piątek, 23 listopada 2012

Małe kobietki- Louisa May Alcott / Little Woman



     Po „Dzieciach z Bullerbyn” nie byłam jeszcze gotowa wyjść z tematyki książek dla dzieci i młodzieży, tym bardziej, że podczas czytania o Lissie i jej niesfornych braciach i przez moralizujący styl pisarki Astrid Lindgren, przypomniałam sobie o kolejnej świetnej książce z dzieciństwa autorstwa Louisy May Alcott. Ci, którzy znają jej dzieła na pewno od razu domyślili się, że chodzi o „Małe kobietki”. Ta książka dla młodzieży utrzymana jest w podobnym tonie co powieść Astrid Lindgren, jednak przeznaczona dla nieco starszych czytelników. Pokazuje ona poprzez swoją powieść jak młode dziewczyny powinny wieść swój żywot, by być powodem do dumy dla swoich dobrych i pomocnych rodziców. Kiedyś, gdy byłam młodą dziewczyną i czytałam tę książkę, skupiałam się wyłącznie na przyjemnej narracji i zabawnych historiach, które przydarzały się czterem siostrom March i ich przyjacielowi Laurie. Gdy przeczytałam ją teraz, w celu odświeżenia pamięci przez rozpoczęciem pisania tego postu, zaczęłam zauważać coraz bardziej intensywnie, że każda opowieść, każdy rozdział przynosi takie małe „kazanie” o tym, jak młoda kobieta powinna postępować, jakich zachowań unikać, a główne przesłanie książki to miłość rodzinna, która wzbogaca człowieka od wewnątrz i jest ważniejsza i silniejsza od bogactwa zewnętrznego. Czytając to wszystko nie mogłam nie uśmiechnąć się do siebie na tę naiwną próbę przemycenia moralizatorskich treści. Być może w XIX wieku można było za pomocą tego typu książki dotrzeć do młodych umysłów, lecz obecnie młodzież wydaje się zbyt zbuntowana, by zrozumieć przesłanie Louisy May Alcott i by rady i dobre słowo pani March, która nigdy nie podniosła ręki na swoje dziewczęta, a nawet potępiła takie metody wychowawcze u nauczycieli, spowodowało, że choć jeden osobnik w wieku nastu lat zawrócił ze złej drogi pod wpływem tej lektury. Mam wrażenie, że na naszą nikczemną młodzież nie da się w żaden sposób wpłynąć, a już tym bardziej nie łagodnymi napomnieniami pani March. Bardziej by im się przydał dziadowski bicz niż słodki głos kochającego rodzica.

     Na drodze Marchówien stają sami dobrzy ludzie, którzy pomagają im jak tylko umieją przetrwać najgorsze chwile zwątpienia i nawet stara i wiecznie narzekająca ciotka March tak naprawdę gotowa była przyjść ze swoimi pieniędzmi z pomocą dziewczynkom, jeśli tylko sytuacja tego wymagała. Przygody małych kobietek są tylko przykrywką do idei propagowanych przez autorkę. Mówią one o tym, że dzieci nie można bić, tylko starać się łagodnością i dobrocią przemówić im do rozsądku, trzymać ich z dala od złego towarzystwa, które mogłoby je zbytnio rozpuścić i spowodować, że zapomniałyby o wszystkich dobrych radach i dobrym wychowaniu, przekazanym im przez rodziców. W książce nie ma prawdziwych kłótni, nieporozumienia są szybko wybaczane, a każde z nich przynosi jeszcze silniejsza falę miłości pomiędzy siostrami. Kiedy któraś z dziewcząt chce coś zrobić przeciwko zasadom panującym w domu, pani March pozwala im na każdy eksperyment tego typu, ponieważ wierzy i ufa w zdrowy rozsądek swoich dorastających panien i jeszcze nigdy się na nim nie zawiodła. Po każdej tego typu przygodzie następuje przekazywany w nie wymuszony sposób morał: dziewczynki przyznają się do swojej głupoty, wyznają winy, które same potrafią dojrzeć i dziękują matce za mądrość i czuwanie nad ich wychowaniem. Pani March propagowała również w swoim domu inne dobre zasady, które nie przynosiły małym kobietką ujmy, lecz dumę. Była to praca. Pani March pozwoliła najstarszym dziewczynkom (co w tych czasach i w bogatszych rodzinach było czymś niezwykłym i ujmującym godności) pójść do pracy, ponieważ te chciały być niezależne i posiadać własne pieniądze. Prócz tego wszystkie dziewczynki pomagały matce i gosposi w pracach domowych i mimo, że często narzekały na swój ciężki los, ponieważ ich bogatsze koleżanki mogły spędzać czas po szkole bezczynnie, to jednak za każdym razem z uśmiechem podejmowały wyzwania dnia i starały się w każdej pracy odnaleźć coś miłego, zabawnego, lub łączyć pracę z zabawą. Autorka starała się pokazać jak bardzo poprzez wspólną pracę całej rodziny wszyscy byli mocno związani ze sobą, a uczyniła to wprowadzając w pewnym momencie młodego i bogatego Lauriego, który mimo swojego bogactwa trwał w marazmie i niezadowoleniu życiowym, dopóki nie zaprzyjaźnił się z dziewczynkami. Wtedy z leniwego i humorzastego chłopaka przeistoczył się w sympatycznego chłopca, któremu brakowało miłości matczynej i kogoś do wspólnych zabaw, a także pracy, która zajęłaby jego monotonne dni spędzane na niczym. Te wszystkie morały, przekazane czytelnikowi w lekko naiwny sposób mogą obecnie trochę śmieszyć, ale nie rażą oczu ani umysłu, ponieważ są zręcznie wplecione w historię i mogą nawet nie zostać zauważone, gdy czytelnik bardzo skupi się na przygodach panien March.

     Louisa May Alcott w zwoim życiu nie wydała zbyt wielu książek, jednak „Małymi kobietkami” wpisała się na zawsze w historię literatury. Kolejne części swej powieści pisarka uzależniła od tego, z jakim przyjęciem publiczności spotka się pierwszy tom pod tytułem „Little Woman” („Małe kobietki”), a jako że książka została życzliwie przyjęta, już rok później powstał drugi tom pod tytułem „Little Wives” („Małe żony”), która była kontynuacja przygód sióstr March. Następne części ukazały się po dłuższym czasie i były to: „Little Men”- „Mali mężczyźni” (1871 r.) i „Jo's Boys, and how they turned out” (1886 r.)- „U progu życia”. Ja osobiście czytałam tylko dwie pierwsze części, ponieważ nie potrafiłam zainteresować swojego umysłu dziećmi naszych małych kobietek. Ja chciałam wiedzieć tylko o istnieniu Jo, Meg, Beth i Amy. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Być może dalsze części nie były aż tak interesujące, a może przyczyn mojego dziwnego zachowania należy upatrywać w mojej skłonności do przywiązywania się do bohaterów takich jakimi byli; a gdy „poznałam” siostry March były one dopiero nastoletnimi dziewczynkami, z problemami typowymi dla nastoletnich dziewczynek i nie chciałam patrzeć jak zmieniają się one w dorosłe kobiety, zmagające się z dorosłym życiem i pomagające swoim własnym dzieciom dobrze przeżyć ich dzieciństwo. Ale najbardziej podejrzewam, że była to „wina” tego, że jako nastoletnie dziewczynki, właściwie u progu swojego życia, miały zdecydowanie zabawniejsze problemy, z których mogłam śmiać się do rozpuku. Bawiła mnie niezmiernie mała Amy, najmłodsza i z najbardziej zabawnymi manierami i jej troska o zbyt płaski nos, który był ujmą w jej nieskazitelnej (prócz szkaradnego nosa) urodzie. Z zainteresowaniem przypatrywałam się Meg, tęskniącej za luksusem a mimo to potrafiącej docenić to co miała, jej staraniom by zrobić z Jo kobietę, o dobrych manierach. Śmiałam się z wpadek chłopczycy Jo, która mimo największych starań nie potrafiła okiełznąć swego wybuchowego temperamentu, który bardziej pasował do chłopca niż do dziewczynki i płakałam ze śmiechu, gdy podczas balu wycierała swoją poplamioną od kawy sukienkę pożyczoną od siostry czystą rękawiczką, którą kilka godzin wcześniej solennie obiecała nie pobrudzić. Roniłam łzy wzruszenia nad biedną i delikatną Beth, kiedy ta zaraziła się szkarlatyną, bo w swej nieograniczonej dobroci opiekowała się chorym dzieckiem biednej rodziny Hummlów, gdy nikt inny nie miał dla nich czasu. Akurat ten moment o chorobie Beth czytałam w pracy i musiałam co chwile przerywać czytanie, by się doprowadzić do ładu, bo w każdej chwili mógł wejść do pokoju klient.
     
        Bardzo przyjemna, zabawna i chwilami wzruszająca książka podbiła moje serce już dawno temu, czytałam ją w życiu trzykrotnie, a gdy chciałam odświeżyć w pamięci książkę na potrzeby posta, nie mogłam przestać jej czytać, mimo że planowałam zapoznać się tylko z kilkoma rozdziałami. Ale jak tu przerwać, gdy siostry March chwyciły mnie mocno w objęcia i nie chciały puścić, a ja wcale nie miałam ochoty wyrywać się z tych objęć? Niektóre rozdziały mogą się wydawać lekko nudne, ale należy przez nie przebrnąć i ufać, że następny rozdział ponownie rozpali w nas ciekawość a uwierzcie mi, na pewno się na swoim zaufaniu nie zawiedziecie.

      Alcott opublikowała pierwszy tom swojej powieści w 1868 roku, w trzy lata po zakończeniu wojny domowej, która ogarnęła Stany Zjednoczone i właśnie w tych czasach osadziła swoje bohaterki. W związku z tym, że ojciec rodziny przebywał na froncie, cztery małe kobietki i ich matka musiały radzić sobie same w swej samotności, a bieda nie pomagała im wcale w dążeniu osiągnięciu szczęścia. Najbardziej z powodu biedy cierpiała najstarsza z dziewczynek, Meg, która pamiętała jeszcze czasy, kiedy rodzina March była bogata i czasem ciężko jej było żyć w biedzie. Czasami też buntowała się przeciwko poddaniu się reszty rodziny i jej spokojnym życiu w biedzie (nawet nie miała pojęcia jak często jej własna matka buntowała się przeciwko takiemu losowi dla swoich dziewczynek, jednak dla ich własnego dobra nigdy nie okazwyała tego w ich obecności), zwłaszcza gdy jej koleżanki współczująco odnosiły się do jej starych sukienek, do jej pracy jako guwernantka (w tamtych czasach guwernerów, którzy byli prywatnymi nauczycielami zamożnej młodzieży nie traktowano poważnie, czasem nawet lekceważąco i to raczej Meg powinna posiadać własną guwernantkę niż nią być), a najbardziej odczuwała swoją biedę na proszonych balach, na których tańczyła wciąż w tej samej, wielokrotnie łatanej sukience. Ale kilka lekcji, które dało jej życie pozwoliło jej zwalczyć w niej dawną dziewczęcą próżność i zakochać się szczęśliwie w człowieku niezbyt majętnym, ale dobrym.

      Charaktery dziewczynek były odmienne jak żywioły i były tak doskonale, żywo opisane i wplecione w historię, że zdawało się iż Marchówny uciekły z kart powieści i przeniosły się do świata realnego. Najbardziej polubiłam żwawą Jo (jej pełne imię to Józefina, ale brzmiało zbyt dziewczęco, więc zostało przez jej właścicielkę skrócone do bardziej chłopięcego "Jo"), jej nieprzemyślane w towarzystwie teksty, jej miłość do życia i nieograniczoną energię, którą wykorzystywała często w taki sposób, że wpadała w małe kłopoty, z których cała rodzina pomagała jej się wykaraskać. Moją drugą ulubienicą była Amy, rozpieszczana i kochana przez całą rodzinę najmłodsza z sióstr, która marzyła o tym, by być malarką i zdobyć w przyszłości fortunę (i pomóc swojej rodzinie wyjść z biedy, oraz nakupować sobie nowych ładnych sukienek i pięknej biżuterii), których arystokratyczne i nieco wymuszone maniery śmieszyły na każdym kroku, której mała duma wciągała ją równie często jak Jo temperament w drobne kłopoty, z których wychodziła jednak cało i zdrowo (przygoda z cytrynkami i łyżwami) i której piękną twarz ozdobioną blond lokami szpecił wyimaginowany brzydki nos (jak się domyślam był to całkiem przyzwoity nos, jednak w wyobraźni dziewczynki szpecił jej młodą twarz tak bardzo, że zakładała na niego klamerkę do bielizny, by nadać mu odpowiedniejszy kształt). Amy dodawała powieści specyficzny smaczek, bez której nie byłoby wielu zabawnych scen. Dlatego, gdyby dorosła (a nie chciałam tej myśli dopuścić do głowy, dlatego nie mogłam czytać dalszych części kobietek), straciłaby ten swój zabawny urok a cała historia część specyficznego klimatu.

      Pozostały klimat tworzą urocza Margaret, która w chwili rozpoczęcia historii wkracza w wiek dorosły i w związku z tym czuje wzmożoną potrzebę posiadania ładnych i modnych sukienek, by podobać się w towarzystwie, a jednak wciąż będąca dzieckiem, która woli bawić się ze swoimi siostrami niż uczyć dzieci jako guwernantka oraz delikatna jak nimfa leśna i żyjąca dla innych Elizabeth, której szczytem osiągnięć było odezwanie się do obcego człowieka. Beth była tak nieśmiała, że nie chodziła do szkoły razem z innymi dziećmi, tylko uczyła się w domu pod okiem mamy i wszyscy w domu ją kochali i byli dla niej mili oraz starali się odsuwać od niej wszelkie kłopoty i rozterki, by jej życie upływało w spokoju i miłości. W zamian za okazywaną życzliwość Beth była dobrym duszkiem rodziny: śpiewem umilała czas pozostałym członkom rodziny, była rozjemcą w drobnych kłótniach, wysłuchała każdego kto potrzebował rady i mimo że zawsze cicha i spokojna, najmniej narzekająca na swój ciężki los (marzyła  tylko o nowych nutach i pianinie, na które nie było jej stać) to była ważnym ogniwem rodziny, o którym przekonała się cała rodzina, gdy nieśmiała dziewczynka zachorowała. Ach! Gdy przypomnę sobie ten wzruszający moment to łzy same kręcą się w oku!

     Książka przeplatana jest zabawami, pracą, śmiesznymi i wzruszającymi momentami i gdy kończy się czytać pierwszy tom, ręce same wyciągają się po kolejny. Przez swój specyficzny klimat ciepła rodzinnego nawet po latach dociera do umysłów ludzkich i zostaje tam na zawsze, gdyż nie da się zapomnieć takiej książki. Mam tylko wątpliwości czy chłopcy dostrzegli by jej walory. Obawiam się niestety, że ich umysły są zbyt zamknięte, żeby rozpoznać w „Małych kobietkach” dobrą, ciekawą i wartościową książkę, więc polecę ją tylko dziewczynkom, dziewczynom i kobietom :) Gdy poznacie siostry March, już nigdy nie będziecie chciały o nich zapomnieć.

    FILM

Wszystkie siostry zostały tak wspaniale odwzorowane, że nie potrafię już w myślach oddzielić książki od obrazów widzianych w filmie...

Doskonała rola młodej Kirsten Dunst jako Amy March- nie sposób nie kochać tej małej dziewczynki zagranej przez Kirsten :)
 

     Nie sposób też nie opowiedzieć o filmie pod tym samym tytułem, będącym ekranizacją książki napisanej przez Louisę May Alcott. Mówię tu o „Małych kobietkach” z 1994 roku, z genialną obsadą, która na zawsze wpisała się w moją pamięć. Nie wyobrażam sobie obecnie, aby ktoś inny mógł zagrać siostry March niż Kirsten Dunst (jako młoda Amy oczywiście, ponieważ grająca starszą dziewczynkę Samantha Mathis miała zbyt krótką rolę bym mogła cokolwiek większego opowiedzieć o jej roli, prócz tego, że jakoś zniosłam to, iż dziewczynka Amy dorosła i zastąpiła ją inna aktorka, ponieważ przejście nie było zanadto szokujące a i rola była przyjemnie odegrana), Winona Ryder (Jo March), Trini Alvarado (Meg March) i Claire Danes (jako nieśmiała Beth). Jak już napisałam pod jednym ze zdjęć, odkąd obejrzałam film Gillian Armstrong (ten film mogła wyreżyserować dobrze tylko kobieta ;)) nie potrafię już myślec o „Małych kobietkach” bez obrazów tkwiących w mojej głowie a pochodzących wprost z filmu. Kiedy myślę o Jo lub czytam o jej przygodach widzę Winonę Ryder, kiedy czytam o wyprawie na łyżwy widzę obrażoną Kirsten Dunst jako małą i czasem nieznośną Amy, widzę bladą i leżącą na łóżku Claire Danes w roli Beth i nie potrafię sobie wyobrazić innej Margaret jak tą, którą tak świetnie zagrała Trini Alvarado. Tylko pani March zagraną przez Susan Sarandon tak bardzo nie pamiętam, ponieważ jej postać została w książce postawiona nieco na uboczu i moje myśli wciąż wędrują ku niezwykłym siostrom.

     Kiedy obejrzałam pierwszy raz film byłam zachwycona. Kiedy obejrzałam go drugi raz byłam wniebowzięta, że mogę się nim cieszyć kolejny raz, a potem za każdym razem, gdy leciał w telewizji, biegłam przed ekran i pilnowałam pilota, żeby tylko mój niecny brat lub teleturniejowa i lubiąca telenowele mama nie chcieli mnie pozbawić przyjemności oglądania tego wspaniałego obrazu. Rzadko się zdarza, abym przyznała, iż film był lepszy niż książka. Jednak Gillian Armstrong się to udało. Skradła moje serce na zawsze i czuję, że ten film nigdy mi się nie znudzi. I nie sądzę, abym dopuściła do siebie inną ekranizację niż ta, którą znam niemal na pamięć. Filmem jestem zachwycona przez wspaniałe ujęcie całej historii, wierne jej odtworzenie i dodanie takiej ilości ciepła, mądrości i klimatu, że po prostu musiałam uznać, iż film znacznie przewyższa książkę.

      Myślę, że obsada wiele wniosła do mojego odbioru ekranizacji. Gdyby zabrakło choć jednej aktorki, gdyby Lauriego zagrał kto inny niż (uwielbiany przeze mnie od czasów Batmana;)) Christian Bale a Friedricha Bhaera- Gabriel Byrne, to czuję, że nie mówiłabym teraz o tym filmie w takich superlatywach. I może wówczas film nie wygrałby bój o moje serce z książką. Jednak Gillian miała to wyczucie i umieściła w rolach znakomitych aktorów, których pieczołowicie wybrała i teraz ich twarze tańczą mi przed oczami, powodując, że znowu mam ochotę obejrzeć ten klimatyczny film. Mimo, że Jo została moją ulubienicą także w filmie, to jednak nie mogę się nie pochylić nad wspaniała rolą młodziutkiej Kirsten Dunst. W jej sposobie odegrania roli postać Amy stała się jeszcze bardziej słodka, jeszcze zabawniejsza i jeszcze mocniej zapadająca w pamięć. Nawet teraz, gdy to piszę, słyszę jej słodki głosik i krzyk jak wpada do wody, widzę idylliczny obrazek stawu, po którym sunie na łyżwach, widzę jak ze złością małej, zranionej i nie myślącej o konsekwencjach swoich czynów dwunastoletniej dziewczynki  wrzuca książkę Jo do ognia i zastanawiam się jak to jest możliwe, aby aktor tak dobrze utożsamił się z rolą, że na zawsze wyrył w mojej pamięci obrazy, które tak idealnie wpasowały się w mój własny sposób odbierania Amy. Uważam, że jest to najlepsza rola w filmie. Zaraz po niej umiejscawiam Winonę Ryder, której talent sprawił, że chłopczyca Jo zrobiła się nieco bardziej kobieca i wcale mi to nie przeszkadzało, a nawet muszę stwierdzić, że taką Jo lubię jeszcze bardziej. Jej rola nadała jeszcze większego klimatu filmowi, a gdy Jo trochę podrosła to nie mogłam przestać oczekiwać na scenę, w której Laurie wyznaje jej miłość. Druga scena miłosna ze starszym nauczycielem ujęła mnie za serce i na zawsze się w niej zakochałam.

      Pozostałym postaciom także oddałam swoje serce. Trini Alvarado odegrała rolę Meg tak doskonale, że nie potrafię wyobrazić sobie, że kto inny mógłby być tą matkującą swoim młodszym siostrom i tęskniącą do dawnego luksusu Margaret. A Claire Danes w roli Beth pokochałam od razu i płakałam rzewnymi łzami, gdy musiałam się z nią rozstać. Każda z dziewcząt ukazanych przez reżyserkę nabrała wyrazu a film stał się jednym z najbardziej klimatycznych jakie obejrzałam i jednym z moich ulubionych, który mogłabym oglądać miliony razy bez chwili znudzenia. A to wszystko przez cztery wspaniałe aktorki, które w magiczny sposób ożywiły siostry March, przedstawione mi przez Louisę May Alcott.

     Oczywiście męskie role równie mocno mnie zaczarowały, zwłaszcza rola Gabriela Byrna jako Friedricha, w którym zakochuje się Jo ku swojemu własnemu zaskoczeniu, jako że obiecała sobie, że nigdy sie nie zakocha. Uzupełniły one magiczny i sielski klimat filmu, jednak jako że książka traktowała głównie o małych kobietkach i ich sposobie przeżywania świata i radzenia sobie z kłopotami, to pozostawię dwóch wspaniałych mężczyzn, odegranych przez dwóch wspaniałych aktorów w cieniu, do indywidualnego odbioru.


      P.S. Podczas tworzenia tego posta wpadłam w jakis amok i nie mogłam przestać pisać, dopóki nie wyrzuciłam z siebie wszystkich myśli zalegających moją głowę. Mam tak zawsze, gdy opisuję coś, co mi się bardzo podoba, może to więc być dla Was gwarancją, że książka jest czymś, z czym MUSICIE się zapoznać, a film jest dziełem, bez którego odbiór "Małych kobietek" nie będzie pełny i odpowiednio satysfakcjonujący :) Jednak polecam najpierw lekturę, potem ekranizację, aby wszystko odbyło się w odpowiedniej harmonii :)

niedziela, 18 listopada 2012

Diabeł ubiera się u Prady/ The Devil wears Prada - Lauren Weisberger

  
  


     Andrea Sachs after graduation works for great fashion magazine „Runway” and is a young assistant of Miranda Priestly- the editor in chief , a woman who is a real devil. Miranda changed Andrea’s life into a hell. She didn’t want to stop calling to her assistant to bring her a coffee, to book a restaurant for dinner with her family, to rearrange her meetings, to confirm her meetings, to cleaning her dirty clothes, etc. She didn’t want her assistant work for her on weekends, in the evenings, when Andrea was at home or with friends, in the night. Andrea feels that her new job wrecked her privacy- her love life is wreck, her friend doesn’t want to tell her about problems any more, her family start to complain that Andrea doesn’t have time to meet them and nobody want to understand that work for “Runway” is her big chance to start a real career in “New York Times” as a  journalist. They just don't want to understand that Andrea have to sacrifice her private life for a future career for one year. She feels alone in the whole world. But what she can do? She doesn't have any other option. She have to forbear this difficult year and then her life will come back on the track. But what if her boyfriend won't wait? And her friend will end in hospital when Andrea's internship is almost end and she can't leave Miranda alone during the greatest Paris' fashion week?

      Quite funny book and lots of to think about during reading. What is the most important to You: a career or your friends, family, relationships.... How many things in your life you can sacrifice for career?

      Książką zainteresowałam się długo po obejrzeniu filmu. Rzadko decyduję się na taki krok, ponieważ zazwyczaj wystarczają mi emocje zaczerpnięte albo z książki albo filmu. Nieczęsto je ze sobą konfrontuję z obawy przed jakąś uczuciową miesznka wybuchową. Nie chciałabym zmieniać zdania co do ukochanej książki z powodu obejrzanego filmu, którego scenariusz opiera się na historii przedstawionej w książce, jak i na odwrót- za nic w świecie nie chciałabym zepsuć sobie przyjemności ze wspominania dobrego filmu z powodu kiepskiej narracji autora książki. I nie ważne tu dla mnie jest to, co pierwsze ujrzało światło dzienne- książka czy film. Moje wrażenia są dla mnie bardzo cenne i zwyczajnie boję się je konfrontować z inną rzeczywistością. Może to tchórzliwe, ale ja przywiązuję bardzo wielką wagę do wspomnień.
     Jednak w przypadku tytułu "Diabeł ubiera się u Prady" zwyciężyła ciekawość. Film spodobał mi się, choć nie był porywający, mimo że swoim przesłaniem i zabawną fabułą zajął jakieś miejsce w moim sercu i duszy. Jako, że film został przeze mnie przyjęty z przyjemnością, ale bez większego entuzjazmu, odważyłam się na konfrontację z oryginałem. Decyzję podjęłam błyskawicznie- w ciągu kilku sekund od upolowania wzrokiem książki pośród innych leżących na półce. Tym bardziej, że za książkę nie musiałam płacić, wiec nie musiałam obawiać się o pieniądzę, których nie lubię wyrzucać w błoto. Książka czekała na mnie w wypożyczalni i odłożona była w ten sposób, jakby specjalnie dla mnie wysunęła się lekko spomiędzy swoich koleżanek. Dodam tutaj, że uwielbiam używane książki, mam wrażenie, że mają one swoją duszę, czasem się zastanawiam kto jeszcze je czytał i jakie były jego wrażenia z obcowania z książkami, które wreszcie trafiły do mnie, z kolei nowe książki mnie nie ciągną, może dlatego że są takie bez historii. Leżą na półkach sklepowych pozbawione duszy i czekają na kogoś, kto by je pokochał i nadał im prawo do posiadania własnej, niepowtarzalnej historii. Dlatego wszystkie moje książki przywędrowały do mnie z innych rąk i znalazły u mnie dom. Często chodzę do wypożyczalni, do sklepów z używanymi rzeczami i tam wyławiam moje ulubione, ciekawe, nudne i straszne książki, omijając z daleka sklepy oferujące nowe, w świecących okładkach, ale dla mnie puste, bezduszne tomy.

     W przypadku "Diabła..." byłam bardzo ciekawa co jest lepsze- pierwowzór czy "odbitka". Jednak po zapoznaniu się z obiema historiami ciężko było mi stwierdzić co zajęło pierwsze miejsce w biegu o moje łaski. Dylemat ten wziął się stąd, że wersje te zbyt mocno rózniły sie od siebie aby łatwo można było wydać osąd. Filmy bazujące na książkach bardzo często obarczone są pomysłem reżysera, scenarzysty i całej masy ludzi, którzy do pierwotnej historii wnieśli coś od siebie. Nigdy nie są one doskonałym odwzorowaniem historii, z której wzieły swój początek. Jednak w przypadku filmu "Diabeł ubiera się u Prady" spotkałam się z tak ogromną róznicą, że cięzko mi mówić o tej samej historii. Dla mnie są to kompletnie różne opowieści bazujące na jednym pomyśle- mianowicie na relacji szef-pracownik. Nie potrafię ich porównać.

    Film przyniósł nie tylko inne zakończenie, ale i przemycił inne relacje szefa, którą mistrzowsko zagrała Meryl Streep i pracownika odegranego przez Anne Hathaway. To, że były różne odstępstwa w przebiegu wydarzeń to nikogo nie powinno zaskoczyć, tak już jest w świecie filmów. Reżyser David Frankel poszedł jednak w zupełnie innym kierunku. Z oryginalnego opowiadania zostawił tylko szkielet- wymagająca szefowa, ze swoimi dziwactwami, oczekująca od swoich podwładnych zrobienia od nich wszystkiego, czego się od nich wymaga, nieczesto były to trudne do wykonania zadania, przy których jednak można było się wykazać i zasłużyć na awans. Do szkieletu natomiast dodał wiele sytuacji, które pomogły mu zbudować komedię, jednak mające mało wspólnego z książką.

     W filmie młoda dziewczyna Andrea Sachs tuż po studiach zaczyna staż w piśmie o modzie, znanym  na całym świecie. Nie wiedziała nic o modzie a praca w Runway miała być jej skróconą drogą do kariery w piśmie, które naprawdę ją interesowało, czyli w New York Timesie. Nie umiała się ubrać, chodziła w niemodnych ciuchach pośród reszty personelu z idealnie dobranymi, markowymi i bardzo drogimi ciuchami, uchodziła w tym towarzystwie za dziwaka. Wykonywała najdziwniejsze polecenia swojej szefowej, próbując zapamiętać wszystkie jej nawyki, wciąż w biegu, usiłując dostosować się do tempa, jakie narzuciła sama Miranda Priestly- znana na całym świecie redaktorka naczelna, której nazwisko otwierało wiele drzwi  i które miało otworzyć również drzwi do kariery samej Andrei. Dziewczyna dostała posadę młodszej asystentki Mirandy, więc miała do wykonania gorsze polecenia niż jej koleżanka na wyższym stanowisku, Emily. Zanim Andrea pojawiła się w firmie to Emily była ta gorszą, młodszą asystentką, doskonale więc wiedziała jakie są jej zadania i to właśnie ona szkoliła ją do pracy z Mirandą, jednocześnie z dumą podkreślając, że teraz ona jest starszą asystentką i nie może wykonywać prostych prac młodszej asystentki. Jako ta gorsza, Andrea biegała po sprawunki dla Mirandy, oddawała jej rzeczy do prania, wieszała płaszcz, który Miranda rzucała niedbale na jej biurko bez słowa wyjaśnienia, zamawiała jej wizyty u fryzjera i zajmowała się rezerwacjami. Te wszystkie proste czynności miały sprawić, że już po roku dostanie pracę w wymarzonym piśmie.

     Na początku Andrea była szarą myszką, wiecznie zabieganą, usiłującą pogodzić milion drobnych rzeczy, których wymagała Miranda w tym samym czasie, w swoich wielkich swetrzyskach rzucającą się w oczy i będącą obiektem kpinek i rozbawionych spojrzeń pozostałych pracowników magazynu. A co najważniejsze niezadowoloną ze swojej pracy i bezdusznego szefa, wyśmiewającą się z niezdrowego podejścia koleżanek z pracy na temat ciuchów i jedzenia, ponieważ życie w „Runway” obracało się wyłącznie wokół pięknych strojów, drogich marek i wagi ciała. Andrea pochodziła z zupełnie innego świata i to co było ważne w „Runway”, dla niej było śmieszne i mało znaczące. Nie mogła zrozumieć jak można swoje życie podporządkować modzie. Z dumą więc nosiła swoje niemodne ubrania, aby pokazać że jest ponad to wszystko, ponad to całe szaleństwo, którym był dla niej świat mody i wielkie pieniądze, przeznaczane na ubrania. Jednak pod wpływem pewnej rozmowy z Mirandą, która wreszcie zdała się okazać człowiecze oblicze, Andrea zmieniła zdanie. Odnalazła się w świecie, którego jeszcze kilka miesięcy temu nie rozumiała i nie chciała zaakceptować. Zrozumiała, że wszystko obraca się wokół mody i nie da się od niej uciec choćby się nawet bardzo chciało (przykładem jest jej stary niebieski sweter, noszony z dumą w geście nie akceptowania stylu życia narzuconego w „Runway”, którego kolor okazał się być wynikiem pracy ówczesnego guru mody). Od tego momentu Andrea zmieniła swój styl ubierania się, wywołując wielkie poruszenie w firmie i wywołując akceptację w oczach Mirandy, po czym pozwoliła się pochłonąć pracy. Od tego czasu Miranda zaczęła ją traktować lepiej, aż wreszcie doszło do tego, że zyskała więcej szacunku w jej oczach niż Emily, dostawała lepsze zlecenia, to na biurku Emily zaczął lądować płaszcz Mirandy i to w końcu Andrea pojechała z Mirandą na pokaz mody w Paryżu, na który Emily przygotowywała się całymi miesiącami. Ceną  sukcesu było całkowite poświęcenie swojego życia prywatnego, na które już nie starczyło czasu. Jednak Andrea niesiona na fali sukcesów w pracy zdawała się nie zauważać, że oddala się od swoich bliskich. Powoli acz nieubłagalnie rozpustny styl życia bogatych sfer zaczyna ją wchłaniać i tylko od niej samej zależy, czy ocknie się ze snu czy kompletnie zagubi duszę w tym świecie pełnym blichtru, gdzie liczy się tylko ten, kto ma pieniądze. Zakończenie filmu łatwo jest przewidzieć, ale zabawne sytuacje i gra Meryl Streep przesłania uproszczenia jakich dokonano w filmie, zyskując inny poziom odbioru historii.   






      Jak już wspomniałam książka i film to dwa różne światy. W książce Miranda była znacznie bardziej irytująca, sadystyczna, bezduszna. Nie dało jej się lubić, nie można było do niej czuć ani odrobiny sympatii, nie dało się w żadne sposób wytłumaczyć jej zachowania, ani przez chwilę nie pokazała ludzkiego oblicza, zdawała się tez nie zauważać w ludziach tego, że są coraz lepsi w swojej pracy i wynajdywała tylko to, co złe w człowieku. Każde potknięcie przyjmowała jako okazje do ubliżenia człowiekowi, zwłaszcza w obecności innych, do pokazania mu jakim jest śmieciem i gdzie jest jego miejsce. Gdy pojawiała się Miranda odczuwałam niesmak i niechęć do tej kobiety. W filmie natomiast, mimo jej wszystkich dziwactw i niecodziennych poleceń czułam do niej sympatię jaką się odczuwa gdy mamy do czynienia z niegroźnym dziwakiem, podziw nad jej talentem do prowadzenia magazynu oraz wyczuciem stylu. Podobało mi się to, że potrafiła docenić czyjąś dobrze wykonaną pracę czy pomysłowość. W książce potrafiła tylko strofować, była nieprzyjemna, wręcz nieludzka, specjalnie myliła imiona aby pokazać swoim asystentkom jak mało są warte, że nie potrzeba nawet pamiętać ich imion. W filmie Emily i Andrea wydawały się siebie lubić, w książce taka przyjaźń byłaby niemożliwa z racji tego, że Emily wierzyła w Mirandę, wierzyła w to, że jej władza i wielkość uprawniały ją do takiego a nie innego zachowania, wierzyła w końcu w to, że Miranda wcale nie chce taka być, ale że jest to jedyny sposób na to, żeby utrzymać w ryzach całe przedsiębiorstwo. Andrea natomiast do samego końca widziała jaka Miranda jest naprawdę i ani przez chwilę nie miała co do jej ukrytej dobroci złudzeń.


      Co jednak najważniejsze, Andrea nigdy nie dała się wciągnąć w ten szalony i niemożliwy do zrozumienia świat dużych pieniędzy. Mimo, że w pewnym momencie zaczęła nosić modne ubrania, to tylko dlatego, że czuła iż inaczej nie zazna spokoju ze strony Mirandy i koleżanek. Do samego końca nie mogła jednak zrozumieć dlaczego osoba zajmująca się ciuchami ma taką władzę, dlaczego ta władza powoduje, że może być nieprzyjemna dla innych ludzi, a oni nadal będą ją wielbić lub utrzymywać z nią kontakty, jako że była jedną z najbardziej wpływowych osób w Nowym Jorku. Nie potrafiła pojąć dlaczego tyle pieniędzy wydaje się na ubrania, które zakładane są tylko raz podczas sesji zdjęciowych do magazynu, po czym leżą wiele miesięcy w magazynach „Runway”, aż wreszcie zostaną rozdane pomiędzy pracowników. Niezrozumiałe wydawało się jej to, że pracownicy magazynu, bez względu na to czy byli to mężczyźni czy chodziło o kobiety- wszyscy ślepo podporządkowali swoje życie modzie i pięknej, szczupłej figurze (aż wreszcie żyjąc tak długo w świecie, w kórym każdy zbędny kilogram zasługiwał na hańbę ze strony otoczenia, nawet Andrea zaczęła jeść odtłuszczone produkty, bo miała już dość dezaprobujących spojrzeń koleżanek). Do samego końca swojej pracy w "Runway" nie potrafiła pogodzić się z tym jak Miranda traktuje ludzi wokół siebie, ani tego, że nigdy nie precyzuje swoich żądań, wymagając od swoich asystentek umiejętności czytania w myślach, a kara za brak takiej umiejętności było strofowanie, nawet jeśli to Miranda popełniła błąd w wydawanym poleceniu. Jak to określiła Emily, Andrea zawsze wydawała się być ponad to, zawsze ukazująca swoje niezadowolenie ze stylu życia promowanego przez „Runway”, wiecznie narzekająca na swoją pracę, za którą milion dziewczyn dałoby się pokroić żywcem. Andrea nie dała się wciągnąć mentalnie w ten dziwny świat, jednak dała się porwać tej pracy na tyle, że poświęciła jej każdą chwilę swojego czasu, choćby dlatego, że Miranda potrafiła dzwonić nawet w nocy do swoich asystentek i nie zważając na porę dnia  rozdając polecenia, które musiały być wykonane natychmiast. Andrea żyła w poczuciu krzywdy, zaczęła również żywic urazę do swoich bliskich za to, ze nie rozumieją w jakiej trudnej jest sytuacji, że nie potrafią zrozumieć, że ona musi się poświecić dla swojej przyszłej kariery dziennikarskiej, że przyjaciółka i narzeczony zaczynają jej coraz częściej wypominać, iż nie ma dla nich czasu, podczas gdy ona naprawdę nie miała wyboru, że po wytrzymaniu z upiornym szefem tyle miesięcy po prostu nie mogła się teraz poddać. A żywione urazy szybko zaczęły wpływać na jej relacje z bliskimi jej i ważnymi w jej życiu osobami. Nikt nie chciał zrozumieć w jakim ciężkim jest położeniu i w końcu Andrea czuła się całkiem osamotniona i miała wrażenie, że wszyscy są przeciwko niej. Zapomniała, że każdy kij ma dwa końce- nie tylko ona czuła się urażona, że jej bliscy nie potrafią jej zrozumieć, ale również drogie jej osoby były urażone tym, że Andrea nawet nie stara się zrozumieć ich punktu widzenia. Tym, że ich zaniedbuje, że ich relacje się rozluźniają, że ważniejsza była praca niż ich potrzeba spędzania z nią czasu. A to wzajemne niezrozumienie i żywione urazy musiały się źle skończyć...

     Czytając książkę byłam trochę pod wpływem filmu. Cały czas spodziewałam się nagłej zmiany w myśleniu Andrei, czekałam aż zacznie lubić swoją pracę, czekałam aż pokaże, że jest idealna do tej pracy, spodziewałam się po każdym rozdziale, że nareszcie zostanie doceniona przez swoją szefową. Jednak nic takiego się nie stało. Andrea cały czas czuła się zmaltretowana psychicznie, podskakując na sam dźwięk telefonu, bojąc się, że to znowu dzwoni jej szefowa z irracjonalnymi żądaniami i tylko liczyła miesiące do końca swojej pracy u szefowej z piekła rodem, natomiast Miranda cały czas uważała, że dziewczyna nie nadaje się do tej pracy i że trzyma ją u siebie tylko i wyłącznie przez duże zaangażowanie Andrei (Miranda nie mogła przecież wiedzieć, że tylko wymarzona praca w New York Timesie pchała ją do przodu i trzymała jej nerwy na wodzy). Muszę przyznać, że trochę czułam się zawiedziona tym, że ciężka praca i poświęcenie Andrei nie zostało docenione przez Mirandę. Lecz książka nie miała na celu pokazać szczęśliwe zakończenie dla relacji Miranda - Andrea; autorka chciała ukazać w humorystyczny sposób zjawisko mobbingu, którego sama doświadczyła podczas swojej pracy z redaktor naczelną brytyjskiego "Vogue". Jeśli więc chcemy czerpać pełnymi garściami tak z książki jak i z filmu, polecam oddzielić te dwie historie i nie nastawiać się na znane np. z książki sceny podczas oglądania filmu i na odwrót. Trzeba od obu historii oczekiwać zupełnie innych wrażeń. Kiedy już otworzycie umysł na całkiem nowe doznania, to myślę że docenicie historię Lauren Weisberger, jak i tą opowiedzianą przez Davida Frankela.

wtorek, 13 listopada 2012

Boże Narodzenie w listopadzie/ Christmas in November

    
     Hey Guys! Do You like Christmas? I love it! But not in November! Jesus Christ was born in December, not couple days after Halloween, right? So what’s all about those Christmas candles, Christmas trees, chocolate’s Christmas Santa Claus, Christmas socks for presents that I can see in shops right now? I don’t understand all this! And I don’t want those commercial Christmas like it is in nowadays. I want to back to the Past to my childhood when we started waiting for Christmas after 6th  of  December! It was perfect and really enjoying time! I always was so excited when I thought about Christmas, I loved those feeling that something good waiting for me in three weeks, it was really fun to think about all those presents and sweets I was going to get (in my childhood I eat sweets only two times a year – in December and when was Easter), I looked forward to decorate the Christmas tree and buy gifts for my family (and it wasn’t very expensive because money wasn’t important- remembering about who you love was the most precious thing you can get in my times). And now everything is different. More commercial. And I hate it. I was my childhood and that kind of Christmas back!

     Czy ogladąliście może najnowszą reklamę banku WBK? Idzie to mniej więcej tak: wchodzi Chuck Norris do banku z reniferem, na to pracownik banku: -Ooooo, Pan Chuck, widzę, że przygotowuję się Pan do świąt!. Na to Norris odpowiada: - Święta dopiero nachodzą, a Chuck już tu jest!.... A więc myślę, że tym razem Chuck nie był lepszy od świąt, bo wszystko na to wskazuje, że one już się na dobre rozpanoszyły, zanim reklama z Chuckiem Norrisem pojawiła się w mediach. A mamy dopiero początek listopada! Zresztą już po pierwszym listopada zaczęły się pojawiać w sklepach oznaki grudniowych świąt. Czy i Wy to zauważyliście? Powoli robi się tego coraz więcej. I nie chodzi tylko o to, że w Obi czy w Castoramie można znaleźć gdzieniegdzie bombki czy inne ozdoby choinkowe i różnego rodzaju świeczniki z motywami bożonarodzeniowymi. Jest znacznie gorzej. W moim mieście w galerii handlowej są już całe wystawy bożonarodzeniowe wyglądające na przechodniów przez witryny sklepowe, w Tesco, Biedronce i innych sklepach spożywczych nie ma większego problemu, aby juz teraz zakupić dziecku zestaw świączecznych słodyczy czy mikołajka z czekolady (co najdziwniejsze im bliżej świąt tym ciężej jest znaleźć czekoladowego ludzika- wielokrotnie się o tym przekonywałam ;)). Mnie to strasznie denerwuje. Oczywiście mam juz za dużo lat, aby wierzyć w Świętego Mikołaja, ale obecne komercyjne nastawienie do tych ważnych w polskiej tradycji swiąt mnie przeraża. Zdaje się, że teraz najważniejsze są prezenty i choinka obleczona w bombki. A co ze świątecznym klimatem? Gdzie on się podział?


      Odkąd pamiętam spędzaliśmy święta u mojej kuzynki. Dla mnie było to bardzo ekscytujące, bo miałam okazję pobyć z ukochaną kuzynką (spotykałyśmy sie tylko dwa razy w roku) i poczuć magię świąt - a to wszystko dzięki przygotowaniom, gotowaniu, pieczeniu, ubieraniu choinki w dzień wigilii, a także tłumowi ludzi przy stole. Pamiętam, że przed prezentami zawsze śpiewaliśmy kolędy, czasami nawet pół godziny, aby przedłużyć oczekiwanie na rozdanie prezentów, potem szło się na pasterkę do Kościoła (a raczej pod Kościół z bratem i kuzynką, aby poopowiadać sobie ciekawe historie :)), czasem szło się jeszcze tego samego wieczoru lub w dniu następnym na spacer po miasteczku w polowaniu na blask lampek świątecznych (który to spacer zawsze ja inicjowałam, bo uwielbiam ogladać błyszczące w ciemności kolorowe lampki) i to wszystko składało się na cudowny i niepowtarzalny klimat Świąt Bożego Narodzenia, na który zawsze tak czekałam zaraz po dniu 6 grudnia. Ten dzień, kiedy obdarzamy swoich bliskich mikołajkami był dla mnie magicznym dniem, od tego czasu pozwalałam sobie zaczynać myślenie o świętach i na czekanie na ten cudowny czas, który miał nastać. Dopiero wtedy zaczynałam czuć podekscytowanie, układać w myślach plan na tydzien świąteczny, zaczynałam buszować po sklepach w celu skompletowania prezentów. Zawsze z kuzynką cieszyłyśmy się na spotkanie, opowiadałyśmy sobie o prezentach, które kupimy naszym bliskim, nie mogłyśmy doczekać się świąt- wszystko było takie wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju, oczekiwane. Jednak od pewnego czasu moja kuzynka zaczęła narzekać, że nie czuje klimatu świąt. Pierwszy raz jak usłyszałam od niej to wyznanie- byłam w szoku! No jak to? Jak można nie czuć tego klimatu?! Ale z czasem i ja zaczęłam odczuwać pustkę. Byłam przerażona. Czyżbym już tak się postarzała, że umarło we mnie dziecko, którego cząstkę zawsze wyczuwałam w sercu i duszy? Dziecko, które potrafiło sie cieszyć takimi drobizagami jak lepienie pierogów, pieczenie pierniczków czy kupowanie choinki w wigilię? Tak bardzo nie chciałam go utracić, ponieważ czułam, ze wówczas przestałoby mnie cieszyć życie i jego najdrobniejsze cuda.



     Nagle jednak mnie oświeciło! Teraz już wiem, dlaczego tak się wewnętrznie zmieniłam. Dziecko we mnie wciąż żyje, widzę to na każdym kroku, gdy cieszę się ze śniegu, czy ze spadających jesiennych liści, gdy uśmiecham sie na widok pierwszych niezapominajek, przywodzących na myśl chwile w młodości spędzone na wsi... Teraz wiem, że zabija mnie wewnętrznie ta cała komercja, w którą obrócił się czas oczekiwania na święta. Wystawy sklepowe zaraz po Święcie Zmarłych, przystrojone w lampki ciężarówki coca-coli rozwożące cenny napój z melodią w tle przypominajace że święta są tuż tuż, choć jest dopiero listopad, kawa Jacobs ze świątecznym nastrojem reklamowana w telewizji zanim przyjdzie grudzień, mikołaje leżące na ladach razem ze zniczami na wyprzedaży- to wszystko sprawia, że ukryte we mnie dziecko chowa się jeszcze głebiej, jakby nie chciało tego wszystkiego oglądać. No bo jak tu sie cieszyć ze świąt przez całe dwa miesiące? Ja tak nie potrafię. Czekanie się dłuży, wiem, że to wszystko nie jest tak, jak powinno wyglądać, lapmki na fasadach marketów skrzą się w jesiennej słocie i powodują, że święta stają się coraz mniej wyjątkowe. Kiedyś mogłam sie nimi cieszyć dwa tygodnie, teraz dwa miesiące. Gdzie w tym wszystkim jest sens? Czy marketing skierowany jest wyłącznie na wyciągnięcie z naszych portfeli jak najwiekszej ilości pieniędzy, czy też chce prócz tego zabić w nas resztki radości życia dziecka, które w nas pozostało? Może chodzi o to, abyśmy myśleli, że obecnie jedyna okazja do radości to zakupy i nic innego nie przyniesie nam życiowej przyjemności? Ja się na to stanowczo nie zgadzam i pragnę, aby ktoś zatrzymał to całe szaleństwo i oddał mi magię, którą czułam jeszcze kilka lat temu. Inaczej slogan reklamowy "poczuj magię tych świąt" stanie się pusty jak komercja, która nas otacza oraz kradnie i wykorzystuje wszystkie radosne chwile w naszym życiu, aby obrócić je w zysk. A dla mnie nie ma nic bardziej cennego niż życie i radość, którą nam niesie.

 P.S. Zdjęcia wynikiem spaceru po jednej z Galerii Handlowych.
P.S. 2 Albo mam już omamy słuchowe albo słyszałam dziś piosenkę świąteczną... grrrr!! Oddajcie mi moje dzieciństwo!!

poniedziałek, 12 listopada 2012

Dzieci z Bullerbyn- Astrid Lindgren

    
      Miałam dziś w planach opisać zupełnie inna książkę, tą którą czytałam aż 3 tygodnie, i bynajmniej nie zajęło mi to aż tyle czasu dlatego, że była nudna, ale z powodu braku czasu. Jednak wczoraj mój wzrok padł na odłożona i leżącą gdzieś w kącie książkę, na tyle cienką, że postanowiłam poczytać trochę, czekając aż mój mąż pojedzie do pracy. Była to książka, którą jakiś czas temu pożyczyłam od koleżanki, a która kojarzyła mi się z dzieciństwem. Wyobraźcie sobie, że odwiedziłam koleżankę i w jakiejś niezobowiązującej rozmowie wspomniałam, iż pamiętam, że za dzieciaka bardzo mi się podobała książka „Dzieci z Bullerbyn”. Kompletnie nie pamiętałam o czym opowiadała, ani kto napisał tę powieść, pamiętałam jedynie tytuł i radość, jaką ta książka z dzieciństwa pozostawiła na zawsze w moim sercu. Na to moja koleżanka z uśmiechem odparła, że jej mąż ma tę książkę i mogę ją sobie pożyczyć. Oczywiście nie zastanawiałam się długo i zabrałam ją ze sobą do domu, jednak nie byłam pewna czy odważę się ją kiedykolwiek przeczytać. Już kiedyś o tym pisałam, ale pozwolę sobie przypomnieć o swoich obawach co do książek, które czytane kiedyś sprawiły mi ogromną przyjemność i zajęły jakiś zakamarek mojego serca. Boję się, że po latach nie sprawią mi już tyle radości, że nie będę ich już tak dobrze wspominać jak dawniej, boję się, że będę musiała zmienić zdanie o tych książkach, co z kolei wpłynie na wspomnienia z dzieciństwa, których nie chciałabym zmieniać.

     Jednak wczoraj odłożyłam swoje obawy na bok i przez godzinkę spokoju, gdy mój mąż naprawiał komputer poczytałam o dzieciach z Bullerbyn. Książka ta jest napisana dla dzieci i z myślą o nich. Mimo to, ja, kobieta 30-letnia przez tę godzinę bawiłam się doskonale. Nie przeszkadzało ani nie przerażało mnie to, że jest to lektura; zresztą ja nigdy nie miałam awersji do lektur, choć wielu dzieciaków żywiło urazę do lektur, mimo że nawet nie wiedzieli, o czym są, bo bali się takie skażone książki choćby dotknąć. Dla mnie książka to książka, jak trzeba przeczytać to trzeba, a w każdej, nawet najnudniejszej lub poważnej książce potrafiłam znaleźć coś interesującego. Sięgając po „Dzieci z Bullerbyn” w ogóle nie przerażało mnie słowo „lektura”, ponieważ pamiętałam, że była to jedna z najciekawszych lektur i jedna z tych, których tytuł (jako dziecko jeszcze tego nie wiedziałam) miałam zapamiętać na długie lata. Tak jak napisałam wcześniej moje obawy co do tej książki miały zupełnie inny charakter i tyczyły się odbioru tej książki po latach.


     Patrząc na to, że jest to lektura przeznaczona dla dzieci i sądząc po sposobie pisania autorki myślę, że można tę książkę zaliczyć do literatury moralizatorskiej, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Na pewno jak miałam naście lat to nie widziałam tej wychowawczej strony opowieści i tylko bawiłam sie przygodami Lisy, jej braci Bossego i Lassego, a także ich przyjaciół Ollego, Anny i Britty, przeżywałam je całym sercem razem z nimi i przenosiłam się duszą do małej wioski Bullerbyn. Zazdrościłam Lisie, że miała swój własny pokoik i mogła tam zapraszać koleżanki, podczas gdy ja dzieliłam maleńki pokoik z dwoma braćmi i nigdy nie mogłam zapraszać nikogo do siebie, bo zawsze był ktoś w domu i zajmował ów pokoik, cieszyłam się razem z nią, że ma tak wspaniałych i pomysłowych braci, z którymi mogła się bawić całymi dniami, radowałam się cudowną wsią, w której mieszkali sami wspaniali ludzie (mimo, że wieś była zamieszkana tylko przez kilka osób) i gdzie było tyle okazji do zabaw, nawet widziałam ją oczami wyobraźni i nigdy nie chciałam z niej wracać do mojego nudnego miasta, w którym żyłam samotnie pośród otaczających mnie tłumów. Wracając wspomnieniami do tamtych czasów wiem, że kilkanaście lat temu w inny sposób książka owa wydrążyła sobie miejsce do mojego dziecięcego serca. Ale i teraz po latach nie mogę oprzeć się wrażeniu ciepła, jakie płynie z kart „Dzieci z Bullerbyn”, które szybko owinęło moje serce otoczką miękką jak z waty, przyniosło ukojenie i poczucie bezpieczeństwa oraz sprawiło, że nie chciałam się rozstawać z książką ani na chwilę.

     Jest to opowieść o przyjaźni, o silnych więzach łączących rodziców z dziećmi i rodzeństwo ze sobą, które mimo drobnych sprzeczek bawi się razem i czerpie z tego przyjemność. Jest to idealny obrazek życia wiejskich dzieci, dobrych dla swoich rodziców, dla starszych ludzi (konkretnie dla dziadziusia, który był dziadkiem jednej z dziewczynek, ale że był to jedyny dziadek we wsi i był bardzo dobrym człowiekiem, to wszystkie dzieci w Bullerbyn "pożyczyły" go sobie, nazywały dziadziusiem i traktowały jak własnego dziadka), dla siebie nawzajem, dzieci, które były pomocne dla sąsiadów, z którymi oczywiście dobrze żyją, dla swojej nauczycielki, której pomagają w chorobie, dzieci roznoszących po wsi podarki na święta Bożego Narodzenia, które są przyjmowane serdecznie przez sąsiadów, które pomagają rodzicom bez słowa skargi w pracach domowych. Wszystko to brzmi jak idylla, ale zapewne o to właśnie autorce chodziło, o pokazanie młodym czytelnikom jak powinny się zachowywać dobre dzieci.


     Dzieci z Bullerbyn miały bardzo żywą i bujną wyobraźnię. Potrafiły bawić się ze sobą całymi dniami bez żadnych zabawek, ciągle wymyślając nowe gry. Często bywało tak, że dziewczynki zaczynały się bawić ze sobą, a chłopcy ze sobą, po czym i tak na końcu wszyscy bawili się razem. Wspaniałe było to, że rodzeństwo złożone z jednej dziewczynki i dwóch chłopców potrafiło się razem bawić i ciągle przebywać ze sobą. Zapewne było to spowodowane tym, że dzieci w Bullerbyn było tylko sześcioro i nie było za dużo opcji do zabawy.
    Kiedy czytam tę książkę to cofam się w czasie aż do swojego dzieciństwa, przypominają mi się wszystkie wesołe chwile i to jest w tej książce fantastyczne, ten impuls do myślenia o dzieciństwie. Przypomniało mi się jak kiedyś pojechaliśmy z moimi braćmi i mamą do ciotki i do kuzynostwa i spaliśmy razem, chyba dziesięcioro dzieci, na jednym łóżku, leżąc w poprzek, a że łóżko było krótkie to wystawały nam nogi, więc każde dziecko miało podłożone pod stopy krzesło, stołeczek lub pufę. A kiedy pogasły wszystkie światła to zamiast iść spać to przegadaliśmy pół nocy, opowiadając sobie straszne historie i śmiejąc się do rozpuku. A że nasz pokój i pokój rodziców oddzielał korytarz, to nikt nie przyszedł nas uciszyć. Wreszcie wszyscy posnęli, zrobiło się cicho, a ja leżałam w łóżku i patrzyłam w ciemność, w miejsce gdzie powinien znajdować się sufit i myślałam jak przyjemnie jest jeździć w gości. Czułam się dokładnie jak Lisa, jedna z głównych bohaterek książki, będąca narratorką całej historii. Ona też lubiła spać w obcych mieszkaniach, bo wszystko było nowe i takie ciekawe. Gdy czytam o Lisie, o jej wrażeniach z każdego dnia to często widzę siebie jako małą dziewczynkę. Mam wrażenie, że jesteśmy do siebie bardzo podobne, podobnie odbieramy świat i podobnie zachwycamy się najdrobniejszą jego cząstką. Mamy też podobne dzieciństwo. Ja też bawiłam się ze starszym bratem, przeżywałam z nim różne przygody i w ogóle wspaniale wspominam ten okres. Teraz nic z nas po tych dzieciakach nie pozostało. Mój brat się bardzo zmienił i raczej nie pałamy do siebie sympatią. Obecnie jesteśmy jak dwie obce dla siebie osoby i tylko w bardzo rzadkich chwilach widzę przebłysk dawnego chłopca, z którym tak lubiłam się włóczyć. Jednak kiedyś było między nami zupełnie inaczej i bardzo lubię wracać wspomnieniami do tego cudownego okresu, pełnego wrażeń i przygód, często właśnie za sprawą mojego brata.
     Dlatego tak spodobała mi się teraz ta książka- przywróciła mi wspomnienia, które są dla mnie cenne, bo przypominają mi ten wspaniały czas, który już nie wróci, kiedy życie polegało na ciągłej zabawie, kiedy wyobraźnia była impulsem do przeżywania ciekawych przygód, kiedy głowa huczała od pomysłów, a przede wszystkim  kiedy ja i mój brat byliśmy prawdziwym rodzeństwem. Kiedy przebiegam wzrokiem po kartach książki przypomina mi się jak w domu rodzinnym mojej mamy wymykaliśmy się z moim bratem przez płot do lasu, zaopatrzeni w podkradzione zapałki i ziemniaki, jak robiliśmy w tym lesie ognisko i piekliśmy ziemniaki, zupełnie nieświadomi niebezpieczeństwa jakie groziło wyschniętej ziemi. Pamiętam jak poszliśmy na wioskę, zobaczyliśmy w zagonie królika i go złapaliśmy, po czym wsadziliśmy go do worka od ziemniaków (do dzisiaj nie pamiętam skąd wzięliśmy ten wór, ale z moim pomysłowym bratem wszystko było możliwe) i przynieśliśmy go ciotce, która od tej pory zaczęła hodować króliki. Ile było śmiechu i pytań, gdy niespodziewanie wróciliśmy z wyprawy z królikiem! Musieliśmy trochę nagiąć naszą historię, żeby nie wydało się, że królik chodził po zagonie sąsiada i prawdopodobnie należał do niego i tylko mu uciekł. Ale ja i mój brat mieliśmy zdolność do opowiadania bajek, więc wszyscy uwierzyli nam co do słóweczka. Pamiętam też jak poszłam z bratem na ryby nad rzekę, nie mówiąc oczywiście nic dorosłym, jak przypadkiem złamałam mu jego cenną bambusową wędkę, czego do dzisiaj mi nie wybaczył i jak po kilku godzinach znalazł nas wujek i dostaliśmy wtedy lanie od niego, bo nikt nie wiedział gdzie jesteśmy i wszyscy się o nas bardzo niepokoili, a my wcale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że zniknęliśmy na wiele godzin. Pamiętam doskonale nasze kolejne wspólne lanie w pewną zimę, gdy śnieg był tak zmarznięty, że idealnie nadawał się na robienie iglo. Budowaliśmy więc z moim bratem (który oczywiście wymyślił całą zabawę) i innymi dzieciakami iglo przez kilka godzin, aż całe rękawiczki zrobiły się wilgotne i przemarzły nam ręce. A gdy wróciliśmy do domu i mama zobaczyła w jakim opłakanym stanie są nasze rękawiczki i upaprane od czarnej ziemi spodnie, to dała nam lekcję, którą zapamiętałam na długo. Mój brat wiele sobie z tej lekcji nie zrobił, ponieważ był on tak żywym i pomysłowym dzieckiem, że wiele razy zasłużył sobie na lanie przez naszą niedoceniającą jego pomysłów mamę. Ja natomiast bardzo lubiłam się z nim włóczyć, bo zawsze robiliśmy ciekawe rzeczy, które pamiętam po dziś dzień, a gdy miałam się bawić sama czy z koleżankami, to nigdy nie było tak ciekawie. W mojej pamięci wiele jest takich śmiesznych, zabawnych, czasem przerażających momentów. Choćby wtedy jak byliśmy na wsi u kuzynostwa i poszliśmy na długi spacer, zaczynało zmierzchać a mój brat wymyślił, że będziemy sobie opowiadać straszne historie. Kiedy przyszła jego kolej i zaczął nam opowiadać zmyśloną przez siebie historyjkę to ja niemal umarłam ze strachu, bo mimo iż wiedziałam, że wszystko to co on opowiada jest zmyślone, to i tak wyobraźnia sprawiła, że w zakamarkach nocy widziałam pełno ruszających się strachów. Wiele jeszcze było historii z mojego dzieciństwa i mogłabym je opowiadać całymi godzinami, ale nie o to tu chodzi. Dlatego je opisałam, ponieważ chciałam przypomnieć wszystkim jak ciekawe jest dzieciństwo, ile się dzieje, jak wszystko wydaje się być tak strasznie interesujące, a może nawet wydobyć z Waszej pamięci kilka miłych wspomnień z dawnych lat. A wszystko to po to, byście zrozumieli jak wspaniała jest książka „Dzieci z Bullerbyn” i jak fajną rolę może spełniać dla Was jak i dla Waszych dzieci. Wam może przynieść wiele wspomnień, Waszym dzieciom zaś wiele przykładów do naśladowania, jak i wiele radości podczas czytania. Dlatego nie wiem komu bardziej polecić tę książeczkę, dzieciom czy dorosłym. Myślę, że żadne z Was się na niej nie zawiedzie, ale kto wie, może nawet Wam, dorosłym spodoba się ona bardziej, bo przypomni Wam jak to było podczas najlepszego okresu Waszego życia…

czwartek, 8 listopada 2012

Małżeństwo i inne nieszczęścia

     Małżeństwo to fajna sprawa. Jest się do kogo przytulić wieczorem, czy w środku nocy, gdy przebudzę się ze złego snu, jest z kim pogadać, nawet z samego rana, jest kogo zaciągnąć na spacer czy do kina, jest kogo poprosić o zrobienie skrzynki na biżuterię, jest naprawdę cudownie. Ale… jak to już w życiu bywa małżeństwo jest pełne minusów. Wczoraj minął miesiąc od kiedy powiedziałam sakramentalne „tak” a już zaczynam widzieć, że nie będzie tak pięknie jak to sobie wyobrażałam. Wprawdzie wczoraj, kiedy mój mąż po powrocie z pracy rzucił mi się w ramiona i rzekł ku mojemu zdumieniu „Wszystkiego najlepszego z okazji miesięcznicy!” poczułam się wspaniale, to jednak kilka dni wcześniej moje uczucia, gdy o nim pomyślałam były znacznie inne.
   

     Myślę, że wszystkie nasze małe problemiki mają swoje pochodzenie w braku czasu. Przed ślubem miałam czas na wszystko. Rower był moją codziennością, książki umilały mi czas po pracy, blog był moja odskocznią od codzienności, spotkania z narzeczonym były miła odmianą po nudnym dniu w pracy, lekcje angielskiego były radością mojego życia, a zadania domowe robiłam zaraz po wejściu do mieszkania, natomiast basen co tydzień dawał odpocząć skołatanym nerwom i relaksował zmęczony kręgosłup.
    
      Obecnie nie mam czasu dosłownie na nic! Książki leżą w pudle i czekają aż przyjdą lepsze czasy, basen w poprzednim miesiącu widziałam tylko na wycieczce podczas miesiąca miodowego, rower patrzy na mnie tęsknie za każdym razem, gdy otwieram dla męża garaż, blog podupadł i tylko ukradziony w pracy czas ratuje go od całkowitego marazmu, a angielski stał się męczącym obowiązkiem. Ten stały pośpiech i daremne próby wciśnięcia swoich zainteresowań pomiędzy upływające godziny powodują u mnie niemal załamanie nerwowe. Ten stan ciągłego podenerwowania i pośpiechu wpływa negatywnie na relacje pomiędzy mną i moim mężem. Nie da się tego odczuć drastycznie, ale są między nami małe spięcia, których mogłoby nie być, gdybym weszła w to małżeństwo ze światopoglądem mojej mamy. Moja mama wiedziałaby i nawet oczekiwałaby tego, że z chwilą zamążpójścia porzuca się własne aspiracje, marzenia i zainteresowania i poświęca się całkowicie prowadzeniu domu i dbaniu o swojego mężczyznę, w rzadkich chwilach wolnych odwiedzając sąsiadki na krótką kawkę. Ja natomiast naiwnie wierzyłam, że tym sposobem zyskam jeszcze więcej czasu, bo przecież nie będę musiała go tracić na dojazdy do narzeczonego, bo będę go odtąd miała zawsze „pod ręką”. Jakiż więc szok mnie ogarnął, gdy małżeństwo wessało cały mój wolny czas? Opuściłam się w angielskim, ja- najbardziej zmotywowana osoba w grupie zaczęła opuszczać zajęcia, przychodzić na nie bez książek i zrobionych zadań domowych, bez chęci na prowadzenie rozmów po angielsku…. Czytałam jedną książkę przez 3 tygodnie, właściwie niemal zapominając co działo się w poprzednich rozdziałach i ciągle byłam niewyspana w pracy, ratując się niezdrową coca-colą i czekoladą.


     Nie chciałam się poddać beznadziei, która zaczynała wkradać się do mojego serca. Tłumaczyłam sobie, że czas kradnie mi remont mieszkania i jeżdżenie po Castoramach i innych sklepach z artykułami budowlanymi. Czekałam aż to wszystko się skończy, w pocie czoła sprzątając mieszkanie, jeżdżąc wybierać żyrandole, biegnąc z pracy i spiesząc na angielski i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że jak tylko największe prace w mieszkaniu zostaną wykonane to odzyskam swoje życie. Czekałam też z utęsknieniem na wycieczkę zagraniczną, miała mi ona dać wytchnienie i potrzebny na odbudowanie więzi z mężem czas. Jednak jeszcze na wycieczce, a potem po powrocie, gdy zrobiliśmy najpotrzebniejsze w mieszkaniu naprawy, zauważyłam, że coś się nieznacznie zmienia w relacji miedzy mną i mężem. Zaczęłam się zastanawiać czy faktycznie największy wpływ na małą nerwowość w naszym związku miał brak czasu. Po kilku dniach od powrotu z miesiąca miodowego mój mąż zaczął objawiać oczekiwania „męża”. Inaczej tego określić nie można. Niby odzyskałam swój prywatny czas, który dotychczas zabierał mi remont, ale mój mąż oczekiwał, że poświęcę go teraz na prowadzenie domu, gotowanie i sprzątanie. Niby umówiliśmy się przed ślubem, że gotowanie będzie jego zadaniem, ponieważ lubi i umie to robić, a moim sprzątanie i zmywanie po obiedzie, ponieważ wolę robić to niż codziennie męczyć się z obiadem. Po ślubie miało też być tak, że będziemy jeść normalne obiady, a nie kupione na szybko półprodukty w sklepie. Miało to przynieść nie tylko oszczędności w portfelu, ale i zdrową dietę naszym organizmom. Jednak rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Jako że mąż mój po pracy zajmował się detalami związanymi z wykończeniem mieszkania, to jednocześnie nie miał czasu na gotowanie. Mimowolnie więc zrzucił wszystkie obowiązki związane z prowadzeniem domu na mnie. Jako że jestem kobietą, to chyba myślał, że to jest właśnie moje zadanie i miejsce, nie zważając na to, że ja też mam swoje obowiązki pozadomowe. O moich zainteresowaniach zupełnie zapomniał.
 
      Jeszcze w tym samym tygodniu od powrotu z wycieczki, w piątek wieczorem, niemal się z nim pokłóciłam. Mój mąż- świadomie lub nieświadomie chciał mi wskazać moje miejsce w tym związku. Daleko nie szukać, mamy kawalerkę z aneksem kuchennym i właśnie w tym aneksie wymościł mi gniazdko. Tam miałam zaraz po powrocie z pracy biec prościutko do kuchni i przyrządzać ciepły obiadek swojemu zmęczonemu po pracy mężowi. Potrafię zrozumieć tę zmianę w ustaleniach, ponieważ w domu czekała go następna praca i rozumiem, że absolutnie nie miał czasu aby sam sobie obiad ugotować.


      Ale dla mnie weekend jest święty, a ten był wyjątkowy i w związku z tym święty podwójnie. W końcu był to ciąg dalszy wyczekanego urlopu, pięknie świeciło słonce i chciałam wykorzystać ostatnie promienie słońca. Miałam wszystko dokładnie zaplanowane. A tu nagle okazało się, że mój mąż ma zupełnie inne plany co do mojego prywatnego czasu. Mianowicie chciał mieć ugotowany obiad. Oczywiście nie powiedział tego tak bez ogródek, a jednak mimo wszystko poczułam się niewyraźnie. Powiedziałam mu, że świadomie lub nie, chyba po to sobie wziął żonę, aby mieć ugotowany obiad i wysprzątane mieszkanie. A on odrzekł: „Nie, nie po to. Ale akurat dziś chciałbym, żeby był obiad”. Na to ja mu odpowiedziałam, że z kolei ja akurat dzisiaj chciałam pojechać na rower. I teraz czyje potrzeby są ważniejsze? Potem wdaliśmy się w długą dyskusję, podczas której próbowałam mu opowiedzieć, jak ważne są dla mnie weekendy, że całe 5 dni czekam na nie z utęsknieniem i to nie po to, żeby potem siedzieć w domu i rozprawiać się z kolejnymi obowiązkami, tylko po to, żeby wreszcie od nich odpocząć. Z kolei on mówił mi, że cały dzień mam wolny, to mogłabym CHOCIAŻ zrobić obiad (to słowo ostatnio za często mu się wymyka z ust). Po tej wymianie zdań nie mogłam przestać myśleć o wszystkim. Pojechaliśmy znowu do Castoramy i ja wciąż o tym myślałam, stałam jak niepotrzebny kołek koło mojego męża i wciąż w kółko obracałam w głowie tę rozmowę na różne strony. Chyba miałam nietęgą minę, ponieważ w końcu mąż zapytał co się stało i wtedy mu powiedziałam, że nie chciałabym, żeby dysponował moim prywatnym czasem, bo ja mu nic nie każę robić i jak chce pracować w domu to proszę bardzo, a jak chce leżeć i odpoczywać to też nie mam z tym żadnego problemu. Mój kochany mąż przeprosił mnie wtedy i się pogodziliśmy, ale tak naprawdę nie wiem, czy to się nie powtórzy w przyszłości.

     Nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że mój mąż jest cudowny i pracowity. Po powrocie z pracy bierze się od razu za prace domowe, bez żadnego proszenia i nacisku i pracuje do późnego wieczoru i zawsze to doceniam i będę doceniać. Takiego męża jakiego ja mam na próżno szukać w stogu siana. Tylko dlaczego ten mój cudowny mąż myśli, że ma prawo rozporządzać moim czasem? Jak już wspomniałam musiałam zaniedbać wszystkie radości mojego życia, ponieważ nie mam czasu na kontynuowanie moich zainteresowań, więc kiedy nadarza się okazja, chciałabym robić to co utrzymuje mnie przy życiu, co ładuje moje życiowe akumulatory na czekający mnie ciężki tydzień pracy, to co daje mi radość, co pozwala mi oddychać i czuć przyjemność z tego, że żyję i teraz ktoś próbuje mi to odebrać! Ktoś kogo kocham próbuje mnie wcisnąć do jakiejś klatki, ustawić według swoich potrzeb i oczekiwań, zmusza mnie do przestawienia całego mojego życia tak, aby on był zadowolony. Poczułam się przytłoczona i nieszczęśliwa. A ja całym sercem pragnę być szczęśliwa tak w małżeństwie jak i w życiu. I naprawdę potrzebuję moich małych radości. Gdy ja będę szczęśliwa to zrobię wszystko aby uszczęśliwić mojego męża. Ale muszę sama wybrać drogę, którą chcę kroczyć. Nie wyobrażam sobie żyć pod jakimkolwiek przymusem. Wiem, że długo bym tak nie wytrzymała i w pewnym momencie będę chciała od tego uciec, albo będę czuła się najnieszczęśliwszą osobą na ziemi. Powiedziałam mojemu mężowi, że każe mi robić ten cholerny obiad. On mi odpowiedział, że nic mi nie każe, tylko chciałby, żebym to zrobiła. Ale ja to widzę inaczej. Mimo, że nie użył słowa „kazać” to ja jednak czuję wewnętrzny, psychiczny przymus. Czuję, że jak tego nie zrobię, to mąż będzie niezadowolony. Wówczas wypowiedziane słowa i te, które zawisły w powietrzu ciążą mi na tyle, że nie jestem w stanie czerpać przyjemności np. z czytania książki, bo ciągle patrzę na godzinę, ciągle się zastanawiam jak zareaguje mój mąż jak wróci do domu i nie będzie obiadu, spieszę się więc czytając książkę, żeby dobrnąć do końca, bo zostało mi już tylko kilka rozdziałów, a czas biegnie nieubłagalnie, czytam tę książkę a słowa tylko na chwilę zostają w głowie, po czym uciekają i ich miejsce zaczynają znowu zajmować myśli o tym, co muszę zrobić, mimo że nikt dosłownie nie powiedział, że ja to muszę zrobić. Mój mąż na pewno nie zdaje sobie sprawy jak bardzo mnie obciąża psychicznie swoim niezadowoleniem, a ja nie potrafię mu tego wyjaśnić tak, aby to zrozumiał. Mam tylko nadzieję, że kiedyś to zrozumie, albo przynajmniej uszanuje i przestanie na mnie wymuszać rezygnowanie ze swojego własnego życia dla niego.

     Ileż to przecież razy byłam z nim w Castoramie, aby zakupić niezbędne rzeczy do mieszkania, stojąc jak taki kołek, nie znając się na niczym, tracąc cenny czas, tylko po to, aby czuł, że jestem przy nim, że interesuję się mieszkaniem (oczywiście interesuję się, ale do pewnego stopnia; bo tak jak wybór żyrandoli jest dla mnie ważny, tak kupowanie śrubek i innego żelastwa leży kompletnie poza moimi kompetencjami, a swoje muszę odczekać przy boku męża), ileż to razy zamiast uczyć się angielskiego siadałam z nim i omawialiśmy sprawy związane z mieszkaniem. Kiedy więc wreszcie poczułam, że mam odrobinę czasu dla siebie, chciałam tę cenną odrobinę wykorzystać. A tu nagle okazało się, że ktoś zupełnie inne zadania dla mnie zaplanował na ten czas, bo przecież i tak cały dzień mam wolny. Jakbyście się czuli, gdybyście trzymali coś dla Was niezmiernie cennego w dłoni, po czym musielibyście to oddać komuś innemu? Tak bardzo cenne dla mnie są chwile wolne od pracy i innych obowiązków. Ja potrzebuję słońca do życia, swoich książek, przebywania na otwartej przestrzeni, wspaniałego uczucia wolności gdy pędzę na rowerze. To wszystko mnie identyfikuje, sprawia, że jestem tą osobą, którą mój mąż pokochał. Bez tych drobiazgów moja osobowość czuje się zduszona. Gdy mi się to wszystko odbierze, zostanie pusta skorupa, która na pewno nie da nikomu szczęścia…
 
     Piszę to wszystko, ponieważ chcę wytłumaczyć, że to wszystko to nie są tylko zachcianki jakiejś chowanej pod kloszem rozpuszczonej dziewczynki. Są to rzeczy, które mnie określają, najważniejsze rzeczy w życiu każdego człowieka, składające się na jego wolność osobistą. Każdy z nas ma takie rzeczy, które są dla niego ważne, a dla innego człowieka mogą wydawać się drobnostkami. Uważam, że nikt nie ma prawa nam tego odebrać, tylko dlatego, abyśmy się dopasowali do czyjegoś wizerunku naszej osoby. Mimo wszystko tego dnia, kiedy przyszła upragniona sobota, kiedy miałam ten swój cały dzień dla siebie- według słów mojego męża, kiedy pięknie świeciło słońce a przed rozmową z mężem miałam w planach długą wycieczkę rowerową z samego rana (by nie tracić tych cudownych rzadkich słonecznych godzin), odłożyłam na bok swoje potrzeby i postanowiłam ugotować mu obiad, a na rower pójść po południu. Dodam, że musiałam najpierw przeznaczyć godzinę na dojazd do mieszkania mamy, aby pożyczyć od niej rower. Kiedy już zdecydowałam, że zajmę się dziś robieniem obiadu dla męża, to doszłam do wniosku, że zanim się za to zabiorę to równie dobrze mogę w międzyczasie posprzątać bałagan w domu. Po kilku godzinach mieszkanko świeciło czystością (na tyle na ile udało się je posprzątać pomiędzy zalegającymi na podłodze materiałami budowlanymi), a ja stałam na środku z zadowoloną miną, ciesząc się, że mąż wróci do wysprzątanego mieszkania. Niestety do zachodu słońca zostały jakieś dwie godziny, a wiedziałam że za godzinę, gdy słońce będzie już nisko nad ziemią to i tak będzie za zimno na rower. Zrozumiałam, że tego dnia z wycieczki rowerowej nic nie będzie. Było mi ciężko na duszy, ale starałam się nie dopuszczać negatywnych myśli do serca. W międzyczasie, gdzieś na godzinę przed zakończeniem prac domowych mąż napisał, że po pracy pojedzie do ojca po kilka rzeczy i może tam będzie obiadek. Zapewne chciał mi zrobić przyjemność tym, że jednak nie muszę robić obiadu, że mogę swój wolny czas wykorzystać na siebie i swoje potrzeby, ale tylko mnie zdenerwował. Bo niestety napisał to za późno, minęło już zbyt dużo czasu, i tak nie zdążyłabym wyjść na rower. Wprawdzie zdecydowałam, że nie będę robić obiadu tylko dla siebie, ale i tak zdążyłam już zrezygnować ze swoich potrzeb. Zanim dojechałabym do domu rodzinnego to zostałaby mi może godzina radości z jazdy w słońcu, potem zaczęłoby się już robić szaro i zimno, a do własnego domku miałam daleko. Nie było więc sensu biec na autobus do mamy. Skończyłam więc sprzątać obiecując sobie solennie, że w niedzielę zrobię to, co planowałam na sobotę. Oczywiście w niedzielę chciałam zrobić obiad, żeby mąż nie mówił, że nawet w weekend nie może zjeść w domu obiadu no i wszystko tak się przeciągnęło, że zanim dojechałam do mamy, wsiadłam na rower i ujechałam parę kilometrów, to już musiałam wracać do domu, bo mąż dzwonił, że przecież jesteśmy umówieni na wieczór u teścia i jak chcę zdążyć to muszę już wracać. Czułam się przez to bardzo nieszczęśliwa, nie dałam jednak tego po sobie poznać. Ale myśli kłębiły się po głowie i nie udało mi się ich odpędzić nawet dzisiaj.
 
    Tej feralnej soboty zdążyłam tylko wyjść na krótki spacer po osiedlu, na którym zamiast cieszyć się otaczającym mnie wtedy pięknem świata oglądanego w październikowej tonacji, to biłam się z myślami. Zwłaszcza kiedy obok mnie przeszła pewna kobieta, ugięta pod ciężarem zakupów. Była wciąż młoda, ale niedbały warkocz rodem z lat 80-tych i niemodna kurtka sprawiały, że wyglądała na starszą niż w rzeczywistości mogła być. Kiedy ją odprowadziłam wzrokiem, zrobiło mi się smutno, zwłaszcza gdy widziałam jej zmęczony wyraz twarzy. Mimowolnie zaczęłam myśleć o tym, że ja nie chcę tak wyglądać, że nie chcę aby mnie to spotkało. Nie chciałam, żeby moje życie obracało się tylko wokół męża i obowiązków domowych, nie chciałam aby było wypełnione wyłącznie zakupami, sprzątaniem, gotowaniem i innymi pracami domowymi. Nie chciałam żyć tak jak moja mama. Chciałam się rozwijać, chciałam czuć, że żyję. Chciałam prowadzić bloga, czytać książki, uczyć się, chciałam robić wszystko to co było sensem mojego życia przed ślubem. Chciałam podzielić swoje życie pomiędzy mnie i mojego męża po równo, tak aby żadne z nas nie straciło na tym. Tymczasem czułam, że mąż chce zagarnąć cały mój czas dla siebie i czułam się tym przytłoczona. W tamtą pamiętną sobotę wstałam rano, wzięłam kąpiel i poczytałam kilka rozdziałów zanim wzięłam się do pracy. Ale czytając tę książkę robiłam to w poczuciu winy, że zamiast pracować nad obiadem to podkradam swój własny czas na swoje własne zainteresowania i potrzeby. A kiedy mój wzrok padł na kobietę myjącą okna w bloku naprzeciwko, pomyślałam, że ja nie chcę aby moje życie tak wyglądało, aby jedynymi składnikami mojego życia były praca i dom. A jednak chwilę potem sama zabrałam się za sprzątanie, by zaskoczyć mojego męża czystością naszego gniazdka po jego powrocie do domu. Wszystko to za sprawą słówka „chociaż”, wypowiedzianego przez niego nieopatrznie poprzedniego dnia. Poczułam się wtedy tak, jak bym nic w domu nie zrobiła, jakby godziny spędzone w Castoramie nigdy nie miały miejsca, wreszcie jakbym nie była dobrą żoną. To słowo ciążyło mi w głowie i towarzyszyło mi cały dzień, kiedy w poczuciu niesprawiedliwości sprzątałam mieszkanie na błysk, marnując cenną sobotę, na którą tak długo czekałam. Do głowy cisnęło mi się milion myśli. Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że przed ślubem mój mąż potrafił wrócić z pracy do domu i jeszcze zrobić nam obiad, a nagle po ślubie tylko wypomina, że nie mogę zrobić obiadu nawet gdy mam wolną sobotę. A ja wolę cały tydzień po pracy gotować ten obiad, dzień w dzień, aby potem w sobotę i niedzielę robić to, co było częścią mojego życia przed ślubem. Kiedyś też miałam wolną sobotę, a on w tę sobotę pracował, a mimo to nie sprawiało mu problemu ugotować dla nas obiad, gdy go odwiedziłam. Natomiast teraz, gdy ma już żonę, wszystkie domowe obowiązki przerzuca na mnie… Przed ślubem mój chłopiec wypominał mi, że nie mogę przyjechać do niego w sobotę z samego rana, bo muszę mamie pomagać w obowiązkach domowych (mama miała zwyczaj robić główne porządki właśnie w sobotę), a teraz sam mnie w te obowiązki wciska. Tylko, że teraz to zupełnie inna sprawa, bo przecież robię to na jego rzecz, a nie mamy?

     To wszystko sprawia, że czuję się złą żoną i to mnie przygnębia. Nigdy tego nie usłyszałam wypowiedzianego dosłownie, ale czytam to między wierszami i zaczynam się zastanawiać czy faktycznie jestem taka zła… Oczekiwania mojego męża nie są wygórowane, jednak czy ma on prawo rozporządzać moją osobą tak jak chce? Czy małżeństwo daje mu do tego prawo? Czy daje mu prawo do podnoszenia głosu na mnie? Raz mu się zdążyło niemal krzyczeć na mnie, gdy miałam inne zdanie na temat tego jak się ubrać na jedną z wycieczek na Teneryfie. A dlatego podniósł głos, bo chciałam ubrać się na cebulkę, w związku z czym w przypadku kiedy musiałabym się rozebrać, to mój mąż musiałby nieść w plecaku mój sweter, a twierdził, że nie było już na moje ciuchy miejsca. Nawet jeśli miał rację to co/kto dał mu prawo do podnoszenia na mnie głosu? Na pewno nie obrączka, którą nosi na palcu…

      Cóż, w którą stronę to wszystko pójdzie pokaże czas. Póki co mój mąż znowu jest kochany, odwozi mnie rano do pracy, specjalnie dla mnie wstaje o szóstej rano, bo pada deszcz i wieje wiatr i nie chce abym zmokła zanim dojdę do budynku, w którym pracuję, wczoraj zaskoczył mnie i odebrał mnie autem z przystanku, bo dowiedział się, że mam ciężkie siatki, a miał akurat kilka minut przed wyjazdem do pracy… Chciałabym żeby mój mąż szanował moje prawo do samostanowienia o własnym życiu i jestem gotowa poświęcić te jego słodkie, kochane gesty w zamian za szacunek. Czy dostanę to czego pragnę? Zobaczymy. Tymczasem pozdrawiam i uciekam do pracy.