sobota, 22 listopada 2014

Gra o tron T. 1 Pieśń Lodu i Ognia/ George R.R. Martin


Czas biegnie tak szybko, tak niezauważalnie, a ja nie umiem biec na tyle szybko, aby go dogonić. Tyle się dzieje wokół. Praca, obowiązki domowe, rodzinne i te, które każdy obiera wobec siebie. To wszystko zabiera czas książkom, które leżą cierpliwie na półce i czekają. Saga „Gra o tron” George’a R.R Martina, zatytułowana „Pieśń Lodu i Ognia”, spoglądała na mnie smętnie przez ponad miesiąc. Miałam ją zabrać ze sobą na Samos, ale nie znalazło się dla niej miejsca w bagażu. 838 strony to zdecydowanie za dużo na targanie przez pół świata. Zresztą teraz wiem, że i czasu by dla niej zabrakło. Czas upływał więc nieubłagalnie, a ja nawet nie wchodziłam na bloga, bo nie miałam z czym. Jednak wreszcie wracam, ze świeżym słowem w pamięci, które wycisnęło ostatnie łzy na moje policzki wczorajszego wieczoru. Nie napiszę dużo, bo odczuwam wewnętrzne drżenie. Jest to zew, z którym nie potrafię walczyć. Jest to ten rodzaj wołania, który kocham najbardziej, gdy czytam jakąś książkę. Jest to zew zniecierpliwienia, który ciągnie mnie na kanapę, każe mi zapalić świeczki, rzucić wszystko i czytać, czytać, czytać.
                Długo nie mogłam odnaleźć w sobie tego ukochanego uczucia, gdy zaczęłam czytać „Grę”. Miałam wobec tej książki oczekiwania wysokie jak  Burdż Chalifa w Dubaju, a nadzieje wielkie jak terytorium Rosji. W książce tej rozkochały się moje znajome, zaczytując się w niej po kryjomu w pracy, George Martin został okrzyknięty jednym z najbardziej cenionych pisarzy fantastyki, saga doczekała się ekranizacji serialowej, a sama książka przysporzyła autorowi wielu oddanych fanów. To musiał być strzał w dziesiątkę. Wiedziałam, że jak skończą mi się książki, które obrałam sobie za cel, ta będzie następna i na długo zabierze mnie w swój świat, gdzie nie istnieją inni bohaterowie i inne opowieści. Kiedy opowiedziałam koleżance, co zamierzam czytać, popatrzyła na mnie z zazdrością, bo ja byłam dopiero na etapie wkraczania w ten świat, który ona umiłowała, a który musiała opuścić wraz z zakończeniem ostatniego wydanego tomu sagi. Ja witałam się dopiero z jej ukochanym światem, ona nie mogła do niego wejść. Musiała czekać. Powiedziała mi, że chciałaby być na moim miejscu. I że obudziłam w niej chęć ponownego przeczytania sagi. To mnie dodatkowo upewniło, że dokonałam właściwego wyboru.
Poza tym ja kocham książki i filmy fantasy. Kocham krainy, o których nawet nie śniło się filozofom, postacie, które mogła stworzyć do życia tylko ogromna wyobraźnia, czasy nie leżące na linii czasu. Bo przecież krainy, w których rozpoczyna się krwawa gra o tron, nigdy nie istniały, choć opowieść przynosi wrażenie, że umieszczona jest w czasach średniowiecza, z rycerzami, królami i lordami. A jednak jest to tylko wrażenie, bo jak wiemy z kart historii, w czasach przeszłych nie istniały smoki, wilkory, olbrzymy i inne stworzenia, z których nazwami spotykamy się po raz pierwszy w życiu. Ja uwielbiam takie przemieszanie niby-faktów, pozorne osadzenie wydarzeń na historycznej linii czasu z wszystkim tym, co wywodzi się z wyobraźni. Zatem wiedziałam, że jak raz zacznę czytać „Grę o tron”, zginę dla świata.
                A jednak tak się nie stało. Byłam tak bardzo zaskoczona, że przez pierwszy moment nie umiałam sobie wyjaśnić, co się stało. Teraz już wiem i pragnę ostrzec wszystkich przed popełnieniem mojego błędu. Wyjaśnienie jest bardzo proste, a konkluzja bardzo ważna. Wszystko zaczyna się od czasu i na nim też się kończy. Książka jest bardzo wymagająca i nie zdzierży podziału uwagi. Można się w niej zakochać w jednej chwili lub pozostać wobec niej obojętnym, jeśli nie poświęci się jej całego swojego czasu. Pomiędzy jej kartami spotykamy tak wiele postaci, ogrom obco brzmiących imion i nazwisk, że bardzo łatwo można popaść w zobojętnienie lub nawet rezygnację. Nie należy się jednak poddawać. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest odłożyć książkę i czekać na moment, kiedy będzie się mogło podarować jej cały swój czas. Poczekajcie zatem na weekend, zamknijcie się w czterech ścianach swojego pokoju, wyłączcie telefon, zapalcie sobie świeczkę, przykryjcie się kocem, ułóżcie się wygodnie w miejscu, gdzie najbardziej lubicie czytać i zacznijcie tę przygodę jeszcze raz, od początku. Nie wytężajcie umysłów, żeby zapamiętać wszystkie ważne fakty i nazwiska. One w pewnym momencie same wrosną w Wasz umysł i ani się obejrzycie, a obudzicie się w tej krainie, jakby nic innego wokół Was nie istniało. Wydarzenia same zaczną się układać w Waszej głowie w uporządkowaną całość i zaczniecie widzieć jasno i wyraźnie, kojarzyć fakty i wypływające z nich skutki dla bohaterów. Zaczniecie rozumieć, skąd biorą się decyzje podejmowane przez bohaterów i skąd bierze się cała nieufność, którą odczuwają postacie pozytywne. Ja zrobiłam ten błąd, że nie oddałam książce całego swojego umysłu i starałam się dzielić czas wolny pomiędzy karty powieści a inne obowiązki. Czasem czytałam nawet po jednym tylko rozdziale dziennie, a to zbyt mało, aby umiejscowić wydarzenia w miejscu i czasie. Jednak gdy zorientowałam się, dlaczego nie potrafię pokochać „Gry” tak jak moje koleżanki, popełniłam błąd i czytałam dalej, starając się odnaleźć w tych wszystkich faktach i nazwiskach. Nie zaczęłam czytać od początku, tak jak Wam teraz radzę i dlatego nadal łapię się na tym, że nie rozumiem pewnych wydarzeń, nie potrafię umiejscowić nazwisk z konkretnymi faktami, a kiedy odkryta zostaje pewna tajemnica, jak nie za bardzo rozumiem, o co w niej chodzi. Dlatego właśnie z tego miejsca pragnę Was ostrzec, przyszli czytelnicy, żebyście nawet nie próbowali okradać tej książki z czasu, który jej się słusznie należy. Bo ja dopiero w połowie, po jakichś 400 stronach, oddałam jej całą siebie i dopiero od tego momentu, w którym zaszyłam się w czterech ścianach i wyłączyłam na wszystko inne, dałam się porwać nurtowi zdarzeń i wreszcie zrozumiałam, co pokochały tak bardzo moje koleżanki.
                Obecnie jestem na etapie przygotowywania się do kolejnego tomu. Pierwszy skończyłam wczoraj, otarłam ostatnie łzy i chciałam poćwiczyć dla zachowania kondycji fizycznej. Ale nie mogłam się skupić na niczym, ponieważ w moich żyłach płynęło już to uczucie niecierpliwości, które nakazuje mi chwycić następny tom i zanurzyć się po czubek głowy w historii opowiadanej przez Martina. Jednak wiedziałam, że nie mogę się poddać tej naglącej myśli, ponieważ mój mąż miał lada chwila wrócić z pracy, a ja nie chciałam ponownie popełniać tamtego błędu i usiłować podzielić się pomiędzy to, co pokochałam.
                Gdy czytałam „Grę o tron”, najbardziej lubiłam zanurzyć się w gorącej wodzie, zamknąć się w łazience i czytać przez godzinę, narażając skórę na przemoknięcie, a książkę na tragiczny los (bez obaw, jeszcze żadnej nie wypuściłam z rąk, leżąc w wannie). Uwielbiam to uczucie, kiedy woda robi się coraz zimniejsza, a ja czuję, że muszę przeczytać jeszcze ten jeden rozdział i jeszcze jeden i kolejny, bo przecież ciepłą wodę zawsze można dolać, a historii nie należy przerywać w połowie. Gdy książka naprawdę mnie wciągnie, czuję, że potrafię przezwyciężyć nawet największą ochotę na spanie, wiem, że mogłabym  w ogóle nie kłaść się spać i czytać do momentu, kiedy naprawdę trzeba już przestać, bo należy iść do pracy, ale jednocześnie jestem świadoma, że nie mogę zrobić takiego szaleństwa, bo nie byłabym zdolna do żadnej pracy bez odpoczynku. Ale kocham to uczucie gotowości do poświęceń, aby tylko dowiedzieć się, co znajdę na następnej stronie książki. Gdy już dałam się porwać „Grze o tron” tak całkowicie, totalnie, takich momentów było wiele, tak wiele, że nie wszystkim dałam radę się przeciwstawić i zostawiłam za sobą kilka niedospanych dni w pracy. Na szczęście teraz jest weekend, pogoda na zewnątrz nie wzywa do zabawy, a wręcz namawia na kubek gorącej herbaty, ciepły koc i ciastko i na wieczór z dobrą książką. Mnie nie trzeba nakłaniać, bo czuję, że jak tylko skończę ten post, wyciągnę czytnik i zanurzę się w dalsze losy bohaterów. Akurat zaczyna zmierzchać, zapalone świece rzucają coraz piękniejsze światło, próbując przedrzeć się przez zapadający mrok i wiecie co? Uważam, że jest to doskonała pora na „Grę”. Mroczne czasy i tacyż bohaterowie wymagają mrocznej oprawy. A co może być lepszego w takim przypadku od ciemności w pokoju i samotności? Od ciszy przerywanej miarowym tykaniem zegara w kuchni? Świeczek jarzących się w mroku gdzieś tam na stole? Świadomości, że możemy czytać książkę do świtu, bo przecież jest weekend?  Nie ma lepszego momentu jak jesienno-zimowy samotny wieczór, aby utulić się magią książki, która pomaga zapomnieć o wszystkich przykrych czy nudnych obowiązkach, o nieprzyjemnościach, które nas spotkały w pracy czy nudzie codziennego, pełnego rutyny dnia codziennego.
                Pewnie wielu z Was zastanawia się, kiedy napiszę, o czym właściwie jest saga George’a R.R. Martina. Obawiam się, że na tym blogu nie znajdziecie zbyt obszernej informacji. To znajdziecie na setkach innych stron, a zwłaszcza na stronach internetowych księgarni. Ja postawiłam sobie za cel przekonanie Was, że jest to idealna książka na ten nudny czas przedzimowy, kiedy nic się nie dzieje, kiedy jest buro i szaro na zewnątrz, gdy musicie pocieszać się wspomnieniem słońca, które uśmiechało się do nas jeszcze kilkadziesiąt dni temu. Jeśli lubicie fantasy, lub nie przeszkadza Wam, że ktoś puścił wodze wyobraźni, to dajcie się zabrać w tę przygodę, którą ja przeżyłam zaledwie wczoraj. Znajdziecie tam wprawdzie przemoc, intrygi, tyranię i wszelkie żądze, nieobce ludziom, ale na drugiej szali odnajdziecie honor, odwagę, śmiałość, przyjaźń i przywiązanie, a także nadzieję, która pozwoli utrzymać równowagę pomiędzy złem a dobrem. Pozwólcie sobie zanurzyć się w nieznany świat, którego nie znajdziecie za rogiem, spiesząc się do pracy. Aby przeżyć prawdziwą przygodę, trzeba zanurzyć się w nieprawdziwy świat, który jednak mistrzowsko opisany, sprawia wrażenie dziejącego się naprawdę. Jest to książka tak dobra, że śmiało dałabym ją do przeczytania mężczyźnie i kobiecie, bez obaw, że któreś z nich powie, że popełniłam błąd, przychodzą z tą książką do nich.
                Właściwie to wszystko, co mam do powiedzenia o „Grze o tron”. Zapadł już zmrok i czuję narastające wołanie. Tom drugi sagi, „Starcie Królów”, domaga się swojego czasu. Muszę już uciekać, nie potrafię się dłużej opierać wezwaniu. „No i nie powiedziała w końcu, o czym jest ta książka”- pomyślał niejeden z Was. Spokojnie, nadszedł  czas i na to. Jest to opowieść o żądzy władzy, o więzach rodzinnych, intrygach, truciznach i tajemniczych śmierciach. O istotach żyjących za Murem, o których istnieniu pamiętają i wierzą w ich prawdziwość tylko stare nianie. Jest to opowieść o nienawiści, żądzy zemsty, dobroci, zła i słabości. O małych chłopcach, którzy muszą być silni w obliczu strachu, swojej bezsilności i nadchodzącego zła. O innych chłopcach, okrutniejszych od swoich matek, niebezpiecznych w swojej głupocie. O zimie, która nadchodzi i może zmienić przebieg starannie dopracowanej intrygi, w której nagrodą ma być tron. O smokach, które giną w płomieniach i tych, które się z nich odradzają. O miłości, która nakłada bielmo na oczy i takiej, która nakłania do złego. O litości i honorze, który osłabia nawet najsilniejszego. Jest w tej opowieści o wiele więcej, niż mogę przytoczyć, więc nie ma co pisać dalej. Wy też już skończcie czytać i biegnijcie po książkę do biblioteki. Czas się skończył. Czas się zaczął. Czas dowiedzieć się, kto wygrał grę o tron. Tym bardziej, że do gry weszli nowi uczestnicy, a gra zatoczyła szersze kręgi, niż przewidzieli to ci, którzy ją rozpoczęli. Prawdziwa walka dopiero się rozpoczęła…
                Zatem do dzieła. Czas na „Starcie królów”!

                Jest jeszcze jedna rzecz, która rzuciła mi się w oczy podczas czytania. Mianowicie to, że poprzednia saga, którą czytałam, napisana przez polską autorkę, Katarzynę Michalak, jest próbą odzwierciedlenia klimatu Gry o tron. „Gra o Ferrin” wzorowana była na sadze Martina, jestem tego pewna. Podobny tytuł, ten sam sposób tytułowania rozdziałów, wprowadzenie dużej ilości przemocy i zabijanie kogo tylko się da przywodzi na myśl „Grę o tron”. Oczywiście przepaść między Michalak a Martinem jest zbyt ogromna, aby porównywać obu autorów, niemniej jednak próba odwzorowania klimatu sagi Martina jest zauważalna. Uznałam, że warto o tym napisać, jako mała ciekawostka. Może kogoś ona faktycznie zaciekawi :)