej krzyżyk w obawie, że nic mnie już w tej opowieści nie będzie mogło zainteresować. Myślę jednak, że dam autorce jeszcze jedną szansę i po raz kolejny spróbuję się wczytać w trudną miłość Evy Tramell i Gideona Crossa.
           Jest jeszcze jedna sprawa, która trzyma mnie przy tej książce. Jestem romantyczką i wciąż wierzę w prawdziwą miłość, mimo tego, co widzę wokół siebie. Sylvia Day zaspokaja mój głód  miłości silnej i uzależniającej, gdzie dwoje ludzi nie potrafi bez siebie żyć. Gdzie bohaterowie są o siebie diabelnie zazdrośni i liczy się dla nich tylko ta druga osoba i uczucie miłości, którym się nawzajem obdarzyli. Uwielbiam widzieć to uzależnienie w bohaterach, w ich czynach i słowach. Wprawdzie ostatnia część przyniosła więcej pustej gadaniny (głównie ze strony Evy, jej monologi na temat ogromu uczucia, jakie ma dla Gideona, skutecznie zabijały moją wyobraźnię) niż czynów, jednak znalazłam też kilka prawdziwych wyznań miłości w gestach i dialogach pomiędzy bohaterami.
            I to mnie w tej książce najbardziej kręci. Nie erotyczne sceny, na które przede wszystkim postawiła autorka, ale gesty i czyny wyrażające wyjątkowe uczucie, czy próby pokonywania własnych słabości dla drugiej osoby i otaczanie drugiej osoby opieką, aby uchronić ją od cierpienia. To mnie wiąże z bohaterami silną, niewidzialną nicią i nie mogę tak po prostu się poddać, tylko dlatego, że jedna z części mnie zawiodła.
            A teraz z innej beczki. Część ludzi zastanawia się, co czytać po Crossie i Greyu. Z odpowiedzią na to pytanie przychodzi sama Sylvia Day ze swoim kolejnym cyklem „Strażnicy Snów”, w skład której wchodzą: „Rozkosze nocy” i „Żar nocy”. Ostatnia z tych dwóch pozycji wpadła mi wczoraj w rękę w Biedronce. Zobaczyłam znane nazwisko, podobną szatę graficzną jak przy Crossie, więc z ciekawością przeczytałam, o czym jest owa pozycja. Wygląda na to, że  Sylvia Day gustuje obecnie w skompilowanych historiach miłosnych, ponieważ ponownie znajdujemy dwoje bohaterów, z których przynajmniej jedno dźwiga straszne brzemię, z którym drugi z bohaterów będzie musiał sobie poradzić. Po raz kolejny autorka stawia przed nami oszałamiającego mężczyznę, marzenie każdej kobiety, który jednak jest równie niebezpieczny, co namiętny, oraz wyjątkową kobietę, która jako jedyna będzie w stanie zmierzyć się z demonami jego przeszłości. Brzmi znajomo? Zatem do dzieła! Zamiast czekać z utęsknieniem na czwartą część serii o Crossie, umilmy sobie czas „Żarem nocy”.

        Co do daty ukazania się "Captivated by You" nie mam dobrych wieści. Na stronie Sylvii Day wciąż mamy komunikat: "The release date will be announced and pre-ordering will become available once the book reaches the final stages of production." Czyli innymi słowy- nie wiadomo kiedy będzie książka. A trzeba będzie jeszcze poczekać na polskie wydanie. Nawet jeszcze nie wiadomo jak będzie wyglądała okładka. Dobra wiadomość jest taka, że sprawdziłam tę informację dnia 24.06.2014, a chowała się ona w zakładce: COMING SOON :)

sobota, 8 lutego 2014

13. Poprzeczna - Małgorzata Gutowska-Adamczyk



Jednym zdaniem: Książka o problemach współczesnych nastolatków na przykładzie trzech osamotnionych i jakże odmiennych dziewczyn: Agaty, Zosi i Klaudii, których życia połączył wszystkowiedzący los i na zawsze zmienił ich światopogląd.



                    W literaturze i filmie unikam polskości jak ognia. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Możliwe, iż natura moich uprzedzeń ma swoje korzenie w tym, że mało spotkałam na swojej drodze przedstawicieli tego gatunku, którzy mieliby moc odmienienia mojego podejścia do tego tematu.  Co do literatury, polityka przymusu, prowadzona w szkołach, zapewne zaważyła na moich poglądach. Bo któż lubi być zmuszanym do czegokolwiek? Wydaje mi się więc, że narzucanie mi tytułów w szkole, gdy byłam jeszcze młodym, chłonnym i ciekawym przygód umysłem, nie nastawiło mnie pozytywnie do literatury ambitnej. Zatem obecnie nie sięgam ani po książki polskie, ani ambitne. A to dlatego, że ani jedne, ani drugie nie pobudzają we mnie wyobraźni. A właśnie to cenię w książkach najbardziej.
                     Tym razem jednak, oddając książkę L.J. Smith do filii, do której dopiero co się zapisałam, nieopatrznie wdałam się w rozmowę z przemiłą panią bibliotekarką, która uparła się, aby pomóc mi w wyborze nowej pozycji. A ja tylko zapytałam, czy ma ona jeszcze inne książki L.J. Smith, prócz „Pamiętników wampirów”. Pani bibliotekarka zrozumiała moje pytanie jako wołanie o pomoc w doborze literatury. A ja naprawdę nie potrzebuje takiej pomocy, bo co skończę jedną książkę, na horyzoncie pojawia się znienacka następna, którą muszę przeczytać. I tak jeden tytuł goni drugi, a czasu na czytanie coraz mniej. Niestety zbyt nieudolnie opędzałam się od rad bibliotekarskich i ostatecznie wyszłam z książką „13. Poprzeczna” Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Tak! Dałam sobie wcisnąć polską książkę, mimo iż wspominałam nieśmiało, że nie lubię polskości między kartami ksiąg. Być może pani bibliotekarka poczuła wtedy misję, aby naprawić ten młody jeszcze, a już spaczony zagranicą umysł? Nie udało mi się obronić szańca przed takim żarliwym atakiem. Wzięłam tę książkę, bo po prostu nie umiałam powiedzieć jej prosto w te pałające ogniem zaangażowania oczy, że nie mam ochoty na żadne porady i że szukałam wyłącznie szybkiej, konkretnej odpowiedzi na proste pytanie.
                     W domu z trudem przełamałam się do tej książki. Po kilku dniach (no dobrze, upłynął cały miesiąc) łypania na nią nieprzychylnym okiem, nadludzkim wysiłkiem wzięłam ją do ręki i przeczytałam od deski do deski. I mimo, iż pozycję tę miło mi się czytało, pomimo odznaczenia Książki Roku 2008, jaką otrzymała autorka za ten tytuł, nie zmieniła ona na jotę mojego poglądu o polskiej, a zwłaszcza współczesnej literaturze.
                    Dla mnie była to po prostu taka nowoczesna bajka. Kilka odniesień do problemów współczesnego świata, jak sprzedawanie swojego ciała i godności za kilka ciuchów z H&M-u, kradzieże, wpływ kolegów, samotność w tłumie, niezrozumienie, nieświadomość seksualna, seks bez miłości, z przekonaniem, iż tylko tak można znaleźć chłopaka, umieszczanie w Internecie niewybrednych filmów, problemy z rówieśnikami i niemożność odnalezienia się w szkole (tak, nawet pojawiła się problematyka tworzenia blogów na każdy temat, która myślę, że za jakiś czas będzie tylko wstydliwym wspomnieniem, tak jak przyznanie się, że w młodości prowadziło się pamiętnik) a także moralizowanie na temat źródła powstawania buntu wśród nastolatków, nie zmieniło mojego zdania, że jest to tylko bajka. Bajka z przesłaniem, z morałem na siłę podkreślanym na każdym kroku, w której prowadzi się bohatera na samo dno, aby potem, za sprawą kilku nowych zdarzeń i przemyśleń zmienić cały światopogląd bohatera i odmienić go nie do poznania. Taki miły happy end, który niewiele wnosi. Autorka opowiada o problemach współczesnej młodzieży, które są szeroko znane i omawiane. Co więcej, nawet przyczyny tych problemów są powszechnie znane, więc nie ma w tej książce nic nowatorskiego, odkrywczego. Zabrakło tylko jednego. Środka do rozwiązanie tych problemów.
                    Bo skoro pisze się o przyczynach i skutkach problemów, skoro bawi się w moralizatorskie przesłanki, to trzeba dać temu czytelnikowi rozwiązanie, żeby wszystko miało sens. Inaczej jest to tylko pusta opowiastka, pomieszanie gatunków. Kiedy przypomnę sobie „Małe kobietki”, widzę ogromną przepaść między tymi dwiema książkami. Jedna uczy i to bardzo umiejętnie, druga tylko pokazuje problem i na tym problemie stara się zbudować ciekawą opowieść, która ma być kolejnym krokiem do popularności.
                    Ale być może źle oceniam tę książkę. Być może wcale nie chodziło autorce o naprawianie młodych umysłów. Może to faktycznie jest tylko zwykła opowieść, nie niosąca żadnych morałów? Ale trudno mi zgodzić się z tą myślą, bo ta książka wręcz poprzeplatana jest morałami. Nawet bajka, którą bohaterki czytają chorej Magdzie, niesie przesłanie moralizatorskie, które miało naprowadzić bohaterki na właściwą drogę i przeciwdziałać pułapce autodestrukcji, w którą przypadkowo wpadły. Oczywiście, jak to w bajkach, wszystkie pozytywne zdarzenia przynoszą spodziewany skutek i dziewczyny wreszcie zaczynają widzieć swoje błędy i rozpoczynają w umysłach proces naprawczy. Szkoda tylko, że w prawdziwym życiu nigdy nie jest tak łatwo. Może to naiwne spojrzenie na rozwiązywanie problemów młodzieży autorka wyniosła ze swojej pracy w szkole? Program studiów dla nauczycieli pełen jest takiego idealizmu i złotych środków, mówiących o tym, jak łatwo można uratować błądzącą młodzież. Tylko dlaczego w rzeczywistości te programy nie działają? To wszystko działa tylko na papierze i tak samo, jak w tych programach, tak samo idealnie jest w książce Adamczyk-Gutowskiej. Niestety gdyby przenieść tę historię do rzeczywistości, wszystkie tam przedstawione pomysły trafiłyby w pustkę. Bo życie nigdy nie jest łatwe i nigdy nie będzie czarno-białe.
                      Nie doszukujcie się w tym, co piszę, próby zniechęcenia do sięgnięcia po tę pozycję. Nie jestem krytykiem literackim, nie wgłębiam się w to, czy książka powinna dostać nagrodę, czy nie. Takie są po prostu moje odczucia względem tekstu, który przeczytałam. Jest to książka wciągająca, ale bez szczególnego przesłania. A przynajmniej ja tego przesłania nie potrafiłam odnaleźć.
                     Oczywiście mówi ona o ogromnym problemie, jakim jest brak czasu rodziców dla swoich dzieci, brak zainteresowania ich życiem i problemami i skupienie się, czy to na karierze, czy nowym mężu, czy na własnych aspiracjach, w które na siłę wciska się dziecko. To wszystko jest niezmiernie ważne i na pewno ma bardzo duży wpływ na psychikę dzieci, ale samo mówienie o tym nie jest rozwiązaniem. I tak na końcu dziecko zostaje sam na sam ze swoimi problemami, bo książka nie przynosi żadnych rozwiązań. No bo jak rozwiązać problem tego, że rodzic musi pracować na dwie zmiany, aby związać koniec z końcem? Jak zmusić kogoś, by skupił się na dziecku z pierwszego małżeństwa, zamiast cieszyć się nową rodziną? I czy sama uwaga by wystarczyła? Czy wystarczy dać wolność decyzji swojej nastoletniej córce i doceniać jej wysiłki, okazując jej to na każdym kroku, by miała ona poczucie, że rodzice ją kochają i nie jest osamotniona na tym wielkim świecie? Czy to wystarczy, aby ochronić ją przed wpływem koleżanek i kolegów? Czy to da gwarancję, że nasze dzieci zawsze będą wybierały właściwą drogę?
                     Są problemy, jest przyczyna, ale nie ma łatwego środka na ich rozwiązanie. Na szczęście autorka takie rozwiązanie znalazła i jest to odpowiednia koleżanka. Taka, która nie podłoży ci nogi przy najbliższej okazji, na którą możesz liczyć nawet w najcięższych chwilach i która zawsze ci uświadomi Twoje błędy. Przy okazji Ty także jej pomożesz, a wespół z inną koleżanką, kolejną zranioną duszą i outsiderem, pomożecie osobie, która ma problemy większe niż Ty i Twoje dwie koleżanki razem wzięte. Dzięki niej uświadomicie sobie, kim jesteście, kim chcecie być i że świat jest piękny, mimo iż trzeba chodzić do szkoły i rodzice nadal żyją obok Was, zamiast z Wami. I przede wszystkim w mig uporacie się ze swoimi problemami. Nawet jeśli tym problemem będzie koleżanka tyranka i jej świta, której działania jeszcze przed chwilą potrafiły zniszczyć Twoje życie. Trochę to naiwne, ale takie już są bajki.
                    Oczywiście nie zniechęcam do lektury, a wręcz zachęcam. Czasem bajka na dobranoc również może cieszyć, a nawet przynieść kilka wartościowych morałów, które na pewno dotrą do naszych pociech. Być może dowiecie się z niej, że wystarczy, gdy jedna koleżanka nam powie, że warto dochować cnoty dla tego jednego, wyjątkowego mężczyzny, który będzie wiedział, jak się z nami obchodzić, a raptem przestanie mieć na nas wpływ nacisk większej grupy, jaką są pozostali uczniowie. Tak, może w bajce to by wystarczyło, ale w życiu…
                    Gdybyśmy jednak odłożyli zupełnie na bok tę moralizatorską stronę, przymknęli na nią oko, udając, że wszystkie ukazane problemy są tylko tłem dla opowieści, zostaje nam całkiem ciekawa historia, którą fajnie i szybko się czyta. A nawet łezkę można uronić, jeśli jest się wrażliwą duszą. Mnie jednak autorka nie przekonała do siebie na tyle, abym sięgnęła po inną jej powieść. I następnym razem odważniej powiem pani bibliotekarce, że chętnie sama poszukam książki, którą chciałabym przeczytać.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Odyseja Kosmiczna 2010 / Arthur C. Clarke

 
W drugiej części Odysei Kosmicznej ponownie spotykamy się z tajemniczymi władcami wszechświata, którzy ukształtowali ludzkość trzy miliony lat temu i wciąż obserwują z ukrycia swoje dzieło. Dowód ich milczącej obecności w postaci tajemniczego Monolitu, usytuowanego pomiędzy Jowiszem, a jednym z jego księżyców, wciąż intryguje ludzkość, nieświadomą tego, że ważą się ich losy. Tymczasem z Ziemi wyrusza kolejna ekspedycja naukowa, mająca za zadanie dotrzeć do porzuconego przed laty statku kosmicznego „Discovery”, pobrać dane zapisane na jego urządzeniach i sprowadzić „Discovery” do domu. Główną jednak misją jest zbadanie wciąż tajemniczego Monolitu, który opiera się wszelkim ludzkim instrumentom pomiarowym i zazdrośnie strzeże swojej tajemnicy.
A jednak komuś udało się te tajemnicę zgłębić. Nie da się uznać za zwyczajne i nic nie znaczące słowa ostatniego żyjącego członka załogi Discovery, który wykrzyknął chwilę przed tym, jak zniknął z radarów: „Boże! Tu jest pełno gwiazd”. Cóż mógł oznaczać ten okrzyk, zwłaszcza, że miał związek z Monolitem, którego obecność na Ziemi datowała się na początki ewolucji gatunku ludzkiego? I co się stało z Davidem Bowmanem?
Tego wszystkiego chcą się dowiedzieć kolejni wysłannicy ludzkości, udający się w stronę Jowisza i jego księżyców. Załoga „Leonowa” składa się z Amerykanów i Rosjan, a jej misja nie jest już okryta tajemnicą. Tym razem rząd Stanów Zjednoczonych postanowił podzielić się nowinami z ludzkością i dopuścić ją do tak pilnie niegdyś strzeżonej tajemnicy. Wszyscy czują, że Monolit ma ogromne znaczenie dla ludzkości, tylko nikt nie wie, czy spodziewać się od strony jego twórców przyjaznych czy wrogich zamiarów. Opinia publiczna cały czas śledzi wyprawę „Leonowa” i z zapartym tchem czeka na to, co przyniesie ta ważna misja.
Tymczasem okazuje się, że powodzenie misji stanęło pod znakiem zapytania, ponieważ „Discovery” z cennym ładunkiem zaczął opadać szybko ku Jowiszowi, gdzie czekała go zagłada, a do wyścigu po informacje dołączyła tajna grupa chińskich badaczy, których statek „Tsien”, budowany pod nosem Amerykanów, wyprzedził „Leonowa” w drodze do porzuconego amerykańskiego statku. Pytanie brzmi, kto pierwszy doleci do „Discovery”, co tam zastanie i jakie niespodzianki czekają go ze strony Monolitu. Ale głównym pytaniem, które zadawali sobie wszyscy, a zwłaszcza załoga „Leonowa”, była obawa, czy Monolit kiedykolwiek zdradzi swoje tajemnice, czy też będzie tak milczał aż do zarania ludzkości, pozostając beznamiętnym obserwatorem przez kolejne miliony lat.
Na początku niewiele się w książce dzieje. Za to powieść nadrabia barwnymi, pobudzającymi wyobraźnię opisami kosmosu. Autor robi to z taką znajomością tematu i tak dobrym warsztatem pisarskim, że cały kosmos i jego tajemnice stają nam przed oczami jak żywe. Czytelnikowi cały czas towarzyszy poczucie zagrożenia i tajemnicy, a im bardziej zbliżamy się do Monolitu, tym to poczucie wzrasta i wciąż zadajemy sobie pytanie, co się za chwilę stanie? Bo wciąż mamy przeczucie, że Monolit wreszcie „przemówi” do słabego rodzaju ludzkiego, narodziła się więc obawa, co przyniesie ludzkości ten pierwszy od wielu milionów lat przejaw aktywności. Powstaje też pytanie, kim są twórcy czegoś tak doskonałego i znacznie wykraczającego poza ludzkie poznanie jak Monolit i czy ci, którzy prawdopodobnie przyczynili się do ewolucji homo sapiens lata temu jeszcze się nami interesują? I jeśli tak, to czy z radością patrzą na swoje dzieło czy też wstydzą się tego, co pomogli stworzyć?
W „Odysei Kosmicznej 2010” spotykamy po raz kolejny Davida Bowmana, ostatniego członka załogi statku badawczego „Discovery”, jedynego, który ocalał w wyniku napadu schizofrenii komputera pokładowego HAL 9000. Również włączony zostaje sam HAL, choć nikt do końca nie ufa komputerowi, który przyczynił się do trzech śmierci. Do samego końca nie wiadomo, czy komputer ponownie nie zawiedzie i czy zdoła podołać zadaniu sprowadzenia „Discovery” na Ziemię. Tu rozpoczyna się też najbardziej fantastyczny wątek, kiedy David Bowman wraca, całkowicie odmieniony, do Układu Słonecznego przez kosmiczne wrota, nazywane przez ludzi Monolitem. Jego misją jest służyć swoim nowym władcom w kolejnym eksperymencie, którego wyniki mogły zaważyć na dalszej historii ludzkości.
Następuje też pierwszy kontakt obcej cywilizacji z ludzkością, który daje wreszcie odpowiedź na pytanie, zadawane od wieków przez uczonych. Nareszcie wiemy, że nie jesteśmy tutaj sami. I jest to tym bardziej przerażające, że obca inteligencja przewyższa naszą wiedzą i doświadczeniem o miliony lat świetlnych. Wątek fantastyczny zatacza coraz szersze kręgi, a jego skutkiem jest zmiana nie tylko całego ludzkiego światopoglądu, ale i rozmieszczenia sił w Układzie Słonecznym. Tak jak w poprzedniej części została nam odsłonięta tylko cząstka tajemnicy Monolitu i jego budowniczych, tak w kolejnej części dowiadujemy się następnego kawałka przerażającej prawdy. Myślę, że kolejna część przyniesie całkiem nowy świat i rozpocznie się prawdziwa walka ludzkości o przetrwanie, czyli dalszy ciąg rewolucji, której wynik stanie pod znakiem zapytania. I szczerze mówiąc, nie mogę się już doczekać, aby zagłębić się w kolejną część Odysei.
Mimo, iż, tak jak wspominałam, połowa książki nie wnosi niczego nowego do informacji, jakie posiada ludzkość na temat Monolitu i obcej inteligencji, która go stworzyła, to jednak opisy kosmosu nie są ani przydługie, ani nudne. Nawet dla tych, którzy nie interesują się zupełnie tą tematyką, znajdzie się wiele fascynujących opisów, które mogą obudzić w czytelniku nowe zainteresowania, lub przynajmniej pozwolić mu miło spędzić czas. Ponadto, zagłębiając się w tajemnice kosmosu, wciąż pamiętamy o misji „Leonowa”, o Monolicie i HALU, który już raz odmówił posłuszeństwa i stale w głębi duszy zadajemy sobie pytania, czym jest Monolit i co dla gatunku ludzkiego oznacza jego obecność w kosmosie i to nie daje nam spokoju. Wciąż czekamy na jakiś zwrot akcji, który, czujemy to wyraźnie, czai się na kolejnej stronie. I mimo że ta kolejna strona nie przynosi żadnego rozwiązania, to czujemy, że te odpowiedzi gdzieś tam są i na pewno będę zaskakujące.
Gdy czytałam tę książkę, nie tylko nie nudziłam się ani przez chwilę, ale i pozwoliłam swojej wyobraźni otworzyć się na dobre. Chłonęłam całą atmosferę zagrożenia, wypływającą z kart powieści, oraz fascynację kosmosem i nieznanym. Cały czas miałam też wrażenie, że niedługo nastąpi decydujący moment i Monolit pokaże, na co go stać. I okazało się, że nie myliłam się. Książkę czytałam wieczorami, gdy całe mieszkanie cichło i powoli doba zmierzała ku końcowi, aby tym łatwiej wyobrażać sobie wszystko to, co czuli i widzieli kosmonauci. Była to wspaniała podróż i chętnie ją powtórzę przy najbliższej sposobności.
Nastąpiła też mała, myślę że niezbyt znacząca zmiana i jak zrozumiałam z przedmowy autora, związana była z filmem Stanleya Kubricka pod tym samym tytułem. Mianowicie Monolit i krążący niedaleko porzucony „Discovery” przeniosły się z okolic Saturna, w okolice Jowisza. I to właśnie przy Jowiszu rozegrała się najbardziej emocjonująca część akcji. Jednak nie wpłynęło to w ogóle na odbiór książki, może za wyjątkiem takiej mojej małej myśli, że im większe oddalenie akcji od Ziemi, tym poczucie bezradności, osamotnienia i zagrożenia, jakie musieli odczuwać pierwsi badacze Monolitu, było większe.
Na koniec dodam, że obcowanie z tak wspaniałym dziełem było prawdziwą przygodą. Myślę, że rzadko się spotyka tak doskonałe połączenie nauki z fantastyką, jak w powieściach Arthura C. Clarka. I uważam, że każdy książko maniak, który nie przeczytał do tej pory tej znanej klasyki, bardzo wiele traci i tak naprawdę nie zasługuje na miano książko maniaka :)