czwartek, 11 października 2012

I po ślubie... czyli najgorszy dzień w moim życiu już za mną

     Nareszcie koniec! Już po! Najgorszy dzień w moim życiu jest już za mną! Ulga i niemiłe wspomnienia będą mi jeszcze jakiś czas towarzyszyć. Miał być to  wedlug opowiadań najpiękniejszy dzień mojego życia, a tymczasem jedyny i niepowtarzalny dzień w życiu każdej dziewczyny okazał się dniem, w którym wszystko co mogło zawiodło. Nawet nie potrzebuję zdjęć, aby to wszystko móc wspominać. Zdarzenia na długo zostaną w mojej pamięci. A oto jak wyglądał ten dzień…

     Zaczęło się od samego rana, a właściwie już od piątku, dniu poprzedzającym tę piękną z opowieści uroczystość. W piątek jak to już bywa od zarania dziejów miał odbyć się polter. Nikogo nie zapraszałam, bo oczywiście taka już tradycja. Kto przyjdzie to przyjdzie. Okazało się że wpadło całkiem sporo osób i zostało aż do północy. A wiec plany, aby położyć się wcześniej spać uległy samozagładzie. Po wyjściu ostatnich gości, którzy zdaje się zapomnieli, że jutro panna młoda musi sprostać wielu obowiązkom i przydałby się jej zdrowy długi sen, trzeba było pozmywać i posprzątać dokładnie korytarz z drobinek szkła ukrywających się pod wycieraczkami sąsiadów. Na szczęście mama wzięła się za mycie więc mnie pozostał tylko korytarz. Potem poukładanie naczyń do szaf- kolejne pół godziny ujęte z życia. Także polecam tutaj aby nie krępować się i ugościć towarzystwo na papierowych lub plastikowych naczyniach i najlepiej dać im jeszcze śmieci do wyniesienia, jeśli wyjdą za późno :P Do tego miałam jeszcze tego dnia robiony podkład do fryzury ślubnej, czyli modelowanie. Jako że przyjaciółka fryzjerka była tego dnia w pracy do późna, a modelowanie musiało być zrobione dzień wcześniej (inaczej w sobotę spędziłabym na krześle 4 godziny, zamiast dwóch), połączyłam fryzurę z poltrem, w związku z czym cały piątkowy wieczór przesiedziałam na krześle pod suszarką, jednocześnie obsługując gości i latając co chwila między przedpokojem, który na ten czas stał się salonem fryzjerskim, a salonem, gdzie narzeczony zabawiał gości. Było to jedyne słuszne rozwiązanie, dodatkowo wydało mi się to dobrym pomysłem połączyć dwa w jedno. Niestety to co mnie wydaje się dobre, inni mogą widzieć zupełnie inaczej, w związku z tym w ten nerwowy dzień (od samego rana wysłuchiwałam różnorakie pretensje mamy) zostałam zbesztana przez narzeczonego, który nie mógł zrozumieć, dlaczego nie ustawiłam sobie tej fryzury jakoś inaczej, np. na  godz. 21 wieczorem. Niepotrzebnie mnie tylko zdenerwował, bo w końcu okazało się, że mam rację, jako że goście i tak zostali do północy więc i tak nie byłoby możliwości uniknięcia połączenia obu zdarzeń. No ale mężczyźni nic nie wiedzą o tym ile obowiązków spoczywa na pannie młodej. Oni zakładają garnitur, skarpetki i buty i mają spokój, my natomiast musimy manewrować między fryzurą, makijażem, zakładaniem sukienki tak, by nie popsuć fryzury, nie podrzeć rajstop i jeszcze jakimś cudem schylić się w gorsecie i założyć buty. Dobrze by było również nie połamać przy tym specjalnie na ten dzień wypielęgnowanych i „zrobionych” za grube pieniądze paznokci (na szczęście ja ograniczyłam się do tego aby je równo spiłować, wiec gdyby się nawet połamały, to przynajmniej nie płakałabym nad zmarnowanymi pieniędzmi, a jedynie nad zaciągniętymi przez paznokcie rajstopami ;)). Także po tym komentarzu narzeczonego, który wykazał się kompletną ignorancją w tematyce ślubnej zamilkłam na jakieś 5 minut, aby pokazać mu jak bardzo mnie tym oskarżeniem o brak organizacji skrzywdził, by w szóstej minucie wybaczyć mu i wrócić do gości.

      Po wyjściu ostatniego gościa narzeczony również się zmył, ponieważ również poczuł się jak gość. W związku z czym sprzątanie jak już wspomniałam zostało na mojej głowie i mojej dobrej i pomocnej matki. Ale wybaczyłam mu to podejście, ponieważ przez cały wieczór dzielnie mi sekundował w obsłudze gości i dzięki temu mogłam zająć się moją fryzurą.  
 
      Modelowanie z dwóch godzin przeciągnęło się do czterech więc cały plan, aby oszczędzać kręgosłup przed ślubem spalił na panewce:D Muszę tu jeszcze wspomnieć o tym, że od dawna mam problemy z kręgosłupem, natomiast od ostatniego roku te problemy urosły na tyle, że codziennie musze się borykać z bólem w dolnych partiach pleców. I właśnie z tego powodu postanowiłam podzielić czas na zrobienia fryzury ślubnej na dwa dni- by dać odpocząć plecom i nie siedzieć zbyt długo. Niestety tak to już jest w życiu, że plany jedno a rzeczywistość drugie. Także po całym dniu bieganiny i wieczornego siedzenia położyłam się spać ze straszliwym bólem pleców.  Miałam nadzieję, że rano gdy się obudzę ten ból minie i zdołam wytrzymać nie tylko w kościele ale i na zabawie. Niestety po obudzeniu się musiałam z przykrością stwierdzić, że ból nie minął. Z obawy przed tym, że nie będę w stanie przetrwać tego dnia zażyłam specjalne proszki przeciwbólowe, które pożyczyłam od narzeczonego. Ból pleców ustał, ale za to zaczęłam czuć mdłości (zapewne skutki uboczne zażycia cudzego leku). Podczas gdy siedziałam na fotelu u przyjaciółki fryzjerki i próbowałam opanować mdłości, dostałam smsa od narzeczonego, że płyta z muzyką, która nagrałam specjalnie na wesele i którą on odebrał ode mnie w sobotę rano- nie działa. Ups! Do wesela zostało kilka godzin, a płyta z muzyką nie chce się odtwarzać na kinie domowym! Chyba nie musze dodawać, że to była nasza jedyna możliwość aby na naszym weselu zabrzmiała muzyka… W końcu zrezygnowaliśmy z orkiestry i dj-a i planowaliśmy zrobić wszystko sami. No ale tak już chyba musi być, że jakby się nic nie waliło podczas tego jedynego dnia to by ten dzień nie był udany, a przynajmniej nie byłby taki wyjątkowy :P Nasz znajomy kilka dni wcześniej opowiadał, jak podczas jego wesela płyta którą nagrał zaczęła się zacinać i cały czas musieli słuchać Michaela Jacksona :D Dlaczego więc my mieliśmy mieć lepiej? : )

      No ale cóż, problemy problemami ale „show must go on” ;) Siedziałam więc jak na szpilkach na fotelu fryzjerskim, z mdłościami i palpitacjami serca za każdym razem jak przypominałam sobie o kraksie z płytą, a dodatkowo milczenie narzeczonego nie poprawiało mi humoru, bo w końcu nie wiedziałam do samego końca czy będzie wesele czy będzie stypa : )
Jakby tego było mało czułam się śpiąca, bo musiałam wstać o 7 rano aby pójść przed 8 do Kościoła na spowiedź przedślubną. W dodatku szłam z kapturem na głowie, aby nie pokazywać wszystkim swoich wałków na głowie i nie robić tym samym sensacji. Ale i tak mi się to nie udało, ponieważ i tak ludzie na mnie dziwnie popatrywali, jako że było w miarę ciepło i nieco dziwnie wyglądałam przemierzając ulice w kapturze.

      Gdy w końcu fryzura była gotowa mąż przyjaciółki zawiózł mnie samochodem do domu, mimo że dzielił nasze mieszkania krótki spacer, no ale od samego rana kropiło, więc fryzura była zagrożona. Tak więc przyjaciółka bała się, ze jej cała praca pójdzie na marne, ja natomiast  drżałam o całą ceremonię ślubną, ponieważ pogoda miała być popołudniem jeszcze mniej łaskawa. Wróciwszy do domu o godzinie 13 próbowałam nagrać płytę z muzyką jeszcze raz, jakimś innym sposobem, tak aby odtwarzacz narzeczonego  w końcu zaczął z nami współpracować. W ten dzień miałam tak ściśnięty żołądek, do tego nudności spowodowane proszkami przeciwbólowymi – wszystko to sprawiło, że nie byłam w stanie niczego zjeść i do samej 16:00 podczas przygotowań nie zjadłam nic prócz trzech cukierków, aby powstrzymać ewentualne burczenie w brzuchu w Kościele (ja tak niestety mam, że mój brzuch burczy w najmniej odpowiednich momentach). Wyobrażałam sobie jak ksiądz w trakcie przysięgi małżeńskiej podkłada nam mikrofon i nagle rozlega się głośne burczenie mojego nieokiełznanego brzucha : ) Na szczęście moje obawy okazały się płonne – przez cały ten wyjątkowy dzień, łącznie z weselem nie byłam w stanie zjeść ani kęsa. Zjadłam tylko rosół i te nieszczęsne trzy cukierki i to było wszystko co tego dnia spożył mój żołądek.

      A że nie mogłam jeść to w ogóle nie zwracałam uwagi na stoły. A tam się działo wiele, a raczej się nie działo. Po czasie stwierdzam, że na sali panował kompletny brak organizacji w obsłudze kelnerskiej. Po podaniu rosołu minęło sporo czasu zanim pojawiły się dania mięsne (może chodziło o to, żeby rosołek się dobrze strawił i żeby zaspokoił na tyle pierwszy głód, aby nikt nie zwrócił uwagi, że było mniej mięsa niż było zamówione, bo prawdopodobnie panie kelnerki również uraczyły się obiadkiem), jak się pojawiły, to między jedną a drugą paterą z mięsem, minęło tyle czasu, że nie wszyscy mogli sobie od razu nałożyć upragniony obiad. Ziemniaczków na 6 osób przy naszym stole było tyle ile moja mama gotuje na siebie i mojego brata, a frytki, które miały być tajemniczymi talarkami (może to nowa nazwa frytek a ja o tym nic nie wiem…?) pojawiły się grubo po tym jak się wszyscy najedli, a raczej rozdzielili między sobą skąpą ilość ziemniaczków. Krótko po obiedzie wszystko zostało sprzątnięte ze stołów, razem z resztkami mięsa (miałam nałożony kawałek mięska, który miałam ochotę zjeść, ale niestety zniknął nim zdążyłam wrócić do stołu; a dlaczego odchodziłam od niego- to niedługo zdradzę), mimo że ustalono (nie piszę "ustaliłam", bo nie pamiętam, abym coś takiego ustalała z szefową restauracji) iż ciasto będzie sobie stało z boku razem z kawką i herbatką, na tak zwanym szwedzkim stole. Także przez jakąś godzinkę na stołach stały tylko szklanki i soki, zanim ludzie się zorientowali że mogą sobie sami ciasto nakładać. Jeszcze w trakcie sprzątania po obiedzie kelnerka zapytała mnie czy mają już kłaść zakąski, mimo że ustaliłam z szefową, że zakąski są na kolację… Nie znam się na tym, ale według mnie jeśli jest stół szwedzki na ciasto, to mięso powinno zostać na stołach, żeby każdy ewentualny głodny mógł się nim jeszcze nasycić. Zamiast tego moi biedni goście mogli podziwiać biel obrusa.

      Po torciku przyszedł czas na zakąski, które zamówiliśmy na kolację. Nie robiliśmy prawdziwej kolacji, ponieważ impreza miała trwać tylko do północy i wszystko było tak fajnie ustalone czasowo, że zawsze na tych stołach miało coś być. Tak więc na kolację wystawiono sałatki, śledzika i rolady w galarecie. Miały być też rolady z żurawiną na zyczenie mojego narzeczonego, który nie lubi galarety, ale jakoś nigdzie nie mogłam ich zlokalizować. Nie położono też na stoły resztek mięsa po obiedzie, mimo że specjalnie domówiliśmy 20 dodatkowych porcji (na 43 gości było ponad 80 kawałków mięsa), aby dołożyć to co zostanie z obiadu do skąpej kolacji. Niestety kelnerki i kucharki uznały inaczej i mięso pozostało w lodówkach, albo na talerzach obsługi (tego nigdy sie nie dowiem, czy faktycznie obsługa położyła na stole tyle mięsa ile zamówilismy). Po zakończeniu imprezy oczywiście mięso się odnalazło i powędrowało do domu teścia, gdzie następnego dnia miały się odbyć takie mini poprawiny. Tak więc my mieliśmy co jeść na poprawinach (ok. 10 osób i mnóstwo jedzenia), podczas gdy 40 osób, które straciło  na nasze prezenty grube pieniądze wyszło z wesela głodne. Po czasie dochodzą do mnie obrazy, które zapamiętałam i faktycznie muszę stwierdzić, że w pewnym momencie na stołach stało samo masło i chleb. Niestety podczas wesela nie byłam w stanie tego pilnować, ponieważ w ogóle przy stole nie siedziałam i nie wiedziałam co się tam działo. Szkoda tylko, że jeszcze podczas zabawy nie otrzymałam sygnałów od gości, że nie ma co jeść (albo przynajmniej od mamy), tak abym mogła coś z tym fantem zrobić. Tak więc podejrzewam, że zostaliśmy po weselu dość mocno skrytykowani. Tak to niestety już bywa z weselami, zawsze jest coś nie tak, co się komuś nie podoba. Jednakże my faktycznie zasłużyliśmy na naganę. Nie dopilnowaliśmy wszystkiego i jak o tym pomyślę, to serce mnie boli. Niestety muszę to wszystko przyjąć na klatę i uśmiechać się dzielnie. Przynajmniej teraz mogę komuś podpowiedzieć, żeby mocno pilnowali obsługi podczas swojego wesela, albo nawet zlecili komuś (np. teściom lub świadkom) to zadanie, żeby potem nie musieli najeść się wstydu. Sama miałam kiedyś praktyki w restauracji i byłam świadkiem jak po przywiezieniu ciasta przez cukiernię, obsługa restauracji odcięła sobie spory kawał ciasta, za które ktoś inny zapłacił i zjadła je sobie przy kawie. Także korzystajcie z mojego bogatego doświadczenia moi drodzy i nie popełnijcie tego błędu co ja- nie spuszczajcie obsługi z oczu i najlepiej zostawcie swojego człowieka w restauracji na czas przygotowań do wesela : )

      Co się jeszcze mogło nie udać… no cóż, może przejdę teraz do muzyki. Powiem Wam tak- kiedy masz orkiestrę to nikt nie śmie nawet słówka pisnąć, że mu się muzyka nie podoba. Natomiast jeśli sam przygotowujesz kompilacje i trzymasz się ściśle przebojów typowo weselnych, tych samych które grają orkiestry, ale sam puszczasz muzykę, to znajdzie się wokół Ciebie nagle tyle doradców z własnymi płytami i życzeniami muzycznymi, że sam jesteś zaskoczony ilu dj-ów masz w rodzinie. Masz tyle na głowie, stajesz wręcz na tej głowie, aby rozbawić towarzystwo, puszczasz muzykę dla starszych i dla młodszych a i tak słyszysz z każdej strony: „no nareszcie przeboje lat 90! Ojeeeeeeny masz tylko dwie takie piosenki??”, „Ja mam płytę w samochodzie z muzyką z radia eski- mówi kuzyn, a bratowa odpowiada- No to przynieś!” nie zawracając sobie w ogóle głowy tym, aby zapytać mnie o zgodę… „Weź puść może nasze śląskie hity, bo mama chciała posłuchać, a i zobaczysz jak ludzie będą się bawili”…. I tak dalej i tak dalej… Do tego dzieci, które dorwały się do komputera i przełączały muzykę w środku piosenki, albo wręcz włączały w kółko tę samą piosenkę z pliku, zamiast wybrać z listy na winampie…  Spędzasz biedny człowieku wiele godzin przy komputerze, poświęcasz swój wolny czas i ściągasz muzykę  na Internecie bezprzewodowym z limitem danych, by potem patrzeć jak inni rujnują Twoją pracę podczas przyjęcia, nie pytając Cię w ogóle o zgodę, a na poprawinach słyszysz od osoby, która powinna mieć najmniej do powiedzenia, mianowicie do partnerki teścia (jest po rozwodzie), że muzyka, której poświęciłaś tyle godzin była muzyka na stypę a nie na wesele i mówi to wszystko przy innych- tak moi drodzy, wtedy naprawdę może się zrobić przykro. Dlatego korzystajcie z mojej rady i nie starajcie się zadowolić gości muzycznie, bo i tak Wam się nie uda. Jeśli chcecie mieć spokój zamówcie za grube pieniądze orkiestrę i wtedy wszyscy będą się grzecznie bawić do tego, co zostanie im puszczone i nie będą wybrzydzać.

     O czym tu jeszcze można wspomnieć… ach błogosławieństwo… Powiem Wam tak- rodzina to bardzo dziwny twór. Czasem są  bardzo pomocni, innym razem masz ochotę ich wszystkich podusić za to, że grają na Twoich i tak skołatanych nerwach. Jako że moi teściowie są po rozwodzie i oboje mają nowych partnerów to sytuacja z błogosławieństwem się trochę pokomplikowała. Mianowicie dlatego, że teść nie znosi nowego męża byłej żony i poinformował, że on swojej partnerki na błogosławieństwo nie weźmie i nie życzy sobie, aby „ten człowiek” (mąż teściowej) był na błogosławieństwie i jeśli go zobaczy u mnie w domu to wyjdzie. Tak…. Nie ma to jak stawiać warunki osobom postronnym tylko dlatego, że samemu się narobiło bałaganu we własnym życiu. No ale dobrze, czego się nie robi dla swojego ukochanego… Teściowa została powiadomiona, że ma przyjechać sama, a jej mąż ma czekać na nią w Kościele (kilka kroków od mojego miejsca zamieszkania). Jakież więc było moje zdziwienie, gdy teściowa przyjechała do naszego domku ze swoim mężem, który ani myślał czekać pod Kościołem? I co napisać narzeczonemu, który pisze w smsie czy jego mama przyjechała sama czy z  mężem? Już myślałam, że błogosławieństwo się odbędzie w okrojonym składzie, albo w ogóle się nie odbędzie. Bo oczywiście za mało miałam stresów w tym dniu, należało jeszcze coś dołożyć, żebym na długo zapamiętała ten dzień.

     Było jeszcze kilka innych stresogennych drobiazgów, jak np. spóźnienie narzeczonego (nie, wcale nie bałam się, że się jednak rozmyślił :P), jak to że nikt nie opiekował się prezentami pod Kościołem i w hotelu i sama musiałam zadbać o to, aby bezpiecznie znalazły się w pokoju hotelowym (podczas gdy goście czekali na nas z kieliszkami szampana w dłoni) /warto więc tu pomyśleć o osobie, której ufacie i która zajmie się prezentami od razu po ich otrzymaniu przez małżonków i będzie mieć na nie cały czas baczenie/, jak to, że po stłuczeniu kieliszków i prowizorycznym posprzątaniu szkieł przez zaślubionych obsługa źle posprzątała po nas parkiet i moja mama wbiła sobie szkło w stopę, gdy tańczyła bez butów...- ale nie będę o tym pisać, bo to zaledwie drobiazgi w porównaniu z największą katastrofą tego dnia- sukienką.

      Moja piękna królewska sukienka, w której tak pięknie, bogato i szczupło wyglądałam zepsuła mi całkiem humor. Wszystko było pięknie do czasu aż poszłam w niej do Kościoła i chciałam zrobić pierwszy krok bez trzymania kiecki wysoko w górze (cały dzień padało, więc wszyscy mogli podziwiać moje kolana jak szłam do samochodu i do Kościoła). Najpierw sama się w niej prawie przewróciłam, potem mój narzeczony na nią stąpnął kilka razy, a jak szliśmy już do ołtarza to zamiast patrzeć na zebranych w Kościele gości i uśmiechać się pięknie do zdjęć, to ja patrzyłam pod nogi by nie wywrócić się o rąbek sukni (ale by była ogólna uciecha jakbym fiknęła ze dwa razy z bukietem w dłoni ;)). Okazało się, że suknia była nieco za długa a że mierzyłam ją po skróceniu w salonie bez chodzenia, to nie byłam w stanie zweryfikować prawidłowo jej długości. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie mogę w niej wykonać ani jednego odważniejszego kroku, nie wspominając już o tańczeniu?! Miałam jeszcze nadzieję, że to wszystko przez dywan w Kościele i że na weselu będzie już dobrze. Jednak po dwóch potknięciach na sali weselnej wiedziałam już, że sukces mojej imprezy zawisnął na włosku. Bo jak tu się bawić skoro para młoda nie wykonała jeszcze pierwszego tańca? Zaczęłam przeklinać, krzyczeć na mojego biednego, świeżo poślubionego męża, że "Nie! Nie zatańczę z Tobą ani jednego tańca, bo nie mogę wykonać ani jednego kroku i że zaraz ubiorę jeansy i bluzkę, które wzięłam na przebranie" itd. Przybiegła mi na pomoc moja cudowna przyjaciółka, poszłyśmy do pokoju hotelowego, który wykupiliśmy na wszelki wypadek (miał być używany jako pokój gospodarczy i mimo że na początku byłam przeciwna wydawaniu na niego pieniędzy, to potem byłam za niego wdzięczna, bo gdzie inaczej naprawiałabym swoją sukienkę lub ratowała zranioną o szkło stopę mamy?) i tam próbowaliśmy pożyczonymi od obsługi niebieskimi nićmi podszyć jako tako moją kiecuszkę, aby nadawała się do tańczenia. Jednak zbyt wiele materiału było do okiełznania, a goście czekali na pierwszy taniec. W związku z tym przyjaciółka zaczęła mi wsuwkami podpinać przód kiecki, bym sobie po niej nie deptała i tak z tymi wsuwkami, z wisielczym humorem zeszłam do mojego męża, a za każdym moim krokiem słyszałam wypadające wsuwki. Wzięłam go na parkiet, ustawiłam najwolniejszą piosenkę jaką znalazłam i zatańczyliśmy, depcząc po wsuwkach wysuwających się po cichu acz nieubłagalnie z mojej sukieneczki. Po zakończeniu tańca szybko uciekłam z powrotem na górę, chwytając po drodze moją przyjaciółkę i w pokoju hotelowym rzuciłam niemal ze łzami, że zdejmuję tę cholerną kieckę i zakładam spodnie. Nie pozwoliła mi na to moja przyjaciółka, fryzjerka, krawcowa i fotograf w jednym, ponieważ miała w planach narobić jeszcze setkę zdjęć. Uklękła więc nie zważając na swoją sukienkę, na swoje rajstopki i zaczęła mi związywać dół sukni w supły. Po całej operacji z sukienki księżniczki zrobiła się sukienka bombka, w której wszyscy mogli podziwiać moje lekko zadarte rajstopy i lekko porysowane białe używane buciki. Ale mimo to ja zeszłam do gości weselnych przeszczęśliwa, że nareszcie mogę tańczyć. Przyjaciółka powiedziała, że dół nie jest ważny, bo ona tak porobi zdjęcia, że będzie widać tylko górę mojej prześlicznej sukienki. I tak oto mojej sukience ślubnej nie udało się zepsuć zabawy, mimo że usilnie się o to starała. Ale nie znała widocznie mojej przyjaciółki, która potrafi sobie radzić w każdej sytuacji ani mnie i mojego poczucia humoru, które uratowało mnie przed największą katastrofą tego dnia. Ale i tak zanim poprawił mi się humor to zdążyłam pożałować, że posłuchałam mamy i zamiast kupić sobie krótką białą sukienkę do kolan gdzieś na rynku, tak jak początkowo chciałam- kupiłam typowo ślubną kieckę. Ale ostatecznie co z tego, że będę miała setki zdjęć w związanej u dołu sukience porobione przez gości weselnych? Najważniejsze, że ani przez moment nie schodziłam z parkietu i doskonale się bawiłam : )

     Pamiętajcie więc moje kochane- nieważne ile przeszkód stanie Wam na drodze w ten najgorszy dzień w życiu- nie traćcie dobrego humoru i nie przejmujcie się niczym, tylko tańczcie, tańczcie, tańczcie… : ) Jeśli Wy zachowacie dobry humor to będzie dobrze, nawet jeśli wszystko dookoła Was zacznie się walić. Pamiętajcie, że nie wesele jest ważne tylko Wy, Wasz ukochany mąż i Wasze życie po ślubie.

   Pozdrawiam wszystkie przyszłe panny młode i daje Wam radę: nie przejmujcie się tak bardzo całym tym cyrkiem, bo co ma się nie udać to i tak się nie uda, nieważne jak bardzo będziecie się stresowały i starały, aby wszystko było dobrze. Zatem posłuchajcie byłej panny młodej po przejściach i starajcie się z tego dnia wziąć tyle dobrego ile się da, aby mieć same dobre wspomnieia :)

wtorek, 2 października 2012

Talizman - Stephen King

To jest dokładnie to wydanie, które czytałam jako dzieciak :)
   
     Myślę, że czas na jedną z moich ulubionych książek z dzieciństwa. Właściwie z czasów, kiedy miałam naście lat i zero kłopotów na głowie, za wyjątkiem tego, że nie miałam własnego pokoju gdzie mogłabym całymi dniami czytać książki. Na szczęście to dzieciństwo nauczyło mnie jak sobie radzić w każdej sytuacji i tak na przykład moim ulubionym miejscem do czytania po nocach (również do nauki na studiach) była łazienka. Zamykałam się w niej z kilkoma poduszkami i kocem i czytałam- na siedząco na podłodze lub leząco w pozycji embrionalnej (łazienka nie była za duża). I tak kiedy wszyscy już spali, ja mogłam oddać się w spokoju lekturze i tylko budząca się co jakiś czas mama przypominała mi o tym, która była godzina. Goniła mnie wtedy do łóżka, a ja jej ciągle odpowiadałam "zaraz! jeszcze tylko jedne rozdział!" i oczywiście czytałam dalej aż do następnego jej przebudzenia. Dzięki moim zdolnościom do przetrwania w trudnych warunkach nie zwariowałam przez te wszystkie lata, kiedy nie miałam gdzie zapraszać koleżanek (dwa pokoje i 4 osoby to zdecydowanie za dużo), gdzie się uczyć (bo u mnie w domu liczył się bardziej człowiek który pracował, był mężczyzną i był starszy. I nawet jeśli ten osobnik nie chodził jeszcze do pracy, marnie się uczył i nie potrzebował pokoju na swoje potrzeby, to i tak miał ten przywilej zapewniony aż do momentu przeprowadzki na własne M-2. A na jego miejsce wskakiwał kolejny męski osobnik, kiepsko się uczący i jeszcze nie pracujący, a osobnik płci żeńskiej, najmłodszy i przynoszący do domu same piątki i czwórki - czyli ja- wyganiany był do łazienki lub kuchni. Gdy o tym wszystkim myślę, to nadal krew się we mnie burzy za tę niesprawiedliwość losu i wciąż mam nadzieję, że los się kiedyś do mnie uśmiechnie i będę miała na starość ten swój upragniony pokój na własnosć, gdzie będę się mogła zamykać z moimi książkami, albo koleżankami :) Chociaż nic na to nie wskazuje, ponieważ za kilka dni przeprowadzam się do kawalerki :)

      Wspominam te czasy, ponieważ nieodłącznie kojarzą mi się właśnie z "Talizmanem". Złożona z dwóch tomów niemal baśniowa opowieść tak mnie wciągnęła, że czytałam ją dniami i nocami na przemian w kuchni i w łazience, przegananiana co chwilę z jednego miejsca do drugiego i tylko nocą odnajdująca spokój w żółtym świetle łazienkowej lampy. Opanował mnie wtedy jakiś trans. Otwierałam oczy rano, jadłam śniadanie i czytałam "Talizman", szłam do szkoły, wracałam do domu, jadłam obiad i czytałam "Talizman". Potem kolacja i "Talizman" a na końcu poduszki, łazienka, koc, herbatka i oczywiście "Talizman". Książka ta przypadkowo trafiła w mój gust tamtego wieku. Właściwie to nie potrzebowałam wtedy niczego od życia tylko mojej książki. A po jej przeczytaniu i odłożeniu na półkę cały czas wewnętrznie przeżywałam przygody wędrującego między dwoma światami Jacka Sawyera i nie byłam w stanie od razu odnieść książki do szkolnej biblioteki, tylko co jakiś czas brałam ją w ręce i przypatrywałam się okładce. Moja nastoletnia wyobraźnia wracała wtedy do niedawno przeczytanych słów i wszystko odżywało we mnie na nowo. Nie wiem dlaczego ta właśnie książka z całej twórczości Stephena Kinga wywarła na mnie największe wrażenie, jednak jest to fakt. Przygotowując sie do napisania po latach moich wrażeń z czytania tej książki poczytałam kilka receznji i jestem pod wrażeniem tego, jak nisko oceniają tę książkę inne osoby, które się z nią zetknęły. Naprawdę nie potrafię powiedzieć dlaczego moje wrażenia tak bardzo różnią się od wrażeń innych czytelników tej książki, ale mam pewna teorię, która zamierzam tutaj przedstawić.

    Może zacznę od tego, że King napisał "Talizman" wespół z Peterem Straubem (nigdy nie czytałam nic, co wyszło spod pióra Strauba, więc nie wiem jaki typ literatury jest jego mocną stroną) i myślę, że to jest pierwsza część układanki zwanej moją teorią:) Zanim otworzyłam "Talizman" przeczytałam juz mnóstwo horrorów Stephena Kinga, wręcz się w nich zaczytywałam. Bardzo polubiłam styl tego autora i to, że potrafił mnie zainteresować od pierwszych stron swoich książek. Moimi ulubieńcami były "Christine" i "Podpalaczka". Chwytałam wszystko, co podpisane było nazwiskiem Stephen King. Większość książek mozna było śmiało włączyć do gatunku horroru. I nagle zobaczyłam "Talizman". Oczywiście od razu książka ta znalazła się u mnie w domu. Zaczełam ją czytać i okazało się, że to zupełnie co innego, niż do tej pory. Nie był to horror, a raczej powieść fantasy z elementami horroru, a nawet powieści drogi. I to jest drugi element mojej teorii. Właśnie to wykroczenie poza typowy horror i wkroczenie Kinga na zupełnie inny poziom prawdopodobnie wywołało we mnie tę miłość do "Talizmanu". Zawsze mnie kręciła fantastyka i po prostu nie mogłam nie pokochać tej ksiązki od pierwszego rozdziału. Wydaje mi się, że aby poczuć te same uczucia, które ja miałam w sobie podczas czytania "Talizmanu", należy odciąć się od dotychczasowego dorobku pisarskiego Kinga, albo nie być miłośnikiem Kinga i nie znać jego pozostałej twórczości. Do tego dorzucić odrobinę ciekawości i otwarcia na zupełnie nowe doznania oraz okrasić to zamiłowaniem do fantastyki. I dopiero ten przepis może pomóc Wam w odpowiednim odbiorze tej książi.

    Ostatnim kawałkiem układanki wydaje się być mój wiek w chwili czytania "Talizmanu". Jak już wspomniałam byłam wtedy nastolatką a chyba każdy wie, że nastoletni umysł jest bardziej otwarty, ma więcej wyobraźni, nie zamyka się wyłącznie na to co ulubione, jest bardziej oderwany od szarej rzeczywistości. Potrafi na cały dzień pozostawić świat, który nas otacza i zamknąć się w świecie wyobraźni, nie dając się ściągnąć z powrotem ciągłymi myślami o tym, co trzeba jeszcze w domu zrobić, jak w pracy będzie się jutro układać, co zrobić na obiad itd. Kiedy ja czytałam tę książkę za młodu to tak właśnie ze mną było. Mogłam nawet nic nie jeść wiele godzin, byle tylko nikt mi nie przeszkadzał i nie wyrywał siłą ze świata, w którym akurat przebywałam. Liczyła sie tylko książka i jej bohater oraz magiczny świat go otaczający. Do dzisiaj pamiętam jak wygladała okładka z namalowanym tajemniczym hotelem, który był celem podróży Jacka, pamiętam część opisów, które wywarły na mnie największe wrażenie, a nawet pamietam to co widziałam oczami wyobraźni gdy czytałam książkę. Mój mózg działał wtedy jak kamera i to co rejestrowały oczy, wyobraźnia przerabiała to na obrazy w mózgu. Dzisiaj już nie potrafiłabym tworzyć w głowie aż tak wyraźnych obrazów jak kiedyś. Bardzo żałuję, że moja wyobraźnia obumarła ale nic nie potrafię z tym zrobić. Im więcej doświadczeń życiowych tym gorzej ze mną :)  Dlatego myślę, że "Talizman" najlepiej się czyta w wieku dojrzewania. Właściwie jestem o tym przekonana. A to dlatego, że po latach sięgnęłam po tę magiczną książkę (a przynajmniej tak ją zapamiętałam) i musze się przyznać, że jako osoba dorosła zupełnie inaczej odebrałam całą opowieść. Nie czułam już tego klimatu co kiedyś. Nie potrafiłam odtworzyć w głowie obrazów tak jak kiedyś. Nie wciągnęłam się już tak mocno. Coś we mnie w czasie tych lat dorosłego życia umarło i myślę, że już nigdy "Talizman" nie będzie dla mnie znaczył tyle co  w przeszłości. Dlatego nie zawsze dobrze jest sięgać po swoje ulubione książki po latach. Kiedy myślę o "Talizmanie" staram się przypomnieć sobie wrażenia sprzed wielu lat i powiem Wam, że tak jest o wiele lepiej. Zatem książkę tę polecam nie osobom dorosłym , lecz nastolatkom. Wiem, że czasem zaglądają tutaj osoby w tym właśnie porządanym dla "Talizmanu" wieku i właśnie do nich kieruje ten post. A co do samej treści książki- odsyłam do oficjalnej strony Stephena Kinga. A oto cytat z tej strony:

"Jack Sawyer, dwunastoletni syn chorej na raka aktorki, wyjeżdża wraz z nią z Kalifornii do opustoszałego miasteczka letniskowego w New Hampshire. Jack nie chce dopuścić do świadomości choroby matki. Poznaje starego Murzyna, dozorcę wesołego miasteczka, który ujawnia mu zdumiewającą prawdę. W równoległym do naszego świecie, zwanym Terytoriami, Dwójniczka jego matki, Laura DeLoessian, również jest śmiertelnie chora. Tylko Jack może uratować obydwie kobiety - jeśli pójdzie na drugi koniec kontynentu, gdzie w groźnym, pełnym zła czarnym hotelu znajduje się Talizman o uzdrawiającej mocy. Jack rusza więc na heroiczną wyprawę przeskakując między dwoma światami, przeżywając niesamowite przygody, poznaje wrogów i przyjaciół. Przede wszystkim jednak dorasta i staje się godnym Talizmanu. Jego wyprawa ma jeszcze bardziej doniosłe znaczenie, niż sobie pierwotnie wyobrażał."
 

Rzadko przeklejam opisy z tylnej części okładki, jednak dzisiaj z braku czasu jestem do tego zmuszona. Obiecuję, że nieczesto będę wybierać tę drogę na skróty. Jednak opis ten jest dokładnie tym samym opisem, który ja przeczytałam na odwrociu okładki i który tak mnie zauroczył kiedy byłam dzieckiem. Zatem może kogoś również ten krótki opis i moje wrażenia zainteresują na tyle, że sięgnie po tę książkę :) A tymczasem wymeldowuję się z bloga i lecę załatwiać sprawy ślubne ;)

wtorek, 25 września 2012

"Z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach" czyli ślubne przygotowania

   
     Moi drodzy, pozostajemy w tematyce ślubnej, ponieważ coraz bliżej do tego wielkiego momentu, a i coraz więcej doświadczeń, którymi chcę się podzielić. Ponadto pomiędzy dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik, a pracą oraz nauką angielskiego (i może włoskiego jak znajdę w sobie wewnętrzną siłę na kolejne wyzwanie) nie pozostaje mi dużo czasu na czytanie. Rozprawiam się wprawdzie z książką "Diabeł ubiera sie u Prady", ale jeszcze daleko do końca a na język ciśnie się tyle myśli, które muszę gdzieś przelać.

     Otóż chodzi o naszych ukochanych rodziców. Wiadomo, chcą dla nas dobrze, kochają nas i chcą nam wyprawić ślub marzeń. Ale czasami zapominają, czyje to mają być marzenia. Zapominają, że oni mieli już swoją szansę i mogli swoje marzenia spełnić. Jeśli tego nie zrobili w przeszłości, nie powinni starać się szukać w zaślubinach swoich dzieci kolejnej szansy dla siebie. Wielokrotnie podczas przygotowań miałam ochotę wybuchnąć, powiedzieć kilka słów prawdy, wykrzyczeć cały swój nagromadzony stres. Ale nie robię tego. W stosunku do przyszłego teścia powstrzymuje mnie wychowanie, natomiast wobec mamy jest to miłość. Czasem jak się naprawdę zdenerwuję, to powiem coś niemiłego, a potem żałuję w nieskończoność. Nie chcę jej krzywdzić słowem ni czynem, więc zachowuję swoje frustracje dla siebie i dla narzeczonego. Oraz dla tego bloga. Jest on dla mnie miejscem, gdzie mogę wyrzucić z siebie wszystkie myśli i zrobić miejsce w głowie na następne. Pomaga mi nie wybuchnąć. Pewnie sobie myślicie, co takiego może być aż tak szokująco denerwujące? Otóż myślę, że jak staniecie w tym samym momencie swojego życia co ja, to na pewno się dowiecie. Gwarantuję to Wam ;)

     Zdradzę Wam coś. Kiedyś chciałam wielkiego ślubu. Dużo gości. Orkiestra grająca piękną muzykę. Zdjęcia. Kwiaty. I ja w samym środku tego wszystkiego, w pięknej sukni i cudownych pantofelkach, kradnąca uwagę wszystkich zgromadzonych. Kiedyś nawet, kiedy zaczynaliśmy planować ślub z moim narzeczonym (to już nasze drugie podejście :)) i wszystko wskazywało na to, że będzie to skromna uroczystość, powiedziałam mu, że nie okradnie mnie z mojego wymarzonego ślubu. Tak, wiem- jest to zupełnie inne podejście od obecnego. Zdaję sobie sprawę. Ale kiedyś żyłam w innym świecie, oderwanym od rzeczywistości. Potem coś się zdarzyło i wszystko się odmieniło. W mojej głowie powstał przełom. Doszłam do wnioksu, że liczy się tylko miłość. Przepadła gdzieś księżniczka tańcząca w mojej głowie. Pozostała osoba, która zaczęła trzeźwo patrzeć na świat. I powiem Wam szczerze, że znacznie bardziej wolę tę nową osobę. Myślę, że ta osoba jest bardziej przygotowana do prawdziwego życia niż ta księżniczka z bajki, wychowana na filmach love story. Pozostał po niej ślad w postaci zamiłowania do filmów i książek o miłości. Ale ta nowa osoba wie, że to co czyta i widzi w filmach to wyimaginowany świat i umie go oddzielić od rzeczywistości. Stąpa twardo po ziemi i umie poradzić sobie w każdej sytuacji.

     Nowa świadomość obudziła we mnie zupełnie inne pragnienia i marzenia. Gdyby to ode mnie zależało, wzięłabym ślub tylko w towarzystwie świadków i rodziców, a po uroczystości kościelnej uciekła ze swoim mężem do naszego mieszkanka. Jednak wiem, że to by było za dużo dla mojej mamy. Ona wciąż ma w głowie to wielkie wesele, zapominając zupełnie, że żadne z nas nie ma pieniędzy na zorganizowanie takiej uroczystości. I tym razem bardzo się cieszę z naszej nieciekawej sytuacji finansowej. Dzięki temu mogę chociaż w części opanować nienasycony apetyt mojej rodzicielki i zorganizowac skromną uroczystość, mając nadzieję, że nikt nie będzie wodził za mną wzrokiem i każdy bedzie się bawił we własnym towarzystwie. Nie chcę już być w samym środku tego wszystkiego. Najlepiej stanęłabym sobie z boczku i wtopiła się w ścianę, ze swoim mężem, gdzie moglibyśmy przeżywać nasze szczęście w ciszy i samotności. No ale cóż, pogodziłam się już z tym, że i rodzicom trzeba coś z siebie dać. Zatem postanowiłam wyprawić to wesele, w granicach rozsądku i własnych potrzeb.

     Zaczęło się pięknie. Miałam uzbieraną pewną kwotę, narzeczony mój dostał taką samą kwotę od swojego ojca i zaczęliśmy planować. Mieliśmy wszystkie przyszłe wydatki wpisane w plik excela. Cokolwiek dopisaliśmy, nasz ukochany przyjaciel excel ładnie nam wszystko podliczał. Może to mało romantyczne, ale przynajmniej trzymało nas na powierzchni normalnego myślenia. Wszystkie koszta staraliśmy się ograniczać do przyzwoitego minimum i wyszła całkiem przyzwoita suma 6-ciu tysięcy. Suma ta powstała kosztem orkiestry, sukienki, butów ślubnych, kamerzysty, fotografa- tego wszystkiego miało nie być. Sukienka miała nie być typowo ślubna, tylko taka, którą da się póżniej nosić na jakieś okazje (nie obchodziło mnie zupełnie to, że ktoś z gości weselnych może wyglądać ładniej niż ja) i kosztować najwyżej 200 zł, buty "na raz" (bo tak je nazywam) miały być używane- chciałam dzięki temu mieć buciki tanie i wygodne, bo "roztańczone". Orkiestry nie potrzebowałam, miał być obiad weselny, jakaś delikatna muzyka w tle ze sprzętu, którym dysponowała restauracja, mieliśmy sobie siedzieć z gośćmi w przyjemnej atmosferze, góra do  godziny 22 i gawędzić (przynajmniej głośna muzyka by nie zagłuszała rozmów). Miało to być zwykłe spotkanie rodzinne prz obiedzie, kawce i odrobinie alkoholu dla mniej wprawionych towarzysko członków rodziny. Mieli być zaproszeni tylko najważniejsi dla nas i tylko rodzina. A że rodzinę i najbliższych nie dało się ograniczyć bardziej niż do niecałych 40 osób, to chcieliśmy obciąć koszty gdzie indziej. A więc samochód znajomych, albo nawet nasz własny (stary i ciasny ale własny ;)), garnitur z wyprzedaży (październik to dobra data, bo już w połowie sierpnia zaczynają się wyprzedaże :)), makijaż i fryzura własnoręcznie przeze mnie zrobiona. Wszystko brzmiało naprawdę pięknie. No i w pewnym momencie nasza wizja zaczęła się rozpadać...

     Pierwszym burzącym ogniwem okazała się ciotka. "Ale zrób sobie przynajmniej do tej 1 w nocy! Zamów orkiestrę. Niech będą przecież te oczepiny!". Już wspominałam w poście o ślubnych zwyczajach jak nie cierpię oczepin, więc nie będę się już na ten temat rozpisywać. Powiem tylko, że za żadne skarby nie chciałam mieć oczepin. Mówiłam to ciotce, narzeczonemu, mamie, teściowi. Ciotce musiałam kilkakrotnie powtarzać, że nie chcę typowego wesela z oczepinami i orkiestrą, aż wreszcie zjechała ze swoimi namowami do północy, ale oczepiny dalej mi wmawiała z radością na twarzy. Gdy ciotka wróciła do domu, z obietnicą że pojawi się na weselu, odetchnęłam. Myślałam, że wraz z nią odeszło niebepieczeństwo. Niestety złe ziarno zostało zasiane. Nagle ni stąd ni zowąd mama zaczęła wspominać o oczepinach i wydłużeniu imprezy. No i dlaczego bez orkiestry? Może jednak orkiestrę? Musiałam włożyć dużo wysiłku w to, aby nie zwariować. I przekonać mamę, że naprawdę nie chcę nic z rzeczy, o których wspominała ciotka. Mama wydawała się przekonanana. No to niebezpieczeństwo minęło, prawda? Otóż nic bardziej mylnego! Zaniosłam zaproszenie bratu, opowiedziałam o naszej wizji wesela i co usłyszałam? "No to będzie stypa"". Hmmmm. Czy zrobiło mi się przykro? Łatwo się domyśleć odpowiedzi. Zauważyłam, że nikt nie liczy się z tym czego chcę ja i mój narzeczony. Wszystkim wydawało się, że skoro dostają zaproszenia, to są to jednocześnie zaproszenia do dobrych rad, których wcale nie oczekiwaliśmy, ani nie potrzebowaliśmy.

    No ale dobre rady napływały czy tego chcieliśmy czy nie. Teściu dodał 4 osoby do naszej bardzo przemyślanej listy, mama dwie osoby, a na moje jęki, że nas nie stać, powiedziała, że dorzuci nam trochę kasy. A ja bardzo nie chciałam brać od mamy pieniędzy, ponieważ ona sama ich nie miała za wiele. Ale w końcu dałam się przekonać i stwierdziłam, że przyjmę od niej niewielką kwotę. Teść, jako główna pomoc finansowa po stronie mojego narzeczonego, również się rozochocił i dodał nam samochód z kierowcą i różne inne drobiazgi. A kwota rosła w naszym pliku excela. Ale jak tu odmówić rodzinie, kiedy od teścia się słyszy, że sami wszystko organizujemy i nikogo nie dopuszczamy. A że umiem czytać to od razu wyczytałam między wierszami, że skoro teść płaci, to też chce mieć coś do gadania. Chciałam tego wszystkiego uniknąć i sama uzbierać całą kwote, ale narzeczony wyprosił u mnie, abyśmy nie czekali dłużej ze ślubem i przekonał, że wszystko będzie dobrze. Ale ja, być może ze względu na kobiecą intuicję albo ze znajomości teścia, wiedziałam, ze dobrze nie będzie.

    Po rozdaniu i rozesłaniu wszystkich zaproszeń zaczęły sie pierwsze potwierdzenia. Pierwszy telefon- dzwoni ciotka. Z radością przyjmuję informację, że pojawi się wraz z mężem, więc od razu opowiadam jak to ma wyglądać, mimo że na zaproszeniu napisałam kilka szczegółów. I oto co usłyszałam: "Ale tańce będą, prawda?" Hmmmm, po czymś takim podjęłam decyzję, że jednak będą tańce i głośniejsza muzyka, ale nadal bez orkiestry. Wyszukam fajne kawałki weselne i będę robić za dj-a- wszystko to dla mojej ukochanej rodzinki. Ale to nie do końca było to, czego oczekiwali. Nadal docierały do mnie sygnały pewnego niezadowolenia. Zaczęłam się obawiać, że ludzie przybędą na wesele ze złym nastawieniem do całej imprezy i wtedy na pewno będzie stypa. Nieopatrznie wygadałam się ze swoich obaw teściowi. Długo nie musiała czekać na reakcję. Imformacja zwrotna przyszła szybko, jak burza. Teściu znalazł orkiestrę, za jedyne 800 zł. Zagrają do tej północy i on za nich zapłaci. Pierwsza myśl- o nie! Znowu nie tak, jak miało być. Znowu ktoś ingeruje w nasze plany. No ale ok, wszystko dla rodziny. Skoro obawiają się stypy, zniosę to. Mój obiad weselny, który nie miał być typowym weselem, coraz bardziej zaczął to wesele przypominać. Ale jak już wspomniałam, byłam gotowa poświęcić się dla dobra rodziny. Przy okazji usłyszałam od teścia, że imprezę robi się nie dla siebie, tylko dla rodziny. Hmmmm, to coś nowego. Zawsze myślałam, że wesele jest imprezą pary młodej... Jak widać mało wiem o życiu... Usłyszałam też, że jak my chcemy się bawić do pólnocy, to nie ma problemu, możemy się zmyć o pólnocy, a oni zostaną i się pobawią. Uśmiechnęłam się na to, powiedziałam ok i zostawiłam temat. Ale nie wyobrażam sobie, abym mogła zostawić swoich gości i pojechać sobie do domu. Nie tak mnie mama wychowała. Na szczęście temat nie powrócił. Nadszedł dzień przyjazdu orkiestry do mieszkania teścia, celem ustalenia szczegółow i odsłuchania demo. Dziwna sprawa, ale nie zostałam zaproszona. No dobra, ok, w końcu to nie mój ślub więc nie muszę wybierać sobie orkiestry... Zrozumiałam przekaz- nie chciałam orkiestry to teraz nie mam nic do powiedzenia. Nie płacę za nią, więc nie mam nic do powiedzenia. Wzruszyłam ramionami, bo coraz mniej mi na tym wszystkim zależało. Jestem nadzwyczaj spokojną i ugodowa osobą, więc po prostu przełknęłam to i nawet wspomniałam mamie, że może bedzie orkiestra, ale żeby się do tej myśli nie przyzwyczajała, ponieważ mój teść słynął z łatwego zmieniania decyzji, gdy ktoś robił coś nie po jego myśli. A moja mama uśmiechnęła się z ukontentowaniem i powiedziała zadowolona: "no!". Także już wiedziałam, że w głębi duszy bardzo chciała, żeby na moim weselu zabrzmiała głośna muzyka.

    Po kilku dniach kolejna bomba wybuchła. Będzie orkiestra, ale tylko jak zgodzę sie na oczepiny i zabawy- dwie rzeczy, których po prostu nie mogłam zdzierżyć. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego sie mnie o to prosi, skoro wyraziłam sie dostatecznie jasno w tej kwestii. Oczywiście były tłumaczenia, że nie warto dla samej muzyki płacić 800 zł dla orkiestry (powiedzcie mi dlaczego nie warto? Przecież impreza miała być tylko do północy, jak dla mnie nie warto tracić czasu na zabawy... "Ach przy okazji, trochę wydłużymy imprezę przez te zabawy"... a grrrrrr!), że to nie jest warunek, ale bez zabaw nie będzie orkiestry... Mama napalona na orkiestrę, mimo moich przestróg, czas zespołu stracony, mój także i nagle okazuje się, że był jakis warunek, który warunkiem nie jest? Czy ja jestem dzieckiem, aby tak ze mną rozmawiano? Co gorsza nawet mój narzeczony nagle zmienił front i ze zdziwieniem pytał, co ja mam przecwiko zabawom i oczepinom. Tak to jest jak się dopuści rodziców do organizowania wesela- potafią przekabacić nawet własnego chłopa. Odmówiłam. Tym razem nie poddałam się naciskom. Na pewno zostało mi to zapisane w pamięci. Ale gdyby wszyscy byli ze mną szczerzy od początku, nie byłoby czego zapamiętywać.

     Potem to już poszła lawina. Zrób jeszcze kolację, dam Ci na to pieniądze, ozdób ławki w kościele, bo przecież tylko ołtarz to za mało! Przecież dam Ci pieniądze! Weź pokój gospodarczy w hotelu, bo może się przydać. No ale tak bez fotografa? No jak to tak?! Itd. itp. Kwota urosła o całe 3 tysiące i cały plan oszczędnościowy roztrzaskał się na kawałki. Udało mi się jedynie ocalić sukienkę, która jest wprawdzie typowo ślubna, ale za bardzo niską kwotę kupiona oraz używane ślubne buciki w cenie 30 zł. Ach i brak welonu (tak, już widzę jak płacę za kawałek firany na głowie ponad sto zł!), makijażystki, fryzjerki, orkiestry, fotografa (od czego ma się przyjaciółkę z zamiłowaniem do fotografii?) i kamerzysty :) Nawet zadecydowano już, że jak zostanie jakieś jedzenie z przyjęcia weselnego, to powędruje ono do domu teścia, gdzie jesteśmy zaproszeni na małe rodzinne spotkanko. Oczywiście zostało to przedstawione jako propozycja, ale raczej nie do odmówienia, bo wypowiedziana w towarzystwie mojej mamy, która na tę propozycję przystała. A ja chciałam spędzić niedzielę w towarzystwie znajomych, których chciałam poczęstować owym jadłem. No ale jak tu powiedzieć "nie" kiedy wszystko zostało już z góry ustalone? Nie wiem skąd w ogóle przyszło do głowy teściowi, żeby coś takiego zaproponować... Coraz więcej decyzji wymykało mi się z rąk.
      Więcej tego koszmaru nie mam już siły opisywać. Ogólnie można to skwitować jednym słowem: naciski. Naciski, naciski, z każdej strony naciski! Coraz bardziej chcę już mieć to za sobą i więcej o tym nie pamiętać. Cudowna chwila przerodziła się w jakiś koszmar. Jak będę drugi raz brać ślub, to nie dopuszczę nikogo do organizowania mojego ślubu, bedziemy tylko ja i mój przyszły mąż :P A tymczasem moze uda mi się kogoś przestrzec i namówić, aby sam sobie opłacił wesele i nie podpisywał paktu z diabłem. Tfu! To znaczy, nie brali pieniędzy od rodziców ;) No nic, zjem coś słodkiego i będzie dobrze. 

     A tymczasem pozdrawiam wszystkich, którzy przeszli przez to samo co ja i przyszłych narzeczonych :)

P.S. Ślub za dwa tygodnie, a ja nawet obrączek na oczy nie widziałam. Nie ja za nie zapłaciłam, więc teść trzyma je u siebie w domu. A jakby tego było mało, to nawet nie wiem jak powinny wyglądać, bo mój narzeczony sam je zamówił a i napis na obrączkach wybrał, bo teść powiedział, że trzeba w końcu odebrać obrączki od złotnika. Czy to na pewno wciąż jest mój ślub? Przestaję być tego taka pewna ;)

czwartek, 20 września 2012

Mieszkanie z chłopakiem przed ślubem

    
     Stoję właśnie w nowym punkcie życia i za kilka dni przeprowadzam się z domu rodzinnego. Wprowadzam się do chłopaka. A właściwie męża. Z jednej strony jestem podekscytowana, bo cos nowego mnie w życiu czeka, a z drugiej strony potrafię od razu, bez zastanowienia wymienić minusy takiej przeprowadzki. No ale wiecznie z mamą nie można mieszkać :) To wydarzenie przywiodło mi na myśl taki właśnie problem jak mieszkanie z chłopakiem przed ślubem. Nie raz dostawałam takie propozycje i zawsze mówiłam nie. Może to dziwnie zabrzmi w obecnych czasach, ale ja jestem tradycjonalistką. Prostą dziołchą wychowaną w starych tradycjach i staram się byc im wierna. Ale żeby nie było, że jestem jakimś eskponatem muzealnym, to dodam jeszcze, że moja decyzja, aby zamieszkać z facetem dopiero po ślubie wynikła również z przemyśleń, czyli z prostego rachunku matematycznego- po prostu mi się to nie opłaca. Tak w kwestiach materialnych jak i duchowych. Jestem wprawdzie kiepska z matematyki, ale dwa do dwóch dodać umiem. A sytuacja jest naprawdę prosta do przeliczenia. Zanim przejdę do moich wynurzeń/ przeliczeń, muszę się na chwilę zatrzymać na wychowaniu.

      Otóż moja mama jest również wychowana w tradycjach, które w dzisiejszych czasach są niedoceniane, a wręcz wyśmiewane. Właściwie tylko księża i starsi ludzie zdają się pamiętać o tych tradycjach. A moja mama należy do poprzedniego pokolenia, które umiało poradzić sobie w życiu bez naginania zasad, dodam tutaj- dobrych zasad, przekazanych im przez jeszcze poprzednie pokolenie. Tak więc moja kochana mamusia, gdyby to od niej zależało, nigdy by nie pozwoliła na to, aby jej córka zamieszkała z mężczyzną przed ślubem (chociaż nie jestem pewna, czy tak samo twardo patrzyła by na swoich synów. Niestety to tradycyjne pokolenie, o którym teraz z dumą opowiadam, mężczyzn stawiało wyżej niz kobiety i pozwalało im na więcej odstępstw od swoich zasad. Nie pytajcie mnie czemu- naprawdę nie wiem) Tak więc mimo że mam 130 lat moja mama chyba by osiwiała, gdybym jej powiedziała, że wyprowadzam sie do chłopaka/ narzeczonego (dla niej jest bez znaczenia czy chodzimy 3 miesiące, czy 10 lat, czy mam pierścionek zaręczynowy i za miesiąc wychodze za mąż, czy też dopiero chłopaka poznałam). Wg niej to dla dziewczyny upodlanie się, robienie z siebie panny lekkich obyczajów. Moja stara biedna matka, ostoja mojego życia, kiedy trzeba potrafi użyc mocnych słów, których nie powstydziłby się nawet budowlaniec. Ja Wam jej zdnaie na temat mieszkania z męzczyzną przedstawiam w mocno wydelikaconej wersji. Dla mamusi nie ma ustepstw- kobieta należy do mężczyzny dopiero po ślubie.

      Nie wiem czy szanujecie zdanie swoich rodziców- ja mojej mamy bardzo. Wychowała mnie, pozwala mi mieszkać u siebie przez lata, ma do mnie cierpliwość, kocha mnie najbardziej na świecie, zawsze gdy tego potrzebuję- pomoże. Dlaczego więc miałabym ja ranić moimi decyzjami? Ale jeśli ta część moich przemysleń wywołuje na Waszych twarzach uśmiech politowania, to może kilka moich dobrze przemyślanych argumentów pokaże mnie w lepszym świetle. Pewnie niejedna z Was pomyslała, że jestem osobą, która ulega wpływom. Ale ja uważam, że wpływ rodziców, którzy troszczą się o swoje dzieci, nie może być zły i wywoływać złe skutki. Natomiast wiele kobiet, niezależnych kobiet, podśmiewujących się z osób, które słuchają swoich rodziców, też ulega wpływom, tyle że mężczyzn, których kochają. I nie widzą w tym nic złego. Ja też nie, o ile nie stawiamy zdania mężczyzn nad nasze własne potrzeby i nasze podejście do życia.

      Oprócz tego, że jestem tradycjonalistką, jestem też romantyczką. Jednak mój romantyzm nie przesłania mi całego świata. Potrafię spojrzeć na rzeczy trzeźwym okiem. A na mężczyzn trzeba patrzeć bardzo trzeźwo, żeby nie wylądować pod ławką nad ranem, z wielkim moralnym kacem :) W ogóle na mężczyzn trzeba patrzeć z przymrużeniem oka i nie przejmować sie za bardzo tym co mówią. Bo często jest to podszyte jakimiś ukrytymi motywami. W kontaktach z płcią przeciwną niestety trzeba byc egoista i myśleć przede wszystkim o sobie. A to dlatego, że mężczyźni tak właśnie robią. No chyba, że są księżmi, to wtedy sprawa przedstawia się inaczej. No ale z księdzem nie można chodzić za rękę, więc ich pominę.

     Skupmy się więc na męskim punkcie widzenia. Co facet myśli, kiedy prosi dziewczynę, aby z nim zamieszkała? Przede wszystkim myśli: "JA". Co to oznacza? Ano jego własną wygodę. A co nam mówią mężczyźni aby nas przekonać do własnych racji? Oczywiście sięgają do naszych słabych stron. Bo która dziewczyna nie zmiękłaby gdyby jej facet powiedział, że chciałby z nia spędzać więcej czasu? Albo, że jest to początek nowego, wspólnego życia. A jak to wygląda w praktyce? Niestety róznie. Bo cokolwiek facet nie powie, nalezy zawsze pamiętać, że on na pierwszym miejscu stawia siebie i to przede wszystkim o sobie pomyśli. A efekty dla kobiet bywają niestety opłakane. Spójrzmy zatem na dwa przykłady.

      1.Sztuczka na oszczędnego: Facet mówi dziewczynie, że gdy ona  się do niego przeprowadzi, to oboje zaoszczędzą czas, który będa mogli przeznaczyć dla siebie, bo nie bedą już go musieli tracić na dojazdy. A potem nagle przestaje mieć dla nas czas. Mówi nam: "Przecież kotku, my sie widzimy codziennie, a z kolegami tak rzadko się widuję". Jesteśmy wtedy zdezorientowane i zastanawiamy się dlaczego coś, co miało nam obojgu ułatwić życie okazało się taką mrzonką? No niestety trzeba wtedy wrócić znowu do twierdzenia, że mężczyźni są wygodni i myslą przede wszystkim o własnych potrzebach. Dla niego faktycznie ten układ ułatwił mu życie. On nie musi już tracić czasu na jechanie do dziewczyny i może go dobrze wykorzystać na kumpli czy inne zajęcia.

       2. Sztuczka na testera: Facet mami nas słowami, że trzeba się sprawdzić przed ślubem (oczywiście konieczne jest tu wtrącenie słowa "ślub" jako przynęta; pokazuje w ten sposób, że on myśli o ślubie, że to będzie kolejny krok, ale na początku oboje muszą sie poswiecić dla dobra wspólnej sprawy- bez tego słowa przekaz traci na mocy. A chyba każdy mężczyzna wie, czego kobieta chce najbardziej :)) jak się będzie mieszkało razem. Kiedy już spełnimy jego prośbę on zmienia kurs i mówi, że tak jest przecież dobrze, że on nie potrzebuje papierka żeby być szczęśliwym ze swoją dziewczyną. No ale w końcu dlaczego im się dziwić? Mają wyprane, posprzątane, ugotowane, lodówka pełna. Tylko dlaczego żaden nie myśli, czy kobieta jest szczęśliwa w takim układzie? Kobiety z reguły potrzebują takiego papierka, żeby być szczęśliwe i spełnione. A to dla poczucia bezpieczeństwa, że związek małżeński zabezpieczy ich finansowo, lub ich dzieci, a to dlatego, że po ślubie trudniej zerwać bo trzeba rozwód przeprowadzić i wtedy mężczyzna dwa razy się zastanowi zanim odejdzie (chocby ze względu na podział majątku :)). Osobiscie znam jedną wieloletnią parę, mieszkającą ze sobą od lat i będącą szczęśliwą. Jest tylko jedna rysa na tej pięknej tafli. Ona chce ślubu a on nie. Przy okazji chce mieć też dzieci, a on nie, ale to już zupełnie inna para kaloszy. dziewczyna wpadła w sprytnie zastawiona pułapkę- w pułapkę ułudy, że może kiedyś chłopak zmieni zdanie. Dodatkowo myśl, że poświęciło się już tyle lat na związek odpędza myśli o ewentualnym zerwaniu.

     Mężczyznę trzeba zachęcić do wysiłku, nie mozna dawać im wszystkiego na tacy, bo nie będziemy wtedy szczęśliwe. Osobnika płci męskiej należy nauczyć, że aby coś mieć, to trzeba się o to postarać. Znam dziewczynę, która nie może sobie znaleźć chłopaka i zastanawia się dlaczego. A mnie sie wydaje, że powodem tego jest ułatwianie chłopakom wszystkiego. Otóż ta dziewczyna po kilku dniach znajomości zgadza się zamieszkać z chłopakiem. Można się tylko domyslać, że i wspólne łóżko dzielą. Niestety taka dziewczyna, o którą nie trzeba walczyć, nie trzeba się starać, żeby ją zdobyć, szybko chłopakom sie nudziła, a dziewczyna musiała po raz kolejny szukać mieszkania na wynajem i swojej własnej godności. Dziewczyna ta decydowała się na takie rozwiązanie pod wpływem presji. Myslała, że jak nie zgodzi się na żądania chłopaka, ten ją rzuci. Ja mam i na to odpowiedź. Otóż jeśli chłopak będzie chciał rzucić dziewczynę to i tak zrobi, nieważne czy będzie jego prywatną prostytutką czy księżniczką na ziarnku grochu, której dotknąć się nie da bez zgody ojca-króla. Dlatego nie ma sensu robić czegoś dla faceta, jeśli my mamy odmienne poglądy. Jeśli mamy mu się znudzić to i tak się znudzimy. Taki model faceta, któremu się nudzimy jest już zepsuty i należy go wymienić, a nie płakać nad gwarancją i starać się naprawić. Nie ma takiego serwisu, który by skutecznie naprawił chłopaka, któremu znudziła się dziewczyna. Jeśli nawet jakimś cudem zechce działać, pod wpływem prób naprawczych, to pochodzi z miesiąc, dwa, może dłużej (zależy jakie koszty poniosłyśmy na naprawę) a potem i tak odmówi posłuszeństwa. Lepiej więc zachować szacunek do siebie samej, jak i resztki szacunku w jego oczach i wywalić taki sprzęt zamiast marnować łzy, które można by było zamiast tego przeznaczyć na jakiś wzruszający film czy książkę.

    A więc moje drogie mam dla Was radę: nic na siłę. Nie chcę zabrzmieć jak stara ciotka-klotka, piszę to wszystko dla dobra rodu kobiecego. Jeśli wbrew swoim przekonaniom czy zasadom dacie facetowi wszystko na tacy, to może się zdarzyć, że on już nic Wam nie będzie chciał dać. Z mężczyzną trzeba się wymieniać usługami tak jak kiedyś konkwistadorzy wymieniali się z Indianami :) Np. "Ja zamieszkam z Tobą ale Ty tego samego dnia lecisz do mojego ojca z oświadczynami" ;) Mam tu też pewne doświadczenie, sprawdziłam to na własnej skórze. Jak wspomniałam na początku mojego monologu- ja również miałam propozycje od moich chłopaków dotyczące wspólnego zamieszkania. Oboje byli dla mnie ważni i byłam bardzo zakochana. Jednak mimo stanu uniesienia i zaślepienia, potrafiłam oddzielić fantazje od rzeczywistości. Nie chciałam z nimi mieszkać przed ślubem. Jeden wytrzymał ze mną rok, po czym odszedł. I bynajmniej nie dlatego, że nie chciałam z nim zamieszkać. Odszedł bo się znudził. Gdybym z nim zamieszkała to i tak by odszedł, a ja w międzyczasie musiałabym płacić jego rachunki i tylko tyle bym z tego układu miała. Nie wspominając o tym, że nie miałabym zapewne gdzie mieszkać (przypominam- poglądy mojej mamusi).  Drugi wytrwał trzy lata, a potem co roku namawiał mnie na ślub, bo wiedział, że inaczej z nim nie zamieszkam.

     Po raz kolejny podkreślam, że trzeba pamiętać, iż męzczyźni są wygodni. I jeśli proponują wspólne mieszkanie to głównie z powodu własnej wygody. Nigdzie nie muszą jeździć, bo mają dziewczynę zawsze pod ręką. Oszczędzają w ten sposób czas. I to dosłownie: na gotowaniu, sprzątaniu, praniu. Bo przecież niewiele dziewczyn zniesie syf w mieszkaniu, w którym same mieszkają. I bedą wolały je same ogarnąć niż czekać na ruch faceta (niedoczekanie). Poza tym czego się nie zrobi dla swojego misiaczka, prawda? ;) W takim układzie mężczyzna oszczędza też pieniądze, bo rachunki dzielą się na dwa i zaoszczędzaone pieniądze mogą wydac np. na swoje pasje. Bo jeśli myślicie, że na zabieranie Was do restauracji to się grubo mylicie. Przecież przyrządzone przez Was dania są najlepsze na świecie i w żadnej restauracji nie podają tak pysznych posiłków. I jak tu nie zmięknąć od tych komplementów? Tylko, że jak zmiękniecie, to już nigdy nie zobaczycie restauracji ;)

     No cóż, miłość to pole bitwy. Jeśli chcecie ją wygrać, nie dajcie się omamić słodkimi słówkami i argumentami naszych ukochanych. Ponieważ oni nigdy nie zapominają o tym, że stoją na polu bitwy i nauczyli się wygrywać bitwy dzięki grom komputerowym :)

    Pozdrawiam i wracam do czytania książki. Skąd mam czas na czytanie? Bo nie piorę rzeczy swojego faceta, nie gotuje mu posiłków, nie sprzatam jego mieszkania. Na to wszystko zasłuży jak zobaczę obrączkę na moim palcu ;)

poniedziałek, 17 września 2012

Oznaki lata

    Nie chcę jeszcze myśleć o jesieni. Poszukuję resztek lata pośród szaroburej pogody, cicho spadających pożółkłych liści i odgłosów żołędzi twardo uderzających o ziemię. I mimo, że mama udekorowała dom kasztanami a orzechy same wypadają z poskręcanych łupin, mimo że kalendarzowa jesień zawita do nas w weekend, ja wciąż nie wierzę, że ciepłe letnie wieczory już nie wrócą. Dlatego gdy tylko słońce da mi znak, biorę rower i ruszam z moimi książkami i kocem na wyprawę. Dzisiaj sukces! Nie tylko mogłam jeździć na krótkim rękawie, to jeszcze słyszałam granie pasikoników, gdy zapadł zmierzch.Gdyby nie gęsia skórka na nogach to mogłabym uwierzyć, że to dopiero sierpień. Może więc jak zamknę oczy i będę intensywnie myśleć o lecie, to ono powróci?

     A oto kilka zdjęć, które przywodzą mi na myśl lato i szczęśliwe długie dni, za którymi tak bardzo będę tęsknić....
Moja rakieta :)





No cóż, czerwone jabłuszka na drzewach to chyba oznaka jesieni :(










Ups! Jednak w podświadomości chyba drzemie już jesień....

Piękny letni wieczór z cykadami w tle

niedziela, 16 września 2012

Emma / Jane Austen

    
      Wspominałam przy okazji "Dumy i uprzedzenia", że drugą najciekawszą książką Jane Austen była dla mnie właśnie "Emma". Przeczytałam wszystko, co wyszło spod pióra tej autorki (nawet niedokończone z powodu śmierci autorki "Sanditon"), zafascynowana światem z przeszłości, jaki przedstawiała na kartach swojej książki oraz wyrafinowanym językiem XIX wieku, ale tak naprawdę pozostałych książek niemal nie pamiętam. Dobrze się je czytało, ale nie zapadły w pamięć. Nie były niezwykłe, tylko inne. Może to właśnie przez ten wyszukany język i maniery tamtego czasu tak długo Jane Austen trzymała mnie przy sobie. Ciężko mi teraz, po latach określić skąd się wzięła miłość do książek tej autorki, mimo że pozostałe jej pozycje nie były tak wyjątkowe jak "Duma i uprzedzenie" i nie były tak ciekawie napisane jak "Emma". Jak już wspomniałam pozostałe jej powieści uleciały z mojej pamięci po latach. Tytuły mogłabym wymienić, ale bohaterów i ich historie już nie. Jest to dla mnie podpowiedź prosto z serca, wskazująca które z książek Jane zasługują na uwagę. A gdybym miała byc naprawdę szczera ze sobą to tylko "Dumę i uprzedzenie" mogłabym nazwać wybitnym dziełem. "Duma" znacznie odbiega od swych sióstr doskonałością pióra i zawsze się dziwiłam jak to możliwe, aby autor był w stanie napisać tylko jedno nieśmiertelne dzieło na tak wysokim poziomie, podczas gdy reszta jego utwórów tylko da się lubić. Jako, że "Emma" da się lubić najbardziej i sprawiła mi najwięcej radości poza "Dumą i uprzedzeniem", pozwolę sobie napisać kilka słów w jej obronie.

     W tej powieści mamy również miłość, jakżeby inaczej. Jednak autorka stawia przed nami kobietę dobrze usytuowaną, która nie musi bać się o przyszłość. Nie musi też upatrywac swojego szczęścia i dobra w małżeństwie, jak to było w przypadku panien Bennet, w związku z czym może spokojnie zająć się swataniem innych i opowiadniem jak to nigdy nie wyjdzie za mąż. Emma Woodhouse jest młoda i jej przyszłość jest zabezpieczona materialnie. Mieszka z ojcem w wielkim domu, gdzie często odwiedza ich starszy od Emmy przyjaciel rodziny, Pan Knightley. Zdaje się on być jedynym człowiekiem, który jest w stanie powiedzieć Emmie co naprawdę myśli o jej zachowaniu, a nawet ją strofować, ponieważ wszyscy dookoła, łącznie z jej ojcem są zapatrzeni w Emmę jak w obrazek. Natomiast Pan Knightley jako jedyny widzi jej wady i nie boi się rzucić nimi w twarz Emmy. Ta przyjmuje słowa prawdy od przyjaciela bez mrugnięcia okiem, jednak rzadko kiedy słucha jego rad, ponieważ w swojej młodości jest na tyle zarozumiała, że wierzy w swoje racje i w swoje przekonania, mimo że nieraz zawiodły ją one na manowce.

     Książka jest naprawdę zabawna. Może nie śmieje się przy niej człowiek do rozpuku jak przy typowej komedii, ale wielokrotnie uśmiecha się sam do siebie patrząc na zapatrzenie Emmy w swoją własną rację, jej ślepotę na porady starszego przyjaciela i po prostu na głupotę jej czynów. Czytając powieść można sie zwyczajnie zdenerwować patrząc na Emmę i widząc jak stara się manipulować ludźmi, aby zestawić ich w pary takie, jakie się jej samej podobają, a w rzeczywistości nie pasujące zupełnie do siebie, a to ze względu na charaktery, a to pozycje społeczne lub noszenie w sobie uczucia do innej osoby. Emma jest na tyle ślepa, że całkowicie źle odczytuje sygnały płynące od mężczyzn- nie widzi, który mężczyzna udaje uczucie do niej, aby ukryć przed światem swoje uczucie do innej kobiety i popłeniony w tajemnicy mezalians, mimo że wszystko dookoła wskazuje na to uczucie; jest ślepa na względy innego mężczyzny wobec niej, mimo że łatwo je odkryć pomiędzy słowami (a przynajmniej dla osoby takiej jak ja, która namiętnie czyta romanse ;)); myli uczucie skierowane do niej i odczytuje je jako względy skierowane do jej przyjaciółki, którą próbuje wyswatać z człowiekiem stojącym wyżej w hierarchii społecznej. Emma zdaje się na każdym kroku popełniać mnóstwo błędów, nie widzi oczywistych faktów, a także odrzuca zdroworozsadkowe podejście Pana Knightleya do jej prób łączenia ludzi w pary i jest to jednocześnie zabawne i irytujace. Ale dzięki temu książka nabiera ciekawych barw i trzyma do końca w ciekawości. Ja przynajmniej byłam ciekawa kiedy Emma zobaczy jak śmieszne było jej swatanie, jaka była ślepa i kiedy w końcu zobaczy, że ktoś darzy ją uczuciem.

    Nie będę opisywać całej powieści, ponieważ mamy tu poplątanie z pomieszaniem, przez swaty Emmy pojawiają się coraz to nowsze postacie i związki (choćby te wyimaginowane w głowie Emmy). Gdybym teraz próbowała to wszystko opisać to połowa z Was szybko by się pogubiła, ponieważ nie da sie tego ogarnąć bez przeczytania powieści. Proszę się także nie zrażać nieco zbyt przydługawym początkiem, gdzie autorka stara sie nam najpierw przedstawić Emmę i jej świat, tak ten zewnętrzny jak i wewnętrzny. Kiedy już się przez to przebrnie, zacznie się ciekawa komedia pomyłek i wtedy już można się spokojnie odrobinkę zapomnieć podczas czytania.

     Zabawne sytuacje zaczynają się od momentu, gdy Emma postanawia wziąć pod swoje opiekuńcze skrzydła niejaką Harriet Smith, której rodzice nie są znani, co w tamtych czasach odbierało kobiecie szansę na lepsze życie i na męża z wyższych sfer. Pan Knightley wręcz był przekonany, że Harriet w ogóle będzie mieć szczęście, jeśli ktokolwiek będzie chciał ją pojąć za żonę. Jednak Emma w swojej prostolinijności postanowiła nie skreślać Harriet a wręcz pomóc jej w zdobyciu dobrze sytuowanego mężą, który jej zdaniem się Harriet należał. Od tej pory Harriet stała się przyjaciółką Emmy, którą ta próbowała wciągnąć w swoje, lepsze towarzystwo. Jej próby polepszenia przyszłości Harriet tylko jej zaszkodziły, ponieważ za namową Emmy Harriet odrzuciła oświadczyny dobrze prosperującego farmera Roberta Martina, który wg Pana Knightleya byłby dla Harriet zbawieniem i lepszą partią niż mógłby się ktokolwiek po niej spodziewać. Co więcej Harriet odwzajemniała uczucie Roberta Martina, jednak pod wpływem namów i manipulacji Emmy uznała, że zasługuje na kogoś znacznie lepszego, a mianowicie na pastora Eliota. Trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach pastorzy byli niezłą partią, ponieważ posiadali rozległe probostwa pod sobą i spore majątki i nie spojrzeli by nawet na kobietę o takiej przeszłosci jak Harriet. Dlatego dziwi nie tylko to, że Harriet dała sobie tak ławto wmówić, że jest na tyle dobrą partią, aby zdobyć kogoś takiego jak Pan Eliot, ale także można się dziwić Emmie, wychowanej w dobrym domu, która znała dobrze podział na hierarchie panujący w tamtych czasach i powinna zdawać sobie sprawę, że Harriet nie ma szans na dobre zamążpójście i powinna wziąć, brzydko mówiąc, tego, kto się nawinie. Swoim zaślepieniem skrzywdziła Harriet, której niemal odebrała szansę na zdobycie dobrego i kochającego męża, ale i w swojej ślepocie zwodziła niechcący Pana Eliota, który okazał się mieć na oku nie Harriet, ale samą Emmę.

     Jest to typowa komedia omyłek i naprawdę można sobie nią poprawić humor na jesienne wieczory. Zatem zachęcam do zapoznania się z tą książką i zatopnienia się w świat Jane Austen pełen romansów i pięknego języka.

środa, 12 września 2012

Dziwne zwyczaje ślubne

      

       Jako, że moje myśli zajmuje organizacja własnego slubu, nie mam zbyt wiele czasu dla książek. Ciągle tylko szukam kiecek, butów i muzyki- wszystko o tematyce ślubnej. Dla książek zostaje mi może godzinka tygodniowo. W związku z tym, że nie miałam książki w ręku od ponad tygodnia, a tematyka ślubna przewija się w moich myślach, działaniach i rozmowach, wrzucę ją również na mojego bloga. A to dlatego, że zderzyłam się ze swiatem, którego nie potrafię pojąć.

      No bo weźmy taką suknię. Ubieram ją tylko raz, tak? Założę ją na siebie na parę godzin, pstryknę parę fotek, potańczę i odłożę ją już na zawsze do szafy. Dlaczego więc muszę za nią płacić trzy moje pensje? Skąd sprzedawcom sukien ślubnych przyszło do głowy, że śpię na pieniądzach i z uśmiechem na twarzy wyrzucę je w błoto? Skąd się wziął taki zwyczaj? Czy materiał na suknię ślubną kosztuje aż tak wiele? Naprawdę dziwię się kobietom, które są w stanie wydać tak znaczną sumę na jeden wieczór, wierząc, że ten wieczór jest na tyle wyjątkowy, że musi być tak hołubiony. Niedawno spotkałam dziewczynę, która przez rok zbierała pieniądze na swoją wymarzoną suknię. Zebrała tego w sumie 3 tysiące, po czym radośnie pobiegła do sklepu i wydała tę roczną sumę na kilka metrów materiału, w którym miała błyszczeć przez ułamek swojego życia. Gdy zapytałam jej, czy nie było jej żal wydać te ciężko zarobione pieniądze, odpowiedziała z wielkim przekonaniem i uśmiechem na twarzy: "nie". Ja nie potrafię tego zrozumieć. Nawet suknie projektantów mody (ale raczej tych polskich ;)) bywają tańsze, a ubiera się je na więcej okazji. Natomiast na "ten jedyny dzień w życiu" wszystko musi być wyjątkowe. Ale czy mniej wyjątkowa suknia (czytaj: za mniejsze pieniądze) odbierze kilka uncji w wyjątkowości tego dnia? Nadal wyjdę za tego samego mężczyznę, nadal będę wierzyć, że tylko z nim będę szczęśliwa, nadal będzie się przede mną rozpościerała świetlana przyszłość. Ten dzień, jedyny dzień w życiu, nadal będzie tym samym, jedynym i niepowtarzalnym dniem. Dlaczego więc ten dzień musi być okraszony tak wielkimi wydatkami? Jest tyle pięknych sukien, w których będziemy wyglądać nieziemsko. Jeśli ubiorę sukienkę za 200 zł i będzie ona biała, to nadal będę wyglądać niewinnie i pięknie. Czy jestem jedyną osobą na całym świecie, która nie chce aby ten dzień był aż tak wyjątkowy, abym musiała go pamiętać z powodu bankructwa mojego i mojej rodziny?

     Jako że wierzę w zdrowy rozum i zarabiam znacznie poniżej średniej krajowej, a także ze względu na moją mamę, która musi się naprawdę nawyginać, aby przeżyć za stawkę zaoferowaną jej przez nasze kochane państwo, postanowiłam zrobić wesele na miarę swoich możliwości. Sama zarobiłam na większość skromnego wesela, które sobie wyobraziłam, starając się trzymać mamę jak najdłużej się da od wydatków związanych ze ślubem jej jedynej córki. Wiem, że moja mama dałaby mi wszystko co ma, aby zrobić mi wesele moich marzeń, na szczęście mój rozum wybronił mnie przed weselną gorączką. I tak postanowiłam kupić sobie kieckę za jakieś 200 zł i to nie "jednorazowe cudo", zapychacz szaf i łapacz kurzu, lecz uniwersalną kieckę koloru białego, w której będę wyglądać bosko u boku ukochanego mężczyzny, a po ślubie wyglądać dobrze w pracy, seksownie na imprezach i godnie na obiadach rodzinnych. Niestety jak już wiemy takie rzeczy to tylko w erze. Dookoła same obiekcje- a to kiecka na 40-latkę (znajomi), a to za mało weselna (mamusia), a to nie pasuje na moje niewymiarowe ciało (ja). A poza tym czy można odsłaniać kolana w kościele? (pragmatyzm i dobre wychowanie).

      Po kilku dniach szperania po sklepach zrozumiałam, że nie znajdę nic z tego, co sobie wymyśliłam w głowie i czas przyznać sama przed sobą, że pomysł na uniwersalną sukienkę był nierealny. Postanowiłam kupić typową, jednorazową sukienkę ślubną. Oczywiście nie nową, bo nie po to codziennie słuchałam nerwowych pytań kiedy w końcu kupię sobie sukienkę, żeby teraz pobiec do salonu i rzucać tysiącami dla świętego spokoju. Miałam w głowie plan wydatków i starałam się zrobić ile tylko się da, aby za bardzo nie odbiegać od ram finansowych jakie sama sobie wyznaczyłam. I tak oto w ciągu kilku dni kupiłam piękną ślubną sukienkę za niewielkie pieniądze, właściwie zupełnie przypadkiem. Uległam też przy okazji zabobonowi i nie pozwoliłam swojemu narzeczonemu obejrzeć sukni, tak na wszelki wypadek :)

    Teraz mam kolejną misję - buty ślubne. A jeśli po przeczytaniu początku tego posta spodziewacie się, że wydam 200 zł na buty, które zaraz po ślubie wylądują na śmietniku lub na tablicy z ogłoszeniami za 1/5 ceny to się grubo mylicie. Prędzej sama poszukam swoich butów na takiej tablicy. Albo kupię jednorazowe buciki od naszych chińskich dalekich sąsiadów. Zawsze miałam opory aby nosić używane buty, ale skoro ślubne buciki są tylko na ślub, to łatwo się domyśleć, że osoba sprzedająca je ubrała je tylko raz i nie zdążyła ich zapuścić. Zatem trzymam za siebie kciuki i liczę na to, że uda mi się ponownie i kupię buciki po okazyjnej cenie 30 złotych :)

    Tak sobie myślę, dlaczego garnitury mężczyzn są połowę tańsze niż nasze sukienki? Wydaje mi się, że oni są bardziej pragmatyczni i nie ulegają tak jak my, ślepo "wyjątkowości" tej chwili. Mam wrażenie, że dla nich bardziej niż dla nas liczy się to, że zawierają związek małżeński z osobą, którą kochają niż to wszystko, z czym jest to związane, z całą tą komercyjną otoczką, która sięga niemiłosiernie do naszych kieszeni. Z przerażeniem myślę o dziewczynie, o której słyszałam, że planuje wydać na swoje wesele prawie 50 tysięcy polskich złotych (nawet nie chce mi się liczyć, ile to będzie moich wypłat). Zdecydowanie wolę tę wyjątkową chwilę przeżywać w sercu niż w kieszeni :)

     A powiedzcie mi kto wymyślił, aby podczas jazdy na salę weselną rozdawać kupione za grube pieniądze flaszki, które są przeznaczone na naszą rodzinę i znajomych? Ja nie chcę brać udziału we wspomaganiu alkoholizmu Polaków. Już wystarczy, że moją rodzinę napojem tym trunkiem, statystyki już i tak w Polsce są kiepskie jeśli chodzi o spożywanie alkoholu. Radość radością, ale czemu to ma służyć? Jeśli ktoś zna odpowiedź na to nurtujące mnie od dawna pytanie- zapraszam do komentarzy :)

     Kolejny zwyczaj, którego mój rozum nie może objąć jest nazywanie teściów po ślubie "mamą" i "tatą". Naprawdę tego nie rozumiem. Czy ci obcy ludzie po ślubie stają się od razu moimi rodzicami? Chyba nie, prawda? Nie wskoczę teściowej do brzucha i nie urodzę się ponownie. Mam tylko jedną matkę i jednego ojca. Pomijam to, czy lubimy naszych teściów czy najchętniej zapomnielibyśmy kim oni są. Ale po co tworzyć sztuczne nazewnictwo? Skąd się to wzięło? Ja już teraz wiem, że nie przejdzie mi przez gardło słowo "mamo" skierowane do kobiety, która mnie nie urodziła. Cóż, teściowie będą musieli zadowolić się swoimi własnymi dziećmi.

     Wiecie czego jeszcze nie lubię? Oczepin- są one dla mnie niczym innym jak upokarzaniem kobiet, które nie mają jeszcze mężów, ani nie pozostają w związkach małżeńskich. No bo w końcu jak zachęca panny do zabawy wodzirej? Krzyczy przez mikrofon: "Zapraszam wszystkie wolne panny i rozwódki!" i można sobie popatrzeć komu też powinęła się noga lub jest na tyle nieatrakcyjny, że nie potrafi sobie znaleźć partnera. Oczywiście potem kolej na facetów, no ale wiadomo, że na mężczyzn wszyscy patrzą inaczej- no bo w końcu mężczyzna zawsze sobie znajdzie partnerkę, nieważne w jakim jest wieku. Nie od dziś wiadomo, że mężczyzna im starszy tym lepszy, zupełnie jak najlepsze wino (o! niedoczekanie. Starzejecie się i tracicie na atrakcyjności zupełnie jak my:)), natomiast kobieta po 20-ce powinna już mieć choćby narzeczonego, jeśli nie męża i tuzin dzieci. Ja nie zgadzam się na takie pokazywanie publice kobiet  bez mężczyzn i wystawiania ich godności na próbę,karząc walczyć między sobą o welon, będący obietnicą szybkiego zamążpójścia. Oczywiście nie rozumie tego prawie nikt z mojej rodziny, ale na szczęście ślub jest mój i ja mogę decydować (oczywiście jak tylko namówię narzeczonego na poparcie mojego zdania).

     Jeśli znacie jakieś zwyczaje ślubne, które Was rażą, zapraszam do dyskusji. Oczywiście jeśli ktoś ma ochotę puknąć się za mnie w czoło za ten mój cały pragmatyzm i brak romantyczności to również zapraszam do komentowania. Zniosę wszystko. Chyba... ;)

środa, 5 września 2012

I heart New York by Lindsey Kelk / Kocham Nowy Jork

    
      Yes yes. It’s another book about love. Love is the most beautiful things in the world. That’s why I love (;)) books about love. Lindsey Kelk wrote three books: I Heart New York (1), I Heart Hollywood and I Heart Paris. I read only the first part because I bought only “I Heart New York” and I’m afraid to read next parts. I was pleasure about ending and I don’t want to spoil good impression about it.


      Angela Clark was happy in relationship with her boyfriend Mark. One day on wedding of their friends Angela found out that her boyfriend has an affair and her best friends knew  about it. She was in shock and ruined their wedding. Next day decided to change her life and she flight to New York wearing her bridesmaid’s dress. She has only a little money, she didn’t know anybody, she didn’t have clothes with her. But she felt she was right with her impulsive decision.

      She stayed in hotel and met in reception nice girl Jenny and told her about everything. Jenny invited her to her place and they make friends with each other. Jenny persuade Angela to change her image, so Angela cut her hair, went on shopping and bought new clothes and even start with new, great job. And she met two handsome men: Tyler- rich banker and Aleks – a rock star. She started dating with those two guys and found happiness again. Which man she’ll choose? I don’t tell You. But I say a little word to you- it will be very interesting :)

     Dziś mam dla Was lekką i przyjemną książkę autorstwa Lindsey Kelk. Nie spodziewajcie się dziś ambitnej literatury. Mamy za chwilę koniec lata, rok szkolny już się rozpoczął, za chwilę studenci będą wracać ze swoich rodzinnych stron by zapełnić puste uczelnie. Na takie dni jak teraz powinno się sięgnąć po jakąś ciekawą lekturę, która pomoże nam zapomnieć o kończącym się cudownym czasie i pozwoli nam choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Cóż zatem może być lepszego od książki o miłości? I to jeszcze takiej, w której przewija się dwóch przystojniaków o różnych charakterach? Nasza bohaterka swoimi życiowymi wyborami na pewno przykuje naszą uwagę, a szary świat wokół nas stanie się odrobinę bardziej tęczowy. Książkę dobrze się czyta, zatem włączcie sobie dobrą muzykę, zaparzcie sobie kawy, przynieście sobie jabłko z ogrodu (nadchodzącej jesieni mogę wybaczyć tylko wtedy, kiedy mam pod ręką pyszne jabłka z ogrodu, takie prawdziwe, polskie, jesienne jabłka, a nie jakieś nawożone chemicznie chińskie owoce. Uwielbiam kosztele, a one moi drodzy właśnie zaczynają spadać z drzew, żebyśmy mogli zasmakować ich nieziemskiego słodkiego smaku), ulokujcie się na balkonie, w ogrodzie, na ławce w parku z tą właśnie książeczką i oddajcie się lekturze. Książka nie jest długa, więc nawet osoby, które szybko męczą się podczas czytania mogą sobie poradzić z tą lekturą całkiem dobrze. Tym bardziej, jak już wspominałam, jest o czym czytać :)
     Naszą bohaterką jest moja imienniczka Angela Clark. Dziewczyna żyje sobie spokojnie w swoim poukładanym świecie. Ma faceta, którego kocha, szykuje się ślub (a przynajmniej w jej głowie, ponieważ jej facet jest równocześnie jej narzeczonym; jakże inaczej więc miał się ten związek skończyć jak nie wielkim ślubem?). I nagle wszystko w ciągu jednej chwili ulega całkowitemu rozkładowi. Na ślubie przyjaciół Angela przypadkiem nakrywa swojego narzeczonego uprawiającego seks z inną kobietą. Trochę to banalne, ale jak już pisałam książka nie jest wielkim dziełem tylko lekką książką idealną na jesienną chandrę. Poza tym jakoś autorka musiała zmusić swoją bohaterkę do odważnej decyzji, a szok tak wielki jak zdrada narzeczonego a także przyjaciół, którzy wiedzieli o romansie, była idealną scenerią na sam początek opowieści. Angela jest tak zaskoczona tym, czego się dowiedziała o narzeczonym i ludziach, których uważała za swoich przyjaciół, że postanawia natychmiast wyjechać z Anglii (wcześniej robiąc niezłą burdę na przyjęciu weselnym), mając jedynie swoją suknię pierwszej druchny, cudne acz niewygodne szpilki, buty na zmianę, trochę pieniędzy i paszport. Tak trafia na samolot do Nowego Jorku, gdzie zamierzała.... no właśnie...co? Angela sama nie wiedziała czego oczekuje po Nowym Jorku. Odnaleźć siebie? Zmienić swoje życie? A może po prostu nie mogła już dłużej zostać w Anglii gdzie spotkał ją tak wielki zawód?

     Po przyjeździe wsiada w taksówkę i każe się zawieźć do hotelu. Spotyka ją pierwsze rozczarowanie, gdyż taksówkarz był inny niż to sobie wyobrażała, a mianowicie opryskliwy. Jednak po przyjeździe do hotelu wdaje się w rozmowę z sympatyczną recepcjonistką Jenny, której zupełnie przypadkiem opowiada swoją nieciekawą historię, W jednej chwili staje się w oczach Jenny, zafascynowanej Anglią, bohaterką. Ale która z nas nie podziwiałaby odwagi Angeli? Zostawić swojego niewiernego faceta i wyjechać do obcego kraju, gdzie nie zna się ani jednej osoby? Jenny postanawia pomóc Angeli, namawia ją na zamieszkanie u niej i pomaga stanąć na nogi. Szybko też dziewczyny zostają przyjaciółkami. Oczywiście mamy tu kolejny banał- ta szybko zawarta przyjaźń trochę śmieszy jak się nad tym głębiej zastanowić. No ale nie chcemy psuć sobie lektury, zatem pomijamy te drobne szczegóły i cieszymy się nabierającą tempa akcją.

     Jak to przyjaciółki dziewczyny wybierają się do fryzjera, gdzie Angela serwuje sobie nową ekstra fryzurę, przyciągającą męską uwagę, aplikuje sobie też kilka wystrzałowych ciuchów, zupełnie nie w jej dotychczasowym stylu. Jednak właśnie między innymi po to tu przyjechała- aby odmienić swoje życie, więc równie dobrze mogła zacząć od zmiany swojego image. Ta przemiana pomaga jej zdobyć praktycznie w jednym czasie dwóch interesujących mężczyzn, całkiem do siebie niepodobnych, jednak tak samo mocno zainteresowanych Angelą. Natomiast dziewczyna, która znała ramiona tylko jednego mężczyzny zachłysnęła się swoją nową tożsamością i męskim zainteresowaniem.
      Jeden z mężczyzn, Tyler to bogaty i przystojny bankier, który ma wiele wdzięku (i oczywiście pieniędzy, które wzmagają ten wdzięk) i magnetyczną męską siłę przyciągania. Obsypuje on Angelę drogimi prezentami i traktuje jak prawdziwą księżniczkę. Angela na randkach z nim znowu czuje się jak atrakcyjna kobieta i zaczyna znowu cieszyć się seksem. Zapomina też powoli o swoim niewiernym narzeczonym. Drugi mężczyzna, przypadkowo poznany w kawiarni to Aleks, sławny muzyk rockowy (no tak, banałów to tu można dużo zliczyć, no ale przecież kobieta powinna leczyć złamane serce nie zwykłym facetem, ale kimś znacznie przewyższającym poprzedniego faceta mężczyzną. Zatem nasi dwaj adoratorzy musieli być sławni lub bogaci ;), który swoją charyzmą i chłopięcym urokiem pomaga podjąć Angeli decyzję, że spotykanie się w dwoma mężczyznami to naprawdę nic złego, tym bardziej że to tylko próba odnalezienia swojego prawdziwego ja, a nie znalezienia nowego narzeczonego.

      Jednak im dalej tym gorzej. Angela zaczyna się zastanawiać czy ta nowa Angela to jej prawdziwe oblicze, postanawia też zrezygnować z jednego z mężczyzn. Problemem jednak jest decyzja, którego. A decyzja wierzcie mi, naprawdę nie jest łatwa. Gdy poznacie obu mężczyzn, same się o tym przekonacie.

     Jak zaznaczyłam na początku, nie jest to jakaś wyjątkowa książka, której nie będziecie mogły zapomnieć przez wiele lat. Jednak na pewno po przeczytaniu Nowego Jorku będziecie miały ochotę sięgnąć po następne części (Kocham Hollywood i Paryż). Chociaż ja muszę się przyznać, że po tym jak się skończyła pierwsza część to oparłam się pokusie sięgnięcie po następne części. Nie chciałam sobie zepsuć dobrego wrażenia po Nowym Jorku. Bo ja mam tak, że jak już sobie wybiorę jakiegoś męskiego bohatera to ciężko mi się z nim rozstać, a obawiałam się że w następnym częściach Angela będzie dalej eksperymentować z męskim towarzystwem. No i często się niestety zdarza, że kolejne części nie są niestety tak samo ciekawe jak pierwsza książka. Także nie zachęcę Was do tych kolejnych części, bo nic o nich nie wiem. Musicie posłuchać swojego serca, ono prawdę Wam powie :) Życzę miłej lektury moje drogie :)