niedziela, 26 lutego 2017

Girl 16: Pants on fire/ Sue Limb


Ostatnia książka z serii o Jess Jordan, którą udało mi się nabyć, jest zdecydowanie najlepsza. Jest to czwarta część serii i nosi tytuł „Pants on fire”. Już sam tytuł świadczy, że będzie się działo. I faktycznie tak jest. Na Sue Limb można polegać jeśli chodzi o dobry i wyważony humor, a także o liczne nieporozumienia i zabawne sytuacje. A wiele z nich wydaje się być sytuacjami, które mógłby przeżyć każdy z nas, gdybyśmy mieli tak jak Jess tendencję do wpadania w kłopoty i brnięcia w nie coraz głębiej podczas prób wykaraskania się z owych kłopotów. Życie Jess Jordan jest jak ruchome piaski, im bardziej walczy o przetrwanie, tym głębiej zakopuje się w problemach, aż wreszcie wystaje jej tylko szyja. I w tym momencie, gdy wydaje się, że już wszystko się rozpadło, Jess zawsze udaje się wykaraskać nawet z największego bagna, dzięki swojej pomysłowości.
Bardzo mi się spodobało to jak zgrabnie Sue Limb napisała tę część. Oprócz okropnego rozdziału pierwszego – wydaje się, że Sue pomimo swojego talentu kompletnie nie potrafi rozpocząć swojej intrygi, czym zdecydowanie przegrywa z Louise Rennison (przepraszam, znowu ją wspominam) – cała reszta pięknie się ze sobą zazębia. Jess przez swoją lekkomyślność i żywiołowość wpada w pierwsze tarapaty, przypadkowo zadzierając z nową osobistością w szkole, Panną Thorn, sztywną i nieprzejednaną nauczycielką języka angielskiego. W wyniku zbiegu okoliczności (i wielu spraw, które są dla dziewczyny stokroć ważniejsze niż punktualne przybywanie na lekcje) Jess coraz bardziej podpada Pannie Thorn i obie szybko zostają największymi wrogami. Tak wielkimi, iż Jess odmawia wzięcia udziału w przesłuchaniach do sztuki Szekspira, którą szkoła ma w planach wystawić przed świętami Bożego Narodzenia. Duma i obrażona godność każe jej przeciwstawić się Pannie Thorn za wszelką cenę, nawet za cenę tego, że zostaje sama ze swoimi problemami, gdyż cała reszta przyjaciół zaangażowana zostaje w przedstawienie. Zostaje jej tylko nieśmiały Ben Jones, który w swój słodki sposób wkracza ponownie na arenę, stając się jedyną opoką w życiu Jess. Życiu, które zdaje się iść całkiem na opak. Tak bardzo, że jedno małe nieporozumienie prowadzi do kolejnego, aż wreszcie zbiera się ich tyle, że nawet sama Jess nie wie, jak sobie poradzić z tą lawiną zdarzeń. Jedno jest pewne, jej życie legło w gruzach. I tylko ona sama może naprawić to, co się stało, mimo iż kolejne próby kończą się jeszcze większymi nieporozumieniami. Jednak pomysłowość Jess nie zna granic, więc możemy być pewni, że i tym razem sprosta ona zadaniu i przywróci ład w swoim zagmatwanym życiu nastolatki.
Jak już wspomniałam, ta część jest najzabawniejsza ze wszystkich. Sue Limb wzniosła się na szczyty swojego talentu, bawiąc nas praktycznie od samego początku (pomijając ten nieszczęsny pierwszy rozdział). Pojawienie się na scenie Bena Jonesa, dawną miłość Jess, sprawia, że sytuacje gmatwają się jeszcze bardziej, a atmosfera między Jess i Fredem zagęszcza się z rozdziału na rozdział. Przez całą książkę Sue Limb częstuje nas swoim inteligentnym i subtelnym humorem, jednocześnie sprawiając, że Jess wydaje się być jeszcze bardziej szalona i jednocześnie jeszcze zabawniejsza (jak to w ogóle możliwe?). Wszystkie rozdziały są ze sobą zgrane niezwykle precyzyjnie, a wszystkie postacie idealnie opisane. Zwłaszcza osoba Panny Thorn jest tak żywa, że cały czas widziałam ją przed oczami. I bałam się oraz nienawidziłam jej tak samo jak Jess i reszta klasy. Z kolei większa obecność ekscentrycznej babci Jess budowała dodatkową sielską i rodzinną atmosferę, dorzucając jednocześnie szczypty dodatkowego osobliwego humoru we wszystkie sytuacje, jako, że babcia Jess, w odróżnieniu od sztywnej matki dziewczyny, jest osobą, którą kocha się od samego początku, za jej niezwykłe zainteresowania, mądre rady i zabawne teksty. Każdy chciałby mieć taką babcię jak Jess, to jest pewne. A przynajmniej każdy nastolatek.
Co do matki Jess, jest ona także odmalowana w sposób idealny. Jest to typowy przedstawiciel swojego gatunku- matka zamartwiająca się o swoją córkę i jednocześnie kompletnie jej nie rozumiejąca. Typowa nudna matka żyjąca swoim życiem, w którym trzeba gdzieś upchnąć krnąbrne dziecko. W tej części Sue Limb udoskonaliła ten typ przez włączenie do życia matki Jess mężczyzny, przez co dodała smaczku do życia nastolatki, jak i dodatkowego humoru. Jest on zwłaszcza widoczny gdy matka Jess zaczyna okłamywać swoją córkę  z obawy przed jej reakcją na wieść o tym, że w jej życiu pojawił się mężczyzna. Jak można się domyślać, sytuacja staje się coraz gęstsza i daje dodatkowe możliwości do wykazania się doskonałym wyczuciem i świetnym dowcipem.
Czwarta część serii o Jess Jordan uświadomiła mi jak bardzo nie jestem jeszcze gotowa na rozstanie z Jess. Kunszt pisarski Sue Limb z każdą częścią wydaje się być coraz lepszy, a dowcip zdaje się wyostrzać. Przez co jestem coraz bardziej ciekawa co jeszcze się wydarzy, zwłaszcza po tej pierwszej poważnej kłótni Jess z Fredem.
Bo właśnie od tego się wszystko zaczęło. Pomimo wspaniałych wakacji (pełnych nieporozumień, a jakże) Jess nie może się doczekać, aby wrócić do szkoły w celu pochwalenia się swoją zdobyczą, Fredem. Jednak w przeddzień powrotu do szkoły spotyka ją niemiła niespodzianka, Fred wcale nie chce się przyznawać do tego związku. Jak można się było spodziewać, takie wyznanie ze strony Freda przesłania Jess resztki rozsądku. Wściekła i zraniona Jess rzuca parę przykrych słów w stronę Freda i ucieka z płaczem. Następnego dnia, gdy chce wszystko naprawić, sprawy komplikują się za sprawą nieobecności Freda jak i obecności nowego nauczyciela, wspomnianej Panny Thorn. Zaślepiona swoim bólem i zamartwiając się o Freda i swoje z nim stosunki, Jess coraz bardziej podpada nauczycielce, aż wreszcie sprawy wymykają się spod kontroli. I nie tylko w związku ze szkołą. Także z Fredem, gdzie jedno nieporozumienie goni drugie, a kłopoty z matką dolewają oliwy do ognia. Robi się naprawdę gęsto, a wynikiem tego jest spacer do przychodni z babcią, ale bez majtek. Tylko Jess mogła wpaść w takie kłopoty. Choć patrząc na całą sytuację, z czego ona wynikła, jestem prawie pewna, że mogłabym skończyć dokładnie tak samo. I za to cenię Sue Limb tak bardzo. Jej gmatwanie sytuacji jest tak subtelne i idealne, że naprawdę jest możliwe, aby podobne sytuacje mogły zdarzyć się w prawdziwym życiu, gdy ma się podobny charakter do Jess. A ja w pewnym sensie utożsamiam się z nią, jako że też mam problemy do przyznawania się do swoich błędów i wolę brnąć w nie jeszcze bardziej, niż przyznać się do czegoś żenującego. Jess jest dla mnie jak najbardziej prawdziwa i dlatego od samego początku stałyśmy się nierozerwalnymi przyjaciółkami. W literackim sensie oczywiście, choć nie miałabym absolutnie nic przeciwko, aby poznać kogoś takiego, szalonego i inspirującego, aby cieszyć się jego obecnością na co dzień i zmieniać się pod jej wpływem na lepsze.
Ta książka, choć na pierwszy rzut oka głupkowata (mimo iż jednocześnie prawdziwa, o czym pisałam wyżej), jest w rzeczywistości inspirująca, dzięki obecności Jess Jordan. Ta pomysłowa nastolatka poprawia mi humor, uświadamia co jest w życiu ważne i potrafi tchnąć w nie kolor i sprawić, że wszystko odczuwam mocniej, wyraźniej. Do tego jest diabelnie inteligentna i jednocześnie prosta w swojej inteligencji. A także najzwyczajniej w świecie zabawna w swój rozumny i subtelny sposób. Podczas czytania tej części śmiałam się najczęściej. I najbardziej wyraźnie zdawałam sobie sprawę jak świetną pisarką jest Sue. Wprawdzie nie potrafi napisać wprowadzenia (nie tylko pierwszy rozdział był wyrwany z kontekstu, ale i przemowa Freda nie miała większego sensu, ponieważ tak naprawdę nie można z niej zrozumieć, skąd wziął się u Freda strach przed związkiem z Jess), ale za to genialnie wplątuje Jess w śmieszne i nieomal prawdziwe sytuacje. Natomiast jej spostrzeżenia na temat relacji rodziców i nastolatków są godne Oskara. Z każdego gagu przebłyskuje ironiczna inteligencja. Jedyne, co mnie prawie wcale nie śmieszy są skecze Jess. Przemyślenia nastolatki na temat miłości, dorosłych i jedzenia są godne oprawienia w ramki (przy tym naprawdę zabawne), natomiast gdy autorka opisuje próby Jess aby zostać mistrzynią kabaretów, ja nie odnajduję jej skeczów jako śmieszne. Na szczęście jest tego tak mało, że jestem w stanie wybaczyć autorce jej brak kunsztu w zakresie komedii kabaretowej. Ponieważ gdy tylko Jess schodzi ze sceny, wraca przenikliwy humor i świetna atmosfera książki. Ach, zazdroszczę Sue Limb tego humoru. Gdybym miała go choć krztynę, zaraz rzuciłabym się do pisania książek. Niestety, będzie musiało mi wystarczyć tylko ich opisywanie.
Skończyły mi się już książki o Jess Jordan. Aczkolwiek mam już namiary na stronę, na której będę mogła kupić ostatnie trzy części. Niestety są one droższe niż pierwsze trzy, które udało mi się zakupić w promocji. Jednak są one warte każdej złotówki (no, może oprócz ”Flirting for England” : )), więc jak tylko znajdę jakąś niepotrzebną gotówkę, pobiegnę do sklepu (metaforycznie, ponieważ sklep jest internetowy : )). A jeśli Wy nie macie kompletnie pojęcia, co kupić na prezent (świąteczny, urodzinowy, imieninowy) swojej dorastającej córce, możecie jej podsunąć właśnie tę serię. Będzie to sprytny rodzicielski zabieg, aby zmusić ją do nauki języka angielskiego (plus jest to świetna okazja do uświadomienia dziecku ważności wartości rodzinnych, jak miłość do rodziców oraz dziadków oraz wyrozumienie dla słabości i niedoskonałości dorosłych, gdyż książka mimo swojego lekkiego tonu zawiera duży ładunek tych przesłań, zakamuflowanych w bardzo sprytny sposób i pochowanych gdzieś między akcjami Jess). Bo gdy Wasza córka zacznie czytać tę serię, nie będzie w stanie odpuścić. A może dzięki temu pokocha naukę tak jak ja. W końcu w znajomości angielskiego leży tyle możliwości, że nie da się ich wszystkich opisać. Niestety jeśli Wasza nastoletnia latorośl nie zna tego języka ni w ząb, chyba nie będzie to dobry prezent, ponieważ ta seria raczej nie została przetłumaczona na polski. Jednak jeśli Wasze dzieci są choć trochę obeznane z angielskim, możecie zaryzykować rzucenie ich na głęboka wodę, bo język tej serii jest bardzo przystępny i łatwo się go czyta, nawet bez większych umiejętności językowych. Zaryzykujcie, spróbujcie, macie aż 50% szans na sukces. Jeśli się nie uda, zawsze możecie sami po nią sięgnąć, aby nie kurzyła się na półkach. Wam też gwarantuję dobrą zabawę i naukę jednocześnie. Nie tylko języka angielskiego, ale i sposobu myślenia Waszego dziecka. A czy poznanie na nowo własnej latorośli nie jest warte wydania każdej złotówki? : )
Pozdrawiam i do usłyszenia przy kolejnej części serii o szalonej Jess Jordan.


piątek, 17 lutego 2017

Mamma mia - najlepszy film na każdą niepogodę

                     
                    Ostatnio mam pewną obsesję, z której nie potrafię się wyleczyć. Jest to jednak zdrowa obsesja, więc postanowiłam się z Wami nią podzielić. Wiecie, że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Tak najwidoczniej ja musiałam dorosnąć do tego filmu. Kiedyś go widziałam i podobał mi się, jak to dobry musical musi się podobać, ale dopiero po paru latach zakochałam się w tym filmie naprawdę i szczerze, dokładnie tak jak na to zasługuje. Pewnie większość z Was go oglądała na pewnym etapie swojego życia, reszta na pewno o nim słyszała. Ale być może jest tu parę osób, które właśnie dorastają, tak jak ja, do pełnego zrozumienia tego filmu. Tym wpisem chcę przekonać tę garstkę osób do ponownego obejrzenia owego musicalu i przyjrzenia mu się tak jak na to zasługuje.
                     Kiedyś, kiedy pierwszy raz usłyszałam o „Mamma Mia”, myślałam, że było o nim tak głośno wyłącznie dlatego, że reaktywowano w nim piosenki słynnego zespołu Abba. To przekonanie utrzymywało się we mnie także wtedy, gdy z głową pewną obaw zasiadałam do tego dzieła. Ach, jak ja nie cierpiałam Abby i piosenek lat 70! Tylko miłość do musicali wszelkiego rodzaju przekonała mnie, że i teraz powinnam spróbować. A kiedy już obejrzałam film, z lekkim sercem stwierdziłam, że ta Abba nie była wcale taka zła, a film bardzo mi się spodobał.
                     Jednak nie była to miłość tak silna, aby przetrwać wieki. Piosenki przebrzmiały, ja uśmiechnęłam się do siebie i wyłączyłam komputer, by wrócić do normalnego życia i obowiązków. W mojej głowie nie powstała żadna głębsza myśl. Nie stałam się miłośniczką lat 70 i największym fanem Abby. Ale zdobyłam się na to, aby skarcić siebie w duchu za uprzedzenia i przyznać kiedyś w rozmowie z przyjaciółmi, że film nie był taki zły jak myślałam, że będzie.
                     Możecie wieszać na mnie za to psy, ale taka już jest natura ludzka, a moja nie jest wyjątkiem. Natura zaś homo sapiens nie uwierzy, że coś jest takie, jak wszyscy mówią, że jest, póki tego sama nie sprawdzi. A mnie dodatkowo takie gromkie ogólne brawa zawsze odstręczają, bo ciągle udaję przed samą sobą, że jestem oryginalna i nie robię tego, co wszyscy. Jednak do filmów muzycznych miałam słabość od mojego pierwszego nastoletniego seansu z Patrickiem Swayze, gdy w rytm mambo i atmosferze wspaniałych lat 60-tych czarował mnie swoim ciałem ozdobionym czarnym podkoszulkiem i kurtką ze skóry, uśmiechem i przede wszystkim magicznym tańcem. Od tego czasu nawet Abba nie jest w stanie mnie odstręczyć od obejrzenia musicalu. Nie jest nawet w stanie zrobić tego polska produkcja, na którą zazwyczaj parskam jak niezadowolony kot. Gdy chodzi o polskie filmy reguła jest taka, że nie mam najmniejszej ochoty choćby zerknąć na taką produkcję. Gdy tylko widzę polskich aktorów, których spotykam w niezliczonych serialach o tym samym, od razu zaperzam się i nie chcę nawet spróbować obejrzeć kawałka polskiego filmu, bo z góry wiem, że to będzie klapa (chyba, że będzie to wyśmiewana przeze mnie zamerykanizowana produkcja, na którą czasem się skuszę, bo wówczas jedyną różnicą między polskim a amerykańskim filmem jest to, że nie muszę czytać napisów). Zatem tak, tym razem obejrzałam nawet „Kochaj i tańcz”, gdy tylko wszedł do kin i to bez żądnego kręcenia nosem, bo przecież ja kocham taniec, muzykę i piękne głosy. I tym właśnie była dla mnie „Mamma Mia”.
                   Nagle po latach stwierdziłam, że chcę obejrzeć sobie ten film jeszcze raz. Już nie pamiętam, czy chodziło mi o Meryl Streep, której grę aktorską uwielbiam, czy o Grecję, za którą tęskniłam i tym urywkiem z wyspy Kalokairi, którym mogłam nacieszyć oczy przed następnym planowanym urlopem. A może chciałam po prostu obejrzeć jakiś film muzyczny, który mi się dobrze kojarzył. Naprawdę nie pamiętam czym się wówczas kierowałam.
                  Ale właśnie tak pamiętam ten film. Jako dobrze kojarzący się kawałek zabawy przy dźwiękach nielubianej muzyki. Ale dziś urósł do rangi ulubionego filmu na każdą pogodę i każdy humor. Niesamowita odmiana dokonała się w trzy dni. Pierwszy to dzień obejrzenia filmu po raz drugi. Trzeci to dzień, w którym śpiewałam piosenki z filmu codziennie, w pracy, w domu, na spacerze. W środku natomiast można umieścić dzień, kiedy obejrzałam film po raz trzeci, dwa dni po pierwszym razie. Jakoś było mi tak nijako, pamiętałam jeszcze te słoneczne kolory i piękną Sophie z jeszcze piękniejszym głosem i pomyślałam, że czemu nie, nikt przecież nie musi wiedzieć, że oglądam ten sam film raz po raz (teraz wszyscy już to wiedzą).
                    Od tamtego pamiętnego tygodnia minęły kolejne dwa, a ja wciąż wracam do tego filmu, do ścieżki dźwiękowej i do nucenia „Slipping through my fingers…” Nie mogę przestać myśleć o filmie i o piosenkach, które tak świetnie zostały wciśnięte w może niezbyt wyszukaną historię, ale przepięknie odegraną. I skoro jest to obecnie mój film numer jeden, należy mu się całkiem osobny wpis.
                      Wiecie, nie znam się na sztuce filmowej, ale wydaje mi się, że ten film odniósł sukces (bo odniósł, prawda?) dzięki swojemu przesłaniu, że wszystko będzie dobrze, jeśli nie pozwolisz, aby smutek wygrał w Tobie. Czy takie przesłanie w ogóle istnieje? Możliwe, że sobie je tylko wymyśliłam, ale tak właśnie odczytałam ten film. Za każdym razem gdy go włączam, już na pierwsze dźwięki delikatnego głosu Sophie, płynącej łódką na pocztę pod osłoną nocy, czuję niewyobrażalną radość. Przepiękna wyspa na tle bezchmurnego nieba, wyłaniająca się w poświacie księżycowej i łagodne dźwięki „I have a dream” wprawiają mnie w taką lekkość ducha, której nie potrafię odwzorować przy czymkolwiek innym. Ten film napawa nadzieją już od pierwszych minut, a z każdymi następnymi jest coraz radośniej, przyjemniej i cudowniej.
                       Tyle w tym filmie jest pamiętnych scen, z których można się pośmiać jak w najlepszej komedii, mimo że nie jest to komedia a musical. Uśmiech sam wykwita na twarzy, gdy Sophie czyta koleżankom pamiętnik matki, a scena, w której mówi: „kropka, kropka, kropka, tak to wtedy robili” sprawia, że śmieję się do siebie na głos, nieważne ile razy oglądam ten urywek. A gdy Donna przyjeżdża po swoje chórzystki, aby zawieźć je do hotelu, od razu się w niej zakochuję, bo czuję od pierwszego momentu, że jest to bratnia dusza, która nie ugina się przed niczym, bo ma poczucie humoru, które pomaga jej w najtrudniejszych chwilach. Donna jest szalona i niepokonana, potrafi bawić się tak samo jak 30 lat wcześniej, gdy prowadziła zespół i nie miała jeszcze nieślubnego dziecka, które musiała sama wychować, jednocześnie prowadząc zrujnowany hotel. Nawet jeśli ktoś ma jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do tego, jakim człowiekiem jest Donna, pozbywa się ich w chwili, gdy w kobiecie pękają hamulce pod wpływem śpiewu koleżanek, które chcą ją zwrócić z drogi rozpaczy i skacze na łóżku jak rozbrykana nastolatka. Któż by nie chciał takiej matki, z którą można o wszystkim pogadać i która zawsze jest radosna, choćby wszystko się wokół niej waliło?
Myślę, że pokochałam ten film nie tylko z powodu przecudownych widoków, odnowionych (i dużo lepszych i weselszych) piosenek Abby oraz ogólnej radości, jaką reżyser starał się tchnąć w każdą z postaci, ale przede wszystkim dzięki kreacji Meryl Streep. Widziałam już wiele jej filmów, ale myślę, że właśnie w tym sięgnęła szczytu. Jest tak świetna, do tego piękna i radosna, że mam stuprocentową pewność, że podczas kręcenia tego filmu bawiła się tak doskonale jak my, gdy go oglądamy.                                       Wcześniej nie pamiętam też, abym się tak bardzo wsłuchiwała w piosenki z tego filmu, ale teraz widzę, że Meryl Streep ma też wspaniały głos i często jestem zszokowana, że tak dobrze potrafiła wykonać niejeden trudny utwór Abby. Meryl w tym filmie jest tak prawdziwa, jakby grała samą siebie. Nie znam jej, ale przez ten film mam wrażenie, że mogę poznać kawałek jej prawdziwej osobowości. Osobowości, która przyjmie każde wyzwanie (bo gra w takim filmie jest nie lada wyzwaniem) i będzie się cieszyć każdą jego chwilą.

                    Przez cały czas trwania tego filmu nie mogę się nadziwić, że Meryl Streep mogła mnie jeszcze tak bardzo zaskoczyć. Nie sądziłam, że jest aż tak bardzo utalentowana. Ze wszystkich osób, które występują w tym filmie, najbardziej lubię ją, taką nieskrępowaną, wolną i pełną swobody. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby przy następnym seansie wyskoczyła z mojego ekranu i porwała mnie w tę przygodę, do której się sama zgłosiła, tak bardzo wydaje się żywa i namacalna dzięki swojej mistrzowskiej grze aktorskiej. Nawet teraz, siedząc przed komputerem, uśmiecham się do siebie, bo widzę, jak skacze do wody na bombę zaraz po genialnym występie jako „Dancing Quinn”, jak śpiewa z radością „Super Trouper” wciśnięta w kostium z lat świetności swojego zespołu, czy jak odpowiada z urażoną miną na propozycję małżeństwa, twierdząc że nie jest bigamistką, chociaż całą swoją postacią mówi, że bardzo chce powiedzieć „tak” i chętnie by tą bigamistką została, byle tylko być z mężczyzną swoich marzeń. Naprawdę jest to najlepsza jej kreacja i dzięki niej zawsze, czy to gdy obejrzę cały film, czy tylko ulubione urywki, uśmiecham się do siebie jak lunatyczka jeszcze przez następna godzinę od wyłączenia „Mamma Mia”. A wewnętrzna radość ducha utrzymuje się przez parę następnych dni i mam wtedy wrażenie, że nic mnie nie może złamać, bo przecież jestem „Dancing Quinn”!
                     Jest to film przynoszący radość i nadzieję. Wszystkie smutki znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zastanawiacie się nagle, o co się tak martwiliście, zanim obejrzeliście ten film. Nic nie wydaje się już tak straszne czy przytłaczające, macie wrażenie, że dacie sobie ze wszystkim radę, choćby nie wiadomo jak trudne było przedsięwzięcie, do którego się zabieracie. Ten film nada się na każdy humor, wesołych jeszcze bardziej rozweseli, smutnym powie, wstań i walcz, a wszystko będzie dobrze. Dzięki nim uwierzycie, że jest piękno na świecie i że nic nie jest takie straszne, dopóki na świecie istnieje muzyka.
                      „Mamma Mia” to doskonały poprawiacz humoru i idealnie się sprawdzi na każdą okazję, czy na samotny wieczór czy rodzinne spotkanie, czy piątkowe imprezy z przyjaciółmi. A jeśli nie wiecie jaki film wybrać na randkę, żeby nie zanudzić na śmierć potencjalnego przyszłego męża, zabierajcie go na „Mamma Mia”. Nikt się przy tym filmie nie będzie nudzić, a po skończonym seansie nawet najbardziej zażarta kłótnia stanie się błaha, a Wy ze swoim partnerem znowu będziecie sobie spoglądać łagodnie w oczy, z uśmiechem błąkającym się na ustach. Gwarantuję, że po tym sensie każda para wtuli się w siebie, żeby zachować jak najdłużej ten radosny nastrój, który tchnie z całego filmu.
                        Nawet jeśli widzieliście go już wcześniej, włączcie go ponownie, bo nawet jeśli nie odnajdziecie w nim żadnych nowych wartości, odegna on smutki i zostawi Was z niesamowitą lekkością serca. A nawet gdy znacie każdą minutę filmu na pamięć, dajcie się ponieść jego historii po raz kolejny, a muzyka uniesie Wasze serca tak jak za pierwszym razem, a może nawet wyżej. Z moim mężem zawsze śmiejemy się w tych samych momentach. On zawsze się do mnie dosiądzie, jak wraca z pracy i mnie przyłapuje na oglądaniu tego filmu.  A gdy się dosiądzie, dotrzymuje mi towarzystwa aż do końca i widzę, że jest autentycznie wciągnięty, więc nie wciskam Wam kitu. Ten film jest po prostu magiczny.

                     Za każdym razem chce mi się śmiać na głos, krzyczeć z radości, tańczyć szaleńczo po pokoju, śpiewać w głos, budząc sąsiadów, tak w trakcie seansu jak i po. Jestem szczęśliwa do granic możliwości, nic mnie nie może dotknąć, moje serce przepełnia radość, która przestaje się w nim mieścić i wylewa się fałszowanymi piosenkami lub skromnym nuceniem w obecności męża, który nawet sobie nie wyobraża, jaką śpiewaczkę ma w domu. Po tym filmie mogłabym się pogodzić nawet z kaktusem, który mnie ukłuł bez żadnego powodu.
                    Film może kiczowaty (naprawdę taki jest? Nie znam się na tym, ale dużo ludzi tak mówi, więc i ja chciałam sprawiać wrażenie znawczyni tematu. W końcu jako dziecko chciałam zostać recenzentem filmowym, żeby mieć w ten sposób możliwość oglądania filmów za darmo) ale przynoszący pokój i radość i można go oglądać bez znudzenia wiele razy. Odczuwam głęboki szacunek do osób, które nad nim pracowały, które wymyśliły cały koncept i tak wspaniale go przeprowadzili. Z kiczu zrobili arcydzieło i musical wszechczasów, przebijający nawet „Chicago”, mimo o wiele uboższej choreografii.
                    Wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania, nie da się przy tym filmie siedzieć spokojnie, ani nie pokochać od razu każdego z osobna. Zaś nad nimi wszystkimi króluje Donna, zatroskana matka, która potrafi czerpać z życia wszystko, co w nim najlepsze, mimo wielu niepowodzeń, jakie przeżyła i ograniczonej poglądach matki, która wyrzuciła ją na bruk z ciążą. Genialna kreacja, chylę czoła przed nią i przed scenarzystą, który wymyślił dla niej tę postać. Doprawdy, jest to majstersztyk. Nic dziwnego, że próbowano wskrzesić tamtego ducha w filmie „Ricky and the Flash” (nie oglądałam, ale z pewnością to zrobię! Nie przepuszczę żadnego filmu z tą genialną aktorką).

                     Jednak myślę, że nic nie jest w stanie powtórzyć tamtego sukcesu, zbyt wiele czynników się na niego złożyło. Muzyka, świetnie unowocześniona głosami zwyczajnych aktorów, biel i błękit Grecji, świetna gra aktorska wszystkich po kolei, klimat radości i ogólnego szczęścia, wolność drzemiąca w duszy Donny, uśpiona trudnościami codziennego życia, niemożliwa do znienawidzenia Sophie ze swoim pięknym uśmiechem, która byłaby w stanie pogodzić największych wrogów i ta prosta historia przedstawiona w tak niezwykły sposób.
                    Ach, mam ochotę rzucić wszystko i znowu obejrzeć ten film, ale muszę się trzymać resztek zdrowego rozsądku, przecież obejrzałam go zaledwie dwa dni temu. Na mojej twarzy błąka się uśmieszek ilekroć wspomnę te wszystkie najbardziej radosne sceny: Donnę skaczącą po łóżku, obudzoną wreszcie ze swojego snu, Greczynkę, która odrzuca niesione na plecach gałęzie, aby poczuć się znowu jak Dancing Quinn (genialna scena!), Donnę opowiadającą śpiewem jak ciężko pracuje na utrzymanie swoje i córki czy ta scena na dachu domku dla kóz, kiedy ta stateczna matka próbuje się oprzeć pokusie zajrzenia do środka, gdzie czekali na nią jej mężczyźni z przeszłości, z przeszłości która wydawała się już tylko przeszłością, a tak naprawdę drzemała w niej czekając na przebudzenie. Tych niepowtarzalnych scen jest całe mnóstwo! Przypomnijcie sobie tylko Sophie czytającą pamiętnik matki, Donnę bawiącą się w najlepsze na wieczorze panieńskim córki, mimo to wciąż czujną na najmniejszą oznakę smutku na twarzy Sophie, matkę i córkę żegnającą się ze sobą na chwilę przed ślubem i ta niepowtarzalna scena, w której Sam oświadcza się Donnie. I robi to w tak doskonały sposób, że każda powiedziałaby „I do”.
                    Ach, mogłabym oglądać tę scenę w kościele raz po raz, tak jest radosna i piękna! Pomimo wszystkich złych recenzji na temat jego śpiewania (które wg mnie wcale nie było takie złe, poza tym trzeba mieć ogromne jaja, żeby zdecydować się zagrać w filmie muzycznym, wiedząc, że nie posiada się talentu!), widać od razu, że tylko Sam mógł wygrać serce Donny. Tylko on ją naprawdę rozumiał i on jeden pasował do niej charakterem, bo był spontaniczny i miał otwarty umysł. Kolejna genialna kreacja. W tym filmie zupełnie zapomina się o tym, że Pierce Brosnan był kiedyś Jamesem Bondem. Tego aktora nie można zaszufladkować, wydaje mi się, że jest on na to zbyt różnorodny. I to właśnie było widać wyraźnie w jego kreacji jako Sam Carmichael.
Wydaje mi się, że ten film wyciągnął ze wszystkich aktorów wszystko to, co w nich najlepsze. Czy to zasługa reżysera czy historii, nie potrafię powiedzieć. Dość, że uwielbiam ich wszystkich (no, może oprócz tej małej chórzystki Donny, nawet nie chce mi się sprawdzać jej nazwiska - chociaż teksty miała świetne :)), a śpiew Donny, którym uzewnętrznia swoje uczucia, postawiłby na nogi nawet umarłego.

                      Jest to doprawdy coś wspaniałego. Żaden z aktorów nie potrafi tak dobrze przekazywać swoich uczuć za pomocą śpiewów. Meryl Streep zdecydowanie umie wyrazić każde uczucie nie tylko słowami, ale ciałem i głosem. Kiedy śpiewa o ogniu w duszy, nie ma wątpliwości, jakie targają nią emocje, a kiedy śpiewa do Sama, że nie chce rozmawiać o tym co było, czujemy ogrom jej rozpaczy i nie dziwimy się, że zaraz po tym występie ucieka od Sama, wspinając się na obcasach po stromych schodach prowadzących do kościoła, gdzie miała oddać swoją córkę w ramiona przyszłego męża, żegnając na zawsze to, co było dla niej najważniejsze w życiu, namacalny dowód miłości do Sama.
Przepiękne uczucia towarzyszą całej historii, a najważniejsze z nich zawsze były wyśpiewane w tak radosny sposób, że stawały się prawdziwą częścią historii, a nie tylko muzyką towarzyszącą scenariuszowi. Chwała i za to wszystkim, którzy pracowali przy tym filmie. Wszystko krąży wokół muzyki, nie da się tego oddzielić, tak jak w przypadku wielu musicali.
                     Koniecznie trzeba się wsłuchać w słowa, ponieważ opowiadają one kolejny kawałek historii, nie da się tylko słuchać miłej muzyki, bo na tych słowach opiera się cała historia. Nie zapomnijcie o tym i słuchajcie uważnie, a jeśli nie znacie angielskiego, zadbajcie o napisy, nie urońcie ani słowa. Dzięki temu najpiękniejsze sceny tego filmu zyskają dla Was znaczenie dokładnie takie, jakie było zamiarem twórców filmu.
                     Scena, w której Sophie spędza czas ze swoimi potencjalnymi ojcami na łódce, kiedy każdy z nich opowiada swoją historię sprzed lat, pokazując jak ważna dla każdego z nich była Donna, będzie przez Was silniej przeżywana i dzięki muzyce wyraźniej zobaczycie, jak tej małej osóbce udaje się stworzyć silną więź między czterema obcymi sobie do tej pory osobami. Dzięki tekstom piosenek zrozumiecie, jak bardzo Donna obawia się, że straci córkę na zawsze jak tylko ślub dobiegnie końca. Albo moment, w którym Sophie za pomocą piosenki „Honey Honey” zdradza jak wielką nadzieję pokłada w spotkaniu z ojcem.
                     To wszystko, te wszystkie uczucia, nadzieje i obawy ukrywają się w piosenkach i trzeba ich dokładnie wysłuchać, aby zrozumieć bohaterów. Nie wystarczy tylko czytać języka ich ciała, który, trzeba tu zaznaczyć, jest znakomity.
                      W ogóle kto by pomyślał, że tak wielu z aktorów, zatrudnionych przy tej produkcji, będzie miało tak wspaniałe głosy. Mała Amanda Seyfried ze swoim wybijającym się ponad inne głosem, gdy gra Sophie i jej delikatnie drżące nuty, gdy śpiewa. Silny głos Donny śpiewającej o tym, co by mogła zrobić, gdyby miała dużo pieniędzy, nie da się przy niej zachować spokoju, trzeba śpiewać razem z nią. W mojej duszy zaczyna płonąć niemożliwy do ugaszenia ogień, gdy odczuwam podniecenie, jakie odczuwa Donna na widok mężczyzn, których myślała, że już nigdy nie zobaczy. Wtedy mamy pewność, że mimo zapewnień Donny, że skończyła już z „tymi” rzeczami, tak naprawdę tęskniła za nimi tak, jak każdy zdrowy człowiek by tęsknił, nawet taki, zakopany od lat na małej greckiej wyspie. Ta scena pokazuje nam, że nie da się uciec przed światem, ani tym bardziej przed samym sobą, i nigdy, przenigdy nie nauczymy się na własnych błędach, gdy w grę wchodzą uczucia.
                    Cóż, ten film jest prawdziwym dziełem dzięki ciężkiej pracy i poświęceniu wielu osób. Myślę, że niewiele takich filmów powstanie, bo trzeba mieć prawdziwą wizję i wyczucie, aby stworzyć tak spójny twór.
                     Jeśli mi nie wierzycie, sprawdźcie sami. Tylko potem nie miejcie do mnie pretensji, że się wygłupiliście przed znajomymi, bo nagle zaczęliście śpiewać w głos i tańczyć po całym pokoju w przypływie szalonego uniesienia. Przecież ostrzegałam, że ten film wyniesie Was na wyżyny. Tak moi drodzy mężczyźni, Was też. „Mamma Mia” to nie jakaś tam ckliwa produkcja, wyciskacz łez, ani typowy film taneczno-muzyczny. To radość sama w sobie, świetna gra aktorska, szalona historia i zabawna, przykuwająca od pierwszych nut „I have a dream” do ostatniej piosenki.


                       Przy tym filmie nie da się siedzieć naburmuszonym, smutnym czy złym. Każdy będzie przeżywał przy nim „the time of your life” i każdy będzie chciał „Get the Chance”, a już na pewno każdy będzie uśmiechał się do siebie, gdy zobaczy jak mała Sophie jednoczy wszystkich dookoła przy wtórze piosenki „Our Last Summer”. A całej historii będzie towarzyszyło absolutnie doskonałe wykonanie każdej piosenki Abby. Ich nowe wykonanie poderwie każdego z fotela, a zwłaszcza te śpiewane w chórze. Ach, coś niesamowitego, musicie tego spróbować. Nie na darmo tyle się o tym filmie mówiło, gdy wyszedł na ekrany kin. Jeśli Wy jeszcze go nie znacie, umawiajcie się z przyjaciółmi, Waszymi facetami, przyjaciółkami i dajcie się porwać produkcji Phyllidy Lloyd. A jeśli znacie ten film jak zawartość własnej torebki, zagubcie się w nim ponownie, bo zbliża się weekend i trzeba go dobrze rozpocząć!

P.S. Jeśli potrzebujecie listy filmów na każdą okazję to znajdziecie ją po prawej stronie, na stronie głównej, pod archiwum bloga. Aktualizuję ją co jakiś czas, jak znajdę coś, co spodoba się każdemu. Mało tego, ale ciężko znaleźć dobry film na każdą niepogodę.

czwartek, 9 lutego 2017

Najlepszy i najgorszy zakup roku 2017

Rok ten dopiero się zaczął, a my już mamy pewnych wygranych. Niepodzielnie królują tu dwie rzeczy kupione na wyprzedaży styczniowej. Jedną chwyciłam w ostatniej chwili, będąc już przy kasie, skuszona niewielką cenę i przepięknym kolorem, drugą wyszperałam w tk max i długo się nią zachwycałam, zanudzając znajomych opowieściami, jak bardzo mi się poszczęściło... do momentu pierwszego użycia. Rzecz ta nabrała nowego znaczenia i od dzisiaj nosi miano mojej największej wpadki zakupowej roku.

1. Ulubieniec Roku- Szalik z New Yorker



Zakup zainspirowany tym zdjęciem cajmel. Nigdy jeszcze inspiracja nie okazała się tak trafna, Do tej pory wszystkie ubrania, które kupiłam pod wpływem sugestii okazały się fiaskiem i kończyły na olx. Ten jeden szmaragdowo-butelkowo-zielony szal zajął szczególne miejsce w moim sercu, a skoro zima zrobiła swój wielki come back, jest okazja, żeby o nim wspomnieć,. Prawdopodobnie już go nie ma na półkach sklepowych, ale możliwe, że pod koniec tego roku szalik będzie miał swoją reaktywację w nowej odsłonie i będziecie mieli okazję zdobyć to cudo i cieszyć się nim tak jak ja.
Oto powody, dla których jest mi to teraz rzecz najbliższa sercu:

a) jest długi, gruby i cieplusi. Można się nim owinąć tak szczelnie, że najgorsze wiatry z Arktyki nie będą mieć do nas dostępu. Przy tym wygląda się szalenie dobrze w tych narzuconych nonszalancko warstwach. Nigdy nie zrozumiałam i nie zrozumiem, dlaczego kobiety zakładają szale tylko po to, żeby dobrze wyglądać, co oznacza, że wystaje im połowa dekoltu lub cała szyja, którą się szczycą jak łabędzie na granicy śmierci z wyziębienia. Z tym szalem problem brzydkiego kaczątka (wszyscy dobrze pamiętamy ważące się losy naszego brzydkiego kaczątka, gdy jako młody łabędź niemal pożegnał się z życiem na zamarzniętym stawie; ja wylewałam gorzkie łzy, a Wy?) znika, bo łączy on w sobie użytkowość i piękno.
b) ma przepiękny odcień ciemnej zieleni, dzięki czemu pasuje do każdego płaszcza i kurtki, nie tylko krojem i stylem, ale także kolorem. Żeby tego było mało pasuje do każdej karnacji i koloru włosów. Czy to nie wspaniale? Można go pożyczać siostrze, matce, koleżance, a nawet babci, bo wszystkie będziecie w nim wyglądać stylowo.
c) wyglądem przypomina wełnę i jest tak samo ciepły, ale nie gryzie, Wszystkiemu winien jest poliakryl.
d) ten to materiał odpowiedzialny jest również za trwałość szala. Założę się o moją łabędzią szyję, że nawet piorąc go w pralce będę mogła cieszyć się nim przez wiele sezonów, aż wreszcie mi się znudzi (nie ma szans :)). Noszę go już dobry miesiąc, dzień w dzień i nie zaciągnęła się w nim ani jedna nitka.
e) bo doskonale służy do tego, do czego ma służyć, Za dużo już w moim życiu było nietrafionych inspiracji, których nie dało sie nosić ze względu na całkowity brak wyobraźni jego stwórców (bo na przykład po co komu gruby ciepły dziergany golf z wielkimi dziurami na przebiegającymi przez cały przód, pomiędzy którymi hula wiatr i widać bieliznę?). Ja nie noszę rzeczy niewygodnych i takich, które nie wiadomo jak używać i które nie sprawdzą się na żadną pogodę, bo albo są za ciepłe, albo w ogóle nie grzeją, albo człowiek poci się w nich jak lokomotywa. No, przynajmniej już teraz nie noszę, bo historia moja bywała różna. Jednak w pewnym wieku człowiek po prostu musi zmądrzeć.
f) bo jest zupełnie inny od tych kraciastych kwadratowo ciętych szali, które obecnie nosi cała Polska (nawiasem mówiąc też mam taki w szafie, bo nieopatrznie go kupiłam, nie wiedząc jak bardzo jest modny. Obecnie czekam aż wyjdzie z mody, bo jest mi wstyd, gdy go zakładam, gdyż widzę w oczach mijających mnie mężczyzn oskarżenie, że nie mam własnego stylu. A ja nie chcę iść w stadzie za baranami, bo mam swój mózg i swój styl, naprawdę mam! (tak, a inspiracja cajmel to niby co, jak nie kopiowanie stylu?)
g) bo mogę go zakładać i pod kurtkę i na i w obu wydaniach wyglądam bosko i jest mi do tego ciepło. Czy może być lepsze połączenie zimą?

h) bo jest tak wielki, że mogę osłonić nim nos i policzki i nie wyglądać podejrzanie, gdy próbuję się skryć przed smrodem papierosów, które ktoś pali obok mnie jak bezczelnik roku (a robię to często), czy też gdy uciekam nosem od zapachów podchmielonych mężczyzn robotników wracających z nocek (co robię jeszcze częściej). A gdy mróz szczypie w policzki, szczypie wszystkich oprócz mnie.

i) bo był tani i kosztował tylko 30 zł. Gdyby jeszcze nie miał aż tylu frędzli, byłby mistrzem świata.

j) do tej pory nie mogę zrozumieć, jak mogłam żyć bez tego szala? Owijałam się dotąd jakimś skrawkiem materiału udającego szal i wydawało mi się, że było mi dobrze. Dziś śmiech mnie pusty ogarnia, gdy patrzę na stare szaliki (i zastanawiam się czy nie byłoby im lepiej na olx…)

2. Koszmar roku- Skórzane buty TOMS


Ochów i achów nie było końca. Zrobiłam im więcej zdjęć niż sobie. Gratulowałam sobie w duchu tak wspaniałego zakupu. Przecież kto to widział, żeby botki marzeń kosztowały tylko 53 zł, były skórzane i do tego tak wygodne jakby chodziło się w kapciach? Mówiłam sobie, że nawet gdyby miały tylko stać na półce i ładnie wyglądać, to i tak są warte tego, żeby je kupić.
Słowa te wypowiedziane zostały w złą godzinę. Buty od miesiąca leżą nieużywane w szafie, śmiejąc mi się diabelsko w twarz. Czuję się oszukana zupełnie jak ten chłopiec od kwiatu paproci. Tak jak on skusił się obietnicą spełnienia każdej myśli, tak ja dałam się namówić ogromnej obniżce. Buty przecenione z 460 zł na 53 zł brzmią jak wygrana w totka, prawda?
Właściwie nie mam sobie czego wyrzucać. Buty były śliczne, dokładnie takie jakich szukałam i wygodne, Niestety zostałam haniebnie oszukana tą pozorną wygodą i od czterech tygodni walczę z bólem kręgosłupa, a pieniądze, jakie straciłam na tabletki i wizytę u fizjoterapeuty, dwukrotnie przekroczyły koszt zakupu botków. A to jeszcze nie koniec. Czekają mnie jeszcze dwie takie wizyty, zanim całkiem dojdę do siebie, a każda z nich kosztuje 80 zł. Cóż, złoto głupców niejednego skusiło.


Właściwie nie znam marki Toms, ale cena kazała mi przypuszczać, że marka ta zna się na produkcji obuwia, skoro tyle każe sobie za nie płacić. Ale może są oni ekspertami wyłącznie od espadryli (wygooglałam tę firmę jak tylko zaczęły się moje kłopoty ze zdrowiem- istne zatrzęsienie espadryli i ani jednej pary botków), a nie mają pojęcia jak robić botki? Ciężko stwierdzić co się stało, czy to wina mojego ogólnego stanu zdrowia (od wielu lat cierpię na bóle odcinka lędźwiowego) czy złego wyprofilowania butów? Jedno jest pewne, botki nie są dla mnie stworzone.

Dałam im dwie szanse, ale dwukrotnie bóle zaczynały się już po dwóch spacerach, a za drugim razem przyczepiły się do mnie jak rzep i nie chcą odpuścić. Trzeci raz botków tych nie założę.

Niejeden się pewnie popuka w głowę i powie, że zrzucam winę na biedne buty, mając tę swoją chorobę od wieków. Owszem, ja też tak początkowo myślałam, ale jednak fakty przemawiają przeciwko tej teorii. Bo już przy pierwszym spacerze czułam, że jakoś źle chodzę w tych butach, że wymuszają one na mnie przyjmowanie złej pozycji ciała. Ale nie chciałam wierzyć, botki uśmiechały się do mnie tak pięknie i kusząco, że nie raz lądowały na instagramie w towarzystwie jesiennych liści i zmarzniętego śniegu. Jednak po drugim wybryku, którego wciąż nie mogę wyleczyć, skazałam je bez dalszego procesu na zgnicie w lochu szafki na buty (no dobra, wylądowały na olx, może znajdą sobie nowego przyjaciela z całkiem zdrowym kręgosłupem, które to wydarzenie będzie mogło zaprzeczyć całkowicie mojej głupiej teorii o złym wyprofilowaniu butów znanej marki TOMS, którą w ostatecznym rozrachunku będę musiała przeprosić za te wszystkie bezpodstawne oskarżenia. Ach, moja duma umrze wówczas razem z moją opinią :)).

***

Korzystając z tego, że na książkowo-podróżniczym blogu pojawił się tenże wpis tak niskich lotów (nazwijmy go wręcz - szafiarskim) i tego, że arktyczny wiatr hula nam po goleniach od dobrych paru dni, wspomnę o zakupie roku 2015, który to zakup doskonale współgra z zielonym szaliczkiem roku 2017 i zimową aurą.
Jest to kurtka zimowa z C&A, którą kupiłam sobie na prośbę zmartwionej mamy (i za jej pieniądze :)), która nie mogła już patrzeć na moją cienką i starą parkę, wyszarzałą ze starości i zupełnie nie nadającą się na nadchodzącą zimę, a którą uparcie nosiłam jeszcze w listopadzie, z tuzinem swetrów narzuconych na zmarznięte ciało.
Zmuszona przez okoliczności do zakupu zimowej kurtalki, "przeleciałam" wszystkie sklepy w najbliższych galeriach handlowych, z których wybiegałam z obrzydzeniem i krzykiem na ustach po pół godziny. Dwadzieścia kilo dodatkowej żywej tuszy naprawdę nie pomaga w zakupach, gwarantuję. Nie wspomnę o niskiej jakości kurtek, które udało mi się przymierzyć, zanim wybiegłam ze sklepu.

Na ratunek przyszedł mi sklep z C&A ze swoimi kurtkami po 200 zł sztuka. Było ich całe mnóstwo, wszystkie tak samo fajne i ciepłe i, cud nad cudy, dobrze leżące na moich opuchniętym ciele. Pamiętam, że spędziłam wtedy półtorej godziny przymierzając wszystkie fasony, zanim zdecydowałam się na najładniejszy i najbardziej odpowiadający moim potrzebom i stylowi życia. A także mojemu mottu życiowemu, które od wielu lat noszą ze sobą na każde zakupy, po ostatnim fiasku ze spódnicą skórzaną (kolejna i ostatnia inspiracja- oprócz szaliczka oczywiście)- dana rzecz ma służyć celowi, dla jakiego powstała, a nie wyłącznie dobrze wyglądać (zwłaszcza na wieszaku). Dodam, że musi pasować do wszystkich moich rzeczy i do ogólnego stylu, jaki panuje w mojej szafie. Kurtka z C&A zaliczyła pozytywnie każdy test.

1. Użytkowość.
Jest idealnie ciepła. Nie przepuszcza wiatru, nawet arktycznego. Przy tym jest oddychająca. Nadaje się na plusowe jak i minusowe temperatury, Mogę ją nosić ze swetrem przy arktycznej pogodzie lub z krótkim rękawem pod spodem, gdy pogoda bardziej przypomina polską. Zakrywa tyłek, aczkolwiek przy bardzo zimowej aurze żałuję, że nie kupiłam trochę dłuższej, ale to tylko i wyłącznie moja wina, a nie wina mojej wspaniałej kurtki. Ma genialny kaptur (czy kaptur może być genialny? Ach te kolokwializmy), który służy swoim celom doskonale (chyba nie muszę znowu wspominać Arktyki?). Kaptur jest podbity futrem, przez który nie przedostanie się nawet największy wicher (z wiadomo jakiego kontynentu). Gdy go zakładam, zapominam, że cokolwiek wieje, czuję się jak w kasku- bezpieczna i otulona miłością. Kaptur nie jest ani za płytki ani za głęboki, dzięki czemu nie ogranicza widoczności, ani nie spada z głowy przy najlżejszym wietrze. Do tego wygląda się w nim  fantastycznie, ponieważ futerko okalające twarz dodaje jej blasku, a kształt kaptura zapobiega efektowi przyklapnięcia grzywki, który to efekt zabrania mi nosić czapki. Ciężar kaptura pomaga mu zostać na miejscu, gdy wieje lub gdy biegniemy na autobus i nie musimy zawiązywać dyndających pod kapturem sznurków 9Mówię o statystycznym kapturze, mój nie posiada takich, zupełnie mu zbędnych, wynalazków) lub używać ściągaczy, aby zmusić go do zostania na miejscu. I całe szczęście, bo wszyscy wiemy jak wyglądają dziecięce twarze ściśnięte kapturami zimowych kombinezonów. Moja twarz i bez tego wygląda jak księżyc w pełni, nie muszę jej dodatkowo torturować. Kaptur chroni dodatkowo przed deszczem i śniegiem. Jest idealnym kapturem i wygrałby wszystkie konkursy kapturowe, gdyby się takowe odbywały.

2. Wygląd.
Nie tylko kryje mankamenty mojej sylwetki, ale i pięknie współgra ze wszystkimi kolorami, gdyż ma idealny odcień granatu. Do tego pasuje do spodni, botków, spódnic, elegancji francji jak i sportowego nieładu. Nie ma w mojej szafie rzeczy, z którą by się owa kurtka nie dogadała.

3. Ciepłota.
Jak już wspomniałam, jest idealna na plusowe jak i minusowe temperatury, dzięki czemu mogę z tą kurtką przekraczać strefy czasowe, gdy zachce mi się w lutym wyskoczyć na tydzień do Włoch lub Hiszpanii. Wiadomo, że latając z Ryanair, liczy się każdy dodatkowy kilogram w bagażu. Kurtka z C&A jest w tym przypadku bezcenna.

Ach, gdyby tylko z kieszeni nie wylatywały przedmioty, gdy przypadkowo zapomnę ją zamknąć na zatrzask. I żeby nie pękał materiał przy rękawach (przy dłoniach). I gdyby kurtki z C&A nie miały tendencji do wyświechtania się materiałów w miejscach, gdzie stykają się z torebkami czy plecakami (mówię o statystycznej kurtce z C&A- moja jeszcze tego nie doświadczyła- statystyki zostały przeprowadzone na trzech kurtkach mojego męża), uznałabym je za kurtki idealne.

Ale mimo to i tak pobiegnę do tego sklepu w pierwszej kolejności, gdy zapragnę nowej odzieży wierzchniej.
     Może i zdjęcie zadaje kłam słowom, że wyglądam świetnie w tej kurtce, ale to pewnie wina ustawienia się, światła, tego że na pewno rozrosłam od codziennego jedzenia czekolady. Ale nie widzieliście mnie w innych kurtkach. I powinniście się z tego niezmiernie cieszyć. Nie moglibyście już spać normalnie.


P.S. Dzisiaj widziałam w kawiarni dwa męskie klony z Mcbookami przed nosami. Jabłuszko Apple połyskiwało w jednakowym kolorze brudnego błękitu, podczas gdy siedzący obok siebie (bliskość logistyczna sugeruje bliskość socjologiczną, zwaną przyjaźnią) panowie wpatrywali się w monitory, nie wymieniając ze sobą ani jednego słowa. Musiałam się wpatrywać w nich wyjątkowo intensywnie, podczas gdy na mojej twarzy błąkał się ironiczny uśmieszek, bo w pewnym momencie jeden z panów spojrzał mi prosto w twarz, jakby czuł na sobie moje spojrzenie, choć dzieliła nas gruba szklana ściana, zmazując tym samym lekceważenie z mojej twarzy, i zmuszając mnie do panicznej ucieczki.

Wspominam o tym, ponieważ to wydarzenie zmusiło mnie do przemyśleń, a ich tematyka z grubsza pasuje do tematyki tego postu i inspiracji innymi ludźmi. A to dlatego, że zrozumiałam, że nie chcę być jak inni, chcę być oryginalna i robić to, co chcę, a nie to, co innym przyniosło sławę. Nie chcę, aby na moim instagramie pojawiały się zdjęcia jedzenia, bo inni tak robią i to jest fajne. Bo gdyby nie było fajne, to inni by tego nie robili, prawda? Ja jednak mam nadzieję, że nigdy nie zdziwaczeję na tyle, abym zaczęła robić w miejscach publicznych to, co równie dobrze mogę robić w domu, tylko po to, żeby zadać szyku. Bo chyba słusznie oskarżyłam ich o bycie blogerami/vlogerami czy innymi logerami. I mam nadzieję, że prędzej uschnie mi ręka, niż wstawię na instagram zdjęcie z kubkiem ze Starbucksa, żeby pokazać, jaka jestem trendy. Oby moje szare komórki nigdy nie wyjechały na wakacje tylko dlatego, że prowadzę bloga. I bez tego przecież jestem fajna, prawda? Poza tym i tak nie piję kawy.

piątek, 3 lutego 2017

Girl nearly 16: Absolute Torture/ Sue Limb


Zdobycie chłopaka to nie wszystko. Utrzymanie go i wiara w jego uczucie to dla kobiety prawdziwa tortura. Dopiero wtedy zaczyna się prawdziwe życie i o tym powinny być romantyczne filmy, a nie o drodze, jaką musimy przejść, by zdobyć prawdziwą miłość. To jest pryszcz w porównaniu ze znojem wprowadzania w życie słów „I żyli długo i szczęśliwie”. I o tym właśnie jest kolejna część serii o Jess Jordan pt. „Girl nearly 16: Absolute Torture”. To właśnie tu Jess na własnej skórze dowiaduje się, jak ciężko przenieść w prawdziwe życie ów wspomniany wyżej tekst z baśni. Zwłaszcza gdy trzeba zostawić zdobytego w trudzie Rycerza w srebrnej zbroi samemu sobie, pośród czających się wszędzie pokus i Flory, która przecież zagięła na niego parol, by pojechać z mamą i babcią na wakacje, których ostatecznym celem jest uroczystość pogrzebowa dla prochów dziadka. Zaufanie, gdy dzielą nas kilometry, to ciężka sprawa, zwłaszcza dla kogoś takiego jak Jess, osoby z bujną wyobraźnią, która to wyobraźnia ochoczo podsuwa pod nos nieprzyjemne obrazy, a jedynym sposobem kontaktu z Rycerzem jest telefon, źródło jakże wielu nieporozumień.
Ta część jest dużo lepsza od „Flirting for England”, gdyż była typową  kontynuacją „Girl 15”, z jej błyskotliwymi żartami i epickimi wręcz tekstami, z których można się głośno pośmiać. Poczucie humor Sue Limb oceniam na najwyższym poziomie, jest inteligentny i zabawny. Nie znajdziemy w tej książce ani jednego słabego dialogu, ani jednego słownego zgrzytu. Sama chciałabym prowadzić narrację tak żywo jak Sue. Wówczas nie musiałabym rezygnować z wymarzonej za młodu kariery pisarskiej. Dodatkowo z szacunkiem patrzę na zdolności autorki do posługiwania się językiem nastolatków, który chłonie od swojej nastoletniej córki. Dzięki temu książka jest bardzo spójna i prawdziwa. Gdy czytam o przygodach Jess czuję się sama jak prawdziwa nastolatka. I jest to bardzo fajne uczucie. Bo w końcu któż nie chciałby być znowu młody? Seria Sue Limb odmładza nie tylko mnie, ale i moje spojrzenie na świat. Myślę, że dlatego, że mam otwarty umysł, lepiej czuję się w świecie nastolatków i dwudziestoparolatków niż w sztywnym, nudnym, irytującym i niezrozumiałym dla mnie świecie dorosłych.
Bardzo lubię książki, które są w stanie przenieść mnie w przeszłość i cenię wysoko autorów, którzy posiadają zdolności rodem z wehikułu czasu. I wygląda na to, że jest to rzadka cecha u osoby dorosłej, wnioskując ze zdziwionej miny mojej koleżanki, która dojrzała książkę Sue Limb podczas jednej z wizyt. Była prawdziwie zaskoczona, że czytam książkę o nastolatkach, natomiast ja była głęboko i szczerze zdumiona, że ktoś mógł zdobyć się na taki komentarz. Wydawało się jej niezrozumiałe, że taki stary koń jak ja lubi czytać młodzieżową literaturę. Cóż, wygląda na to, że jednak są na tym świecie ludzie, którzy nie pragną być znowu młodzi.
Ale myślę, że wynikło to także z tego, że ona sama nie sięga po książki nie dopasowane do jej rozwoju intelektualnego, a co za tym idzie, nie wie, że są wśród nas autorzy, którzy potrafią odwzorować naszą przeszłość tak doskonale, że nagle zaczynamy za nią tęsknić, mimo iż wcześniej nie uświadamialiśmy sobie, że kryjemy w sobie takie potrzeby. Widocznie nie ma pojęcia, że są autorzy, którzy są tak zabawni, że nie ma znaczenia, czy piszą książki dla dzieci czy dla naszych dziadków, skoro potrafią zabawić jednych i drugich. Sue Limb jest jedną z takich autorów. Potrafi ona włożyć rozsądne i jednocześnie zabawne słowa w usta nastolatki, babci czy matki, czyli praktycznie w całe pokolenie. Myślę, że to właśnie dlatego tak dobrze się czyta jej książki. Są wielopokoleniowe, noszą sporą dawkę inteligentnego humoru, który doceni każdy, bez względu na wiek, do tego są ciekawie oraz spójnie napisane. Nic nie wydaje się włożone na siłę, zdarzenia świetnie się ze sobą przenikają, a bohaterowie nie są płascy i ciągle mamy wrażenie, jakbyśmy byli wśród nich. Jedyna rzecz, która mnie razi w tej serii, jest to uparte przestrzeganie czytelnika, że za chwilę coś się wydarzy, a także czasem występujące złe (lub po prostu niepotrzebne) przedzielenie jednego wątku na dwa rozdziały. Pierwsze psuje spójność książki i wydaje mi się zbędne dla tego rodzaju literatury, drugie sprawia, że zaczynam myśleć, iż autorka robi coś na siłę. A nie lubię tak myśleć o swoich ulubionych autorach. Jednak obie te rzeczy są do zniesienia, a ich ważkość blednie na tle dowcipu Sue.
Jak pamiętacie, porównywałam kiedyś Sue Limb do Louise Renninson pod względem dowcipu. Jednak po trzeciej części „Girl 15” muszę szczerze przyznać, że Louise jest dużo lepsza niż Sue. Jej dowcip jest bardziej szalony, jej bohaterka, Georgia Nicolson, bardziej zwariowana, a jej książki czyta się jednym tchem, podczas gdy Sue można odłożyć na kilka dni i nie tęsknić, gdy w tym samym czasie po przeczytaniu Georgii zawsze odczuwałam ogromny niedosyt. I mimo iż podchodząc ponownie do serii Sue Limb po kilkudniowej przerwie dajemy się wciągnąć w problemy Jess bez najmniejszych trudności, to jednak z Georgią czujemy dużo większą więź, która wywołuje tęsknotę gdy tylko musimy odłożyć książkę choćby na chwilę. Ale mimo iż Renninson bezwzględnie wygrywa ten wyścig, to pamiętajcie, że Limb jest godną jej następczynią i słusznie zasłużyła sobie na miejsce zaraz po mistrzyni tego gatunku.
 Myślę, że większość tych, którzy mieli do czynienia z obiema autorkami, przyznają mi rację. Jednak po namyśle stwierdzam, że ci czytelnicy, którzy są prawdziwie dorośli (czasem mam wrażenie, że mimo moich trzydziestu paru lat nie zmieniłam się w środku ani na jotę i wciąż jestem takim samym dzieciakiem, jakim byłam dwadzieścia lat temu) i lubią spędzać czas wyłącznie z równolatkami, mogą bardziej docenić Sue Limb. Jej dowcip jest bardziej subtelny, przez co może bardziej przypaść do gustu dorosłym. Natomiast osobom bardziej zwariowanym polecam Louise na pierwszym miejscu.
Co do samej książki, ubawicie się z Jess stuprocentowo. Jeśli byłyście już w związku, odnajdziecie się w problemach Jess doskonale, jeśli zaś jeszcze tego nie przeżyłyście, dowiecie się od bohaterki Sue Limb co Was czeka. Niepewność, poczucie zagubienia, zazdrość, potrzebę kontroli, miłość, radość i zazdrość. Tak, zdecydowanie to uczucie wygrywa w związku, zwłaszcza na jego początku, kiedy związek dopiero kwitnie. A z zazdrości wynikają nieporozumienia, a w tym Jess jest przecież najlepsza. W kreowaniu problemów, które istnieją tylko w jej wyobraźni.
W tej części Jess dowie się, że posiadanie chłopaka to istna tortura, zwłaszcza gdy dowiaduje się znienacka, że tenże chłopak pojechał bez niej na kilkudniowy festiwal, na który wybrała się również Flora. Przetrwanie wakacji z matką, która nie tylko fascynuje się ogrodami i nieżyjącymi ludźmi i ich starymi zamczyskami, lecz dodatkowo na oczach Jess flirtuje beztrosko i żenująco z napotkanymi na swojej drodze mężczyznami oraz w towarzystwie babci, targającej wszędzie prochy dziadka, podczas gdy Fred ma ciągle wyłączony telefon, będzie największą męczarnią. Jedynym światełkiem nadziei w tym ciemnym tunelu udręk jest długo wyczekiwana wizyta u ojca w jego domu w St Ives. Tylko dlaczego jej rozwiedzeni rodzice zachowują się tak dziwnie, jakby ukrywali przed nią jakiś mroczny sekret? Czyżby ojciec stworzył nową rodzinę, z nową kobietą i nowym dzieckiem? I jak powiedzieć feministycznie nastawionej matce o tym, że Fred jest jej chłopakiem? Tak, zdecydowanie te wakacje będą godne zapamiętania.
Tak, jak w „Flirting for England” nie działo się praktycznie nic, tak „Absolute Torture” będzie obfitował w wydarzenia, nawet jeśli będzie opowiadał o nudnej i niechcianej wycieczce śladem umarłych poetów. Tej wycieczki Jess nigdy nie zapomni. A nam dane będzie jej w tej przygodzie towarzyszyć. Będzie zabawnie, obiecuję.
P.S. Tych, którzy są już zmęczeni moim ciągłym wspominaniem Georgii Nicolson podczas pisania postów o Jess Jordan szczerze przepraszam, ale te porównania towarzyszyły mi niekontrolowanie od pierwszych rozdziałów serii Sue Limb, ponieważ obie książki są bardzo podobne i niosą te same wartości przeszmuglowane między dowcipnym słownictwem. I mimo iż jedna jest lepsza od drugiej, obie panie są według mojej oceny przodownikami gatunku, jeśli mogę się tak wyrazić wzorem epickich tekstów z PRL-u. Pozdrawiam.