sobota, 23 listopada 2013

Pamiętniki Wampirów Księga 1- Przebudzenie. Walka. Szał/ L.J. Smith


                  Lubię nowe doświadczenia. Jestem na nie otwarta. Książki o miłości wręcz kocham. Czytam każdą, wartą mojej uwagi. Uwielbiam miłość w każdej odsłonie. Im trudniejsza, tym bardziej wciągająca. Miłość człowieka, młodej dziewczyny do wampira? Czemu nie. Oglądałam cykl filmów opartych na powieści Stephanie Meyer, „Sadze Zmierzch”. Dałam się wciągnąć. Nie wiedziałam, że zanim napisano „Zmierzch”, już w 1991 roku powstała inna książka o wampirach. Przeczytałam o tym na blogu Kingi, jednej z moich obserwatorek. Wówczas nie zakwitła w mojej głowie myśl, aby iść do biblioteki po „Pamiętniki Wampirów” autorstwa Lisy Jane Smith. Po prostu nie czułam takiej potrzeby. Mimo iż z wielkim zaciekawieniem oglądałam wszystkie ekranizacje „Zmierzchu”, nie stałam się nagle fanką tematu miłości między człowiekiem a wampirem. Nie wyszukiwałam w sieci wszystkich możliwych tytułów, które by taką miłość opisywało. To nie w moim stylu. Zbyt jestem przyzwyczajona do różnorodności, aby się poświęcać bez reszty wyłącznie jednemu tematowi. Zatem myśl o „Pamiętnikach” umarła gdzieś w zakamarkach niepamięci.
                   I nagle, po wielu miesiącach, stanęłam oko w oko z tym tytułem. Książka stała o dwie półki wyżej nad „Odyseją Kosmiczną”, która jako pierwsza przyciągnęła mój wzrok. Zastanawiałam się chwilę. Dziwne to połączenie- „Odyseja” i „Pamiętniki”. Ale ciekawość i chęć poznania czegoś nowego wreszcie we mnie zatryumfowały. Oba tytuły znalazły się u mnie w domu. A co tam, najwyżej nie przeczytam „Pamiętników” do końca jeśli okażą się nieciekawe- pomyślałam.
                   Dałam pierwszeństwo „Odysei”. Rzecz oczywista. Klasyki zawsze będą miały u mnie fory. Myślę, że w ten sposób postawiłam poprzeczkę bardzo wysoko pani Smith. Po mrocznej pustce kosmosu i niezgłębionej tajemnicy monolitu nagle przeniosłam się w wymyślony i kompletnie nielogiczny świat wampirów. Dwie zupełnie inne książki- inna tematyka i poziom twórczości. Hmmm, teraz  dopiero widzę, jak ciężkie zadanie miała L.J. Smith. Zwrócić moją uwagę po tak znanym i doskonałym dziele jak „Odyseja kosmiczna” to naprawdę niełatwe zadanie.
                    Gdy czytałam „Pamiętniki Wampirów”, przez moją głowę mimowolnie przebiegała ciągle jedna myśl. Że czegoś tej książce brakuje. Mimo starań autorki, aby zainteresować mnie od pierwszego zdania, w którym Elena, główna bohaterka, zwierza się pamiętnikowi ze swoich odczuć, że tego dnia stanie się coś strasznego, we mnie wciąż tkwiła jakaś wewnętrzna blokada, nie pozwalająca mi się całkowicie otworzyć na tę książkę. Czytałam z zainteresowaniem, fabuła gładko przechodziła przez sita mojego krytycyzmu, a jednak cały czas miałam nieodparte wrażenie, że zabrakło tam jednego składnika. Czegoś nieuchwytnego, czego nie potrafiłam nazwać. I w końcu to do mnie dotarło. Zabrakło mi jakiejś takiej dorosłości opisu. Dojrzałości spojrzenia. Pomyślałam, że książkę się dobrze czyta, jest miło i interesująco, ale byłam przekonana, że po następny tom nie sięgnę. Stwierdziłam, że jest to tylko przyjemna lektura, ale bez tego czegoś, co świadczy o geniuszu pisarza, co powoduje, że po przeczytaniu książki nie mogę się przez jakiś czas otrząsnąć, tak, jakbym nadal należała do świata, w który wciągnął mnie autor. Wiedziałam, że książka była bestsellerem, ale nie przeszkadzało mi to w tworzeniu własnej opinii. Nigdy nie zwracałam specjalnej uwagi na to, ile osób książkę czytało i co o niej myślało.
                   Czytałam więc dalej, ze świadomością tego braku i pomyślałam, że gdybym miała kilkanaście lat mniej, to pewnie byłabym zafascynowana. Jednak kobieta 30-letnia potrzebowała widać czegoś więcej.
                   I nagle coś się stało. Nie wiem kiedy to nastąpiło, nie potrafiłam wyznaczyć konkretnego momentu mojej przemiany, ale nagle zelektryzowała mnie świadomość kompletnego wchłonięcia przez tę opowieść. Dalej widziałam te wszystkie braki w powieści, ale nie były już one ważne, ponieważ zdałam sobie sprawę, że wreszcie przestałam się opierać tej historii, a wręcz całkowicie się w niej pogrążyłam. Zupełnie, jakby umysł dziecka przejął panowanie i zepchnął na bok krytyczną, bo dorosłą cześć umysłu.
                   Ale stało się coś jeszcze dziwniejszego. Początkowo nie potrafiłam się utożsamić z bohaterami. Nie nawiązała się między nami nić porozumienia i rzeczywistości, która pomaga mi zapomnieć się i przenieść umysł jakby do środka książki, pomiędzy bohaterów i wydarzenia. Brak tej wątłej nici przeszkadzał mi we właściwym odbiorze powieści. Byłam tego świadoma, ale nie potrafiłam jej utkać na życzenie. To nigdy nie dzieje się w ten sposób. To nie ja, lecz bohaterowie muszą ją stworzyć. Ja ją tylko łapię umysłem i wówczas przenoszę się tak głęboko w czytaną historię, że nie potrafię wrócić do świata rzeczywistości, dopóki nić ta nie zostanie zerwana przez ostatnią stronicę powieści. A potem ślad tej nici odbija się echem w moim umyśle i naznacza się na stałe w pamięci. Takie książki pamiętam na zawsze.
                  Świadomość braku tej nici była zadrą, która usilnie, wbrew mojej woli trzymała mnie w świecie rzeczywistości i nie pozwalała zapomnieć się. Brakowało mi tego uczucia zapomnienia, związania z tamtym światem, ale nic nie mogłam zrobić. Czytałam dalej, boleśnie świadoma, że jestem w domu, że leżę na własnym łóżku i czytam książkę. Tylko czytam. A ja chciałam przeżywać, bać się, kochać, płakać, wstrzymywać oddech, zapomnieć, gdzie jestem. Brakowało mi zatracenia, wyzbycia się świadomości, zagubienia w innym świecie, z którego nie chciałabym wracać. Ale nie mogłam pstryknąć palcami i stworzyć tej nici, bo ja tak chciałam. Wszystko zależało od autorki i jej bohaterów, którzy najwidoczniej nie chcieli mojego towarzystwa.
                 Myślałam, że w takim stanie, z uczuciem niespełnienia, dobrnę do końca powieści. I nagle… stwierdziłam, że już mnie nie ma w moim mieszkaniu, w nudnym szarym świecie obowiązków. Znalazłam się w Fell’s Church, całą siłą woli opierając się urokowi Damona, bo to przecież Stefano powinnam kochać. Damon jest zły, nie ma uczuć i jest śmiertelnie niebezpieczny. A jednocześnie taki pociągający. Tak! Nareszcie to poczułam. Nareszcie nić została utkana w zakątkach mojej wyobraźni i zaczęłam utożsamiać się z Eleną, przeżywać i czuć to, co ona. I teraz, kiedy już odłożyłam książkę na półkę, cieszę się, że w mojej bibliotece były te trzy części trylogii wydane jako jedna książka. Bo choć nie potrafię wyznaczyć dokładnego miejsca, dzięki któremu mój umysł odpłynął w świat fantazji, to jednak wiem, że dopiero drugi tom był tym, czego potrzebowałam. Dopiero cześć zatytułowana „Walka” przeniosła mnie w świat wyobraźni, gdzie porzuciłam swoje 30-letnie ciało i wskoczyłam w umysł nastolatki. I mimo, iż wciąż gdzieś głęboko we mnie tliła się wiedza o tych trudnych do uchwycenia i opisania, a jednak wyczuwalnych braków w fabule, to nie były już one takie rażące, ważne i przeszkadzające, ściągające wyobraźnię na ziemię.
                 Tak więc nie wiem, kiedy dokładnie nastąpiła we mnie ta przemiana. Ale wiem, dzięki czemu. A raczej, komu. Mimo iż autorka początkowo usilnie stara się pokazać nam Damona, starszego z braci Salvatore, jako tego złego wampira, zabijającego bez skrupułów, egoistycznego i nienawistnego, próbującego zmusić Elenę do miłości swoim hipnotycznym urokiem, to w drugim tomie zaczęłam zauważać, że Damon wcale nie jest taki, jak go początkowo oceniałam. A kiedy sobie to uświadomiłam, przepadłam. A gdy dostrzegłam w nim pierwsze objawy ludzkich odruchów i uczuć, kiedy zobaczyłam, że jego nienawiść do brata wcale nie jest taka nieskończona, a miłość do Eleny taka egoistyczna, zrozumiałam nie tylko to, że nie będę już potrafiła wybrać jednego  z braci, tak jak nie potrafiła wybrać Katherine i Elena, ale poczułam, że dałam się wciągnąć w tę historię kompletnie, razem z ciałem i umysłem, ze wszystkimi zmysłami i namiętnościami. A kiedy skończyłam czytać, zalana łzami i z przemożnym uczuciem żalu za zagubioną duszą Eleny, która w końcu odnalazła swój dom, swoje miejsce na ziemi, rozumiałam już, dlaczego ta książka znalazła się na liście bestsellerów. Miotana najprzeróżniejszymi uczuciami, które wyzwolili we mnie bohaterzy powieści, muszę przyznać, że Smith jest doskonałą pisarką, która umie skraść serce swoich czytelników. I wiecie co? Nawet teraz, kiedy myślę o Elenie, o tym, jaka była zagubiona, jak się zmieniła i jaka była silna, lojalna i kochająca, mam łzy w oczach. I myślę, że jeszcze długo będę hołubić pamięć o niej, o jedynej dziewczynie, która mogła pogodzić skłóconych braci i połączyć dawno zerwane więzy rodzinne.
                 Kiedy poznajemy Elenę, ciężko jest nawiązać z nią nić sympatii. Jako królowa w swojej szkole, jest nieco samolubna. Wiedząc, że wskaźnikiem popularności i urody jest zainteresowanie chłopców, robi wszystko, aby żaden nie mógł się jej oprzeć. Lubi przewodzić i stawiać na swoim. Lubi być w kręgu uwagi, w centrum życia swoich przyjaciół. Szkoła i jej uczniowie niewiele dla niej znaczą. Są, bo są. Ale skoro już są, powinni ją lubić, zazdrościć jej i marzyć o tym, aby być takim, jak ona. Ale mimo tej pustej, egoistycznej maski jest w tej dziewczynie coś, co nie pozwala jej zupełnie skreślić za te negatywne cechy charakteru. Coś, co sprawia, że człowiek zastanawia się, czy chęć przewodnictwa jest tak naprawdę cechą negatywną, czy po prostu oznaką silnej woli i niezłomnego charakteru. Może to przez to, że w pozornej pewności siebie i egoizmie widać jakieś zagubienie? Wieczne poszukiwanie czegoś, co mogłaby nazwać domem, swoim miejscem na ziemi? Czy to dlatego, że czegoś szukała, choć nie wiedziała czego, kazało jej ciągle podbijać męskie serca i porzucać je, gdy okazywało się, że nie znalazła w nich tego, czego podświadomie szukała? Czy naprawdę egoistyczna dziewczyna zastanawiałaby się, jak rzucić chłopaka, aby go nie zranić, ponieważ czuła do niego sympatię? A może to od czasu śmierci rodziców trzy lata temu Elena zaczęła się niepostrzeżenie zmieniać i szukać tego, co w życiu jest naprawdę ważne? I może to właśnie przez tę bezsensowną śmierć Elena nie może znaleźć tego, czego szuka, choć nie potrafi nawet nazwać, co to mogło być?
                 A jednak mimo tych odruchów utajonej serdeczności i głębszego charakteru, ukrytego przed wszystkimi, Elena potrafi bez skrupułów wykorzystywać innych do osiągnięcia wyznaczonego celu: Frances, która swoim oddaniem chciała zasłużyć na przyjęcie do ścisłej grupki otaczającej najpopularniejszą dziewczynę w szkole, Matta, z którym się rozstała, a mimo to wykorzystywała w celu zdobycia Stefano, a nawet swoje przyjaciółki Meredith i Bonnie, o których prawie zapomniała, kiedy poznała Stefano, a o których przypominała sobie, gdy mogły się okazać użyteczne w sprawie zdobycia Stefano. Ale czy naprawdę egoistyczna dziewczyna potrafiłaby zrezygnować z popularności za cenę miłości? Za cenę uczucia, dzięki któremu zaczyna czuć, że naprawdę żyje? Czy egoistka robiłaby wszystko, aby pogodzić zwaśnionych braci? I czy wreszcie samolubna dziewczyna poświęciłaby wszystko, aby ocalić tych, których kochała?
                 Dzięki braciom Salvatore Elena zaczyna się zmieniać. A może zawsze taka była, tylko nikt nie dostrzegał jej silnego charakteru, błędnie odczytując go jako egoizm? Bo to przecież tylko ona była w stanie dostrzec w Damonie dobro, którego nie widział nawet jego brat, Stefano. A może była ona jedyną osobą, zdolną w nim to dobro wyzwolić? A może potrafiła dostrzec w nim coś więcej, dlatego, że sama była inna niż ją ludzie widzieli?
                 Pomimo początkowej antypatii i ostrożności w obdarowywaniu sympatią, wreszcie poczułam do Eleny szacunek, a w ślad za nim popłynęły inne pozytywne uczucia. A także współczucie, że musi sobie radzić z uczuciem zagubienia i braku przynależności, o których nawet nie miała z kim porozmawiać. Że jedynym jej powiernikiem był pamiętnik, który nie mógł doradzić, pomóc uporać się z nagromadzonymi negatywnymi uczuciami. Otoczona ludźmi, a jednak nieszczęśliwa, nie rozumiana. Kiedy wreszcie zaczyna czuć, że do czegoś przynależy i zaczyna walczyć ze złem, aby ocalić za wszelką cenę to, na czym Elenie zależy, zmuszam się do radości, że dzięki temu złu, które ją w końcu zabiło, odnalazła to, czego tak długo szukała- dom. Wybrała światło, zamiast mroku, bo taką miała silną duszę, zdolną przeciwstawić się mrokowi, który ją opanował. Zdolną uratować siebie, Fell’s Church i przede wszystkim uratować Stefano i Damona przed zżerającą ich nienawiścią.
                 Elena była zupełnie inna niż Katherine, dziewczyna, która spowodowała kumulację nienawiści braci Salvatore. I była zupełnie inna, niż się wydawała na początku. Także Katherine okazała się inna, niż się wydawała. To Elena miała być samolubna, a okazało się, że taka była Katherine. Gdy jedna swoją miłością rozłączyła braci, tak druga, tym samym uczuciem próbowała ich połączyć. I chociaż obaj rywalizowali o uczucia tak jednej, jak i drugiej dziewczyny, to ta, która miała być uosobieniem niewinności, dobroci i delikatności, okazała się być egoistyczna i samolubna, a jej decyzje doprowadziły do tragedii. A ta, która miała być egoistyczna, myśląca tylko o sobie, okazała się być zbawieniem dla wszystkich. To ona nauczyła Damona, mrocznego i niebezpiecznego brata, innego życia niż tego, do którego się przyzwyczaił. Nie tylko siebie uratowała z mroku, ale i wyciągnęła z niego duszę Damona. No cóż, nikt nie jest tym, kim się wydaje, jak powiedziała Bonnie.
                  Wampiry, które przedstawia nam autorka, nie są takie, jakie znamy z innych opowieści, jak choćby tej o Hrabii Dracula. Mimo, że zabójcze, potrafią czuć, płakać, kochać, nienawidzić. Mają potrzebę akceptacji, potrzebę życia w świetle. Mają swe słabe strony. Jak wtedy, gdy rozgniewany Stefano, tak długo walczący przeciw swej zabójczej naturze, chciał jej w końcu ulec, gdy dotarło do niego, że będąc stworzeniem mroku, nigdy nie doczeka się akceptacji, nikt go nie zaakceptuje takim, jakim jest. Potrafią kochać miłością tak wielką, że odbierającą wolę wiecznego życia, gdy los odbiera im ukochaną osobę. Potrafią kochać miłością, której siła wyciąga ich z mroku i zmusza do poświęceń. Są targani przez uczucia silniejsze niż ludzkie i przez to są tacy pociągający. Stefano i Damon różnią się od siebie i obaj są tak pociągający, że nie potrafię dokonać wyboru między nimi. Katherine też nie potrafiła i wywołała tym tragedię, która trwała przez 500 kolejnych lat.
                Stefano, wciąż żyjący tragedią sprzed wielu lat, obwiniający się o śmierć Katherine i Damona, nienawidzi siebie za to, jaki jest i za to, że skazał swojego brata na wieczne potępienie i życie w mroku. W jego oczach widać bezbrzeżny smutek, a jednocześnie determinację, aby zwalczyć naturę mroku, z której się zrodził po swojej śmierci. Z jego oczu wyziera ogromna samotność, ponieważ Stefano nie należy ani do świata mroku, którego się wyrzekł, ani do świata światła, który nie chciał go przyjąć. Nie ma swojego miejsca na ziemi, tak jak Elena, dlatego oboje tak dobrze się rozumieją. Jest opiekuńczy, czujący potrzebę chronienia tego, co kocha. Nie chce narażac Eleny na niebezpieczeństwo, nie chce też postępować samolubnie, tak jak niegdyś Katherine, która dla własnej przyjemności postanowiła przemienić obu braci w wampirów, nie tłumacząc zakochanym i zaślepionym chłopakom, z czym się taka decyzja wiąże. Żaden z nich nie wiedział, jak to jest żyć w ciągłym mroku, z ciągłym uczuciem głodu i wyrzeczenia się nie tylko całego świata, ale i ludzkich uczuć. Byli oni gotowi zrobić wszystko, byle tylko móc być z Katherine, a ta przyjęła ich dar jakby to była zwyczajna drobnostka. Ale kiedy wreszcie doszło do przemiany, Stefano zrozumiał, jak złe jest życie, na które skazała go młoda wampirzyca i od tamtej pory brzydzi się siebie i nienawidzi siebie za to, czym się stał. Nigdy nie chciał, aby Elena poznała jego naturę, dlatego ukrywa przed nią swoje uczucia i stara się zbudować między nimi mur obojętności. Gdy ten mur runął, gdy Elena dowiaduje się, że jest wampirem, nie chce przyjmować jej podarunków z krwi, nawet gdy bardzo tego potrzebuje, tak wielka była jego obawa, aby nie przemienić dziewczyny w wampira i nie skazać jej na los, który stał się jego udziałem w wyniku głupoty młodości. Nie chce jej zmuszać do zrezygnowania ze światła w imię miłości, ponieważ wie, jak straszne jest życie w ciągłym mroku.
              Z kolei Damon, niebezpiecznie pociągający, piekielnie przystojny i pewny siebie, trwa w nienawiści do brata, niczego nie żałując, a zwłaszcza tego, że wybrał życie w mroku. Ukazany jako prawdziwe zło, raz po raz przejawia ludzkie cechy, którymi potrafi sobie zjednać moje serce i sympatię. Również opiekuńczy, ale na swój sposób, który potrafi dostrzec tylko Elena. Przy całym swym egoiźmie, nie decyduje się korzystać z pełni ze swych mocy i ze swojej przewagi nad dziewczyną, aby przemienić ją w wampira wbrew jej woli. Mimo iż ostrzegał Elenę, że niedługo będzie należała do niego, pomimo tego, że nieraz grał nie fair, aby móc zbliżyć się do niej, wymuszając na Elenie wymianę krwi, mimo iż wiele razy namawiał ją, by została jego królową mroku, nie decyduje się przemienić ją, prawdopodobnie oddając jej prawo wyboru. I jak tu się gniewać na jego poprzednie wybryki? Ja nie potrafię.
              Tak różni, a tak samo mroczni i pociągający. I walczący ponownie o miłość jednej dziewczyny.
              Pociągające, prawda? Zatem życzę przyjemnej lektury. Ja muszę się rozejrzeć za kolejną książką L.J. Smith. Ale to dopiero wówczas, kiedy w moim umyśle nieco przygaśnie pamięć o Elenie, Stefano i Damonie. Na razie wspomnienie o nich jest zbyt żywe w moim umyśle, a ja nie chcę ich zastępować nikim innym. I choć Smith, pod wpływem swoich fanów, dopisała do trylogii kolejną część, to na razie nie mam siły się w nią zagłębiać. Dla mnie ta historia już się skończyła z trzecim tomem i odnalezieniem przez Elenę tego, czego tak długo i bezskutecznie szukała.

                  Jeszcze kilka słów o samym wydawnictwie. „Pamiętniki Wampirów”, które ja czytałam, zostały wydane w 2011 roku, przez wydawnictwo Amber. I niestety jestem trochę zawiedziona. Po pierwsze okładka, która stanowi o braku pomysłowości. Jak się domyślam, postaci na okładce pochodzą z serialu, który został nakręcony na motywach powieści. Dla mnie te postaci stanowią zaprzeczenie. Burzą moje własne postrzeganie. Burzą to, co sobie wyobraziłam na podstawie opisów. Już samo pokazanie postaci odbiera pole dla wyobraźni. Ale dorzucanie do tego postaci serialowych lub filmowych już w ogóle mija się z celem. Ja nie widzę w nich tego, o czym pisała Smith. Elena nie jest nawet blondynką. W Stefano nie ma smutku, w Damonie hipnotyzującego uroku przebijającego z oczu. I obaj nie są piękni, tylko zwyczajni.
                 Ale z tym mogę sobie jakoś poradzić, wystarczy nie patrzeć na okładkę i samemu stworzyć sobie ucieleśnienie opisywanych postaci w umyśle. Ale błędów wynikających ze słabej korekty nie da się już pominąć. Już to kiedyś pisałam przy okazji innej książki. Jeśli już wydawnictwo zabiera się za wydawanie bestsellerowego tytułu, powinno zadbać o jej właściwą korektę. Nie chcę się w książce natykać na błędy w druku, bo ściągają mnie one wbrew mojej woli na ziemię, podczas gdy ja wolę przebywać w świecie wyobraźni. Najzabawniejsze było ujrzeć wypowiadającą się nagle Caroline, podczas gdy tak naprawdę nie było jej w towarzystwie osób, gdzie się nagle odezwała, gdy o niej rozmawiano. Mogło to trochę wytrącić czytelnika z równowagi, zanim ten zorientował się, że to jest tylko zwykły błąd druku, a nie błąd w jego rozumowaniu.
                Wspominam o tym, ponieważ przeczytałam wiele książek w życiu, większość z nich to książki starsze. Rzadko czytam nowości z racji tego, że biblioteki nie mają ich za wiele. Ale dzięki temu mogę powiedzieć, że dawniej większą uwagę przywiązywano do właściwej korekty.
To by było na tyle, jeśli chodzi o narzekanie. Do usłyszenia przy następnej książce :)

sobota, 16 listopada 2013

2001: Odyseja kosmiczna / Arthur C. Clarke


                           Powróciło zamiłowanie fantastyką i science-fiction. A to wszystko za sprawą zagubienia się wśród półek bibliotecznych. Szukałam pewnej pozycji i przypadkowo zaszłam do działu sci-fi. Tam mój wzrok padł na serię „Odyseja Kosmiczna” i wówczas poczułam, że jestem zgubiona. Jako dzieciak zaczytywałam się w tego rodzaju literaturze, poszerzającej granicę wyobraźni, jak więc mogłam się teraz oprzeć „Odysei Kosmicznej”? Nie dość, że jest to już praktycznie klasyka, wielkie dzieło, które doczekało się filmowej interpretacji, to jeszcze przez te wszystkie lata mojej dorosłości zajmowało poczesne miejsce w pamięci. Bez zastanowienia wyjęłam książkę z szeregu nic mi nie mówiących tytułów i wyszłam z biblioteki, zdecydowana znowu dobrze się bawić, jak za czasów młodości.
                  Przez te kilkanaście lat, które minęły, odkąd po raz pierwszy spotkałam się z „Odyseją Kosmiczną 2001”, tak w wydaniu książkowym, jak i filmowym, zapamiętałam jedynie odczucia, jakie mi wówczas towarzyszyły: fascynacja tajemniczym monolitem, zainteresowanie pierwszym lotem kosmicznym, jaki stał się moim udziałem, trwoga, wdzierająca się do mojego serca, gdy w moim umyśle po raz pierwszy zakwitła myśl o zdradzie komputera pokładowego Hal 9000 i świadomość, jak mało wiemy o Wszechświecie. W moim umyśle zachowała się również wyobrażenie ciszy i pustki próżni, którą „Discovery” przemierzał swoją drogę na Saturna oraz groza osamotnienia kosmonautów w obliczu usterek statku kosmicznego. Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i przestałam istnieć dla świata zewnętrznego na czas czytania dwustu ośmiu stron.
Ta książka jest naprawdę magiczna. Tyle lat minęło, odkąd pierwszy raz zatopiłam się w lekturze, a ja znowu poczułam się jak dziecko, dla którego wszystko jest możliwe. Mój umysł ponownie stał się otwartą księgą, gotowy uwierzyć w to, że każdą granicę, którą zna człowiek, można przekroczyć. Lubię karmić swoją wyobraźnię nowymi doznaniami, a chyba nie ma ich więcej niż w dowolnej książce sci-fi.
                  Arthur C. Clarke jest w mojej opinii bardzo uzdolnionym pisarzem. Udało mu się stworzyć tak niesamowitą atmosferę w swojej książce, że miałam wrażenie, iż przebywam na statku badawczym „Discovery”, skazana na podstępne manipulacje Hala, świadoma, że znikąd nie mogę oczekiwać pomocy, bo najbliższa pomoc znajduje się pół miliarda  mil ode mnie. Gdy Clark opisuje światy, które widział osamotniony David Bowman, czułam tę samą samotność, jakiej doświadczał jedyny ocalały pasażer „Discovery” i wyobrażałam sobie to, co on widział. Gdy po raz pierwszy człowiek dowiedział się o istnieniu monolitu, czułam podniecenie nowym znaleziskiem, które mogło zachwiać całym światopoglądem ludzkości. Kiedy wraz z doktorem Heywoodem Floydem zmierzałam na księżyc w tajnej misji, nie mogłam się już doczekać, aż „zobaczę” monolit na własne oczy i „usłyszę” teorie jego powstania. A kiedy odkopany po trzech milionach lat tajemniczy i idealny kształt przekazał sygnał w kierunku gwiazd, zaczęło mnie ogarniać podniecenie na myśl, co mógł oznaczać ten sygnał, do kogo był kierowany i kiedy należy oczekiwać odpowiedzi. I przede wszystkim czułam grozę niewiedzy, co ewentualna odpowiedź może przynieść ludzkości: ewolucję czy zagładę?
                    Odkrywanie tajemnic świata i Wszechświata musi być bardzo pasjonujące, skoro samo czytanie o tym jest tak bardzo wciągające. Wiem, że nigdy nie będzie mi dane polecieć w kosmos i zbadać choćby jego najmniejszej cząstki. Wiem, że nie odkryję nawet drobnej tajemnicy, ukrytej do tej pory przed ludzkim rozumowaniem. Dzięki twórczości Clarka dostałam tę niezwykłą możliwość. Wiem, że to wszystko jest zmyślone, a mimo to czułam się fantastycznie, gdy przemierzałam razem z Bowmanem przestrzeń kosmiczną. Byłam podekscytowana tą nieprawdziwą podróżą. Nieważne stały się granice pomiędzy faktami a fantastyką. Ważne było to, że „zobaczyłam” kosmos i zdana byłam na łaskę i niełaskę techniki i sił władających kosmiczną próżnią.
                     Kiedy komputer pokładowy Hal 9000 zabijał kolejnych członków podróży w wyniku błędów jego twórców, czułam taką samą bezradność, jaką musiał odczuwać Bowman, gdy widział, jak Hal pozbawia go ludzkiego towarzystwa. A gdy trzeba było wyłączyć komputer, który zaczął po swojemu interpretować rozkazy i gdy na statku „Discovery” umilkł ostatni głos inteligencji, potrafiłam sobie wyobrazić, jak okropnie musi czuć się człowiek tak osamotniony, jak astronauta, który nie ma się do kogo odezwać, przebywając w próżni kosmosu i nie wiedząc, co się z nim stanie. Mimo iż niebezpieczeństwo wpisane jest w zawód astronauty, to jednak dopiero kiedy wszystko dookoła zawodzi, gdy człowiek zostaje sam i znikąd nie może oczekiwać pomocy i kiedy staje się najgorsze, dopiero wówczas człowiek zdaje sobie sprawę ze swego osamotnienia i niemocy i ciężko jest mu z tą myślą żyć.
                   Mogłabym podzielić książkę na dwie części. Pierwszą określiłabym mianem wstępu. W tej części po raz pierwszy mowa jest o monolicie. Cofamy się trzy miliony lat wstecz, kiedy przodkowie ludzi byli jeszcze małpoludami, skazanymi na zagładę z powodu braku pożywienia. Pojawienie się tajemniczego, idealnego w swych proporcjach bloku, zmienia przyszłość małpoludów i daje początek przyszłemu człowiekowi. Potem przenosimy się do XX wieku naszej ery, gdzie razem z doktorem Heywoodem Floydem wybieramy się na księżyc, dla zbadania tajemniczej Anomalii Magnetycznej Tycho-1 zwanej TMA-1. Gdy wykopaliska w kraterze Tycho odkrywają taki sam monolit, jaki stanął na Ziemi przed nastaniem ery człowieka, a czarna płyta emituje sygnał w kierunku gwiazd, zostaje podjęta decyzja o wysłaniu ekspedycji badawczej w stronę Saturna, w ślad za sygnałem wysłanym przez monolit. W najściślejszej tajemnicy rusza statek Discovery, najszybszy załogowy statek kosmiczny, jaki człowiek kiedykolwiek zbudował. Tajemnica, okrywająca ekspedycję badawczą, prowadzi natomiast do tragedii, która mogła zagrozić powodzeniu całej misji.
                    Na tym kończy się część, którą umownie wydzieliłam, ponieważ tak naprawdę książka dzieli się na 6 części. Mimo, iż ów wstęp był bardzo interesujący i wzmagający powoli napięcie i nieodparte poczucie ciekawości świata, stale towarzyszące ludzkości, to jednak uważam, że jest to ta słabsza część książki. Autor dopiero się rozkręca, dawkując napięcie i powoli wprowadzając czytelnika w stan, z którego nic już nie jest go w stanie wyrwać.
                    Gdy nagle z księżycowej bazy na Klawiuszu przenosimy się na „Discovery”, zaczyna się druga część, najbardziej fascynująca i wciągająca. Gdy zaczynają się pierwsze kłopoty, napięcie jest doprowadzone do takiego stopnia, że podejrzliwość wobec komputera załogowego rośnie z minuty na minutę a groźba katastrofy wisi w powietrzu. Umiejętność prowadzenia akcji przez autora jest godna podziwu i zazdrości dla młodych, rozpoczynających swoją karierę pisarzy. Bo nawet wówczas, gdy Hal morduje z zimną krwią współtowarzyszy Bowmana i następuje potrzeba odłączenia zbuntowanego komputera, w moim sercu powstał żal, ze doszło do takiej konieczności, ponieważ wina nie leżała w Halu, tylko w jego twórcach, tak samo niedoskonałych, jak ich twory. A zmusić mnie do współczucia dla mordercy potrafią tylko najlepsi autorzy.
                     Książka jest wspaniałym dziełem wyobraźni, niesamowicie wciągającym i fascynującym, mającym ogromny wpływ na moje spostrzeganie świata. Dzięki Clarkowi zatarły się we mnie granice możliwości i wiedzy, a także wyzwolił się głód wiedzy będącej poza zasięgiem ludzkiego rozumowania. Celowo czytałam „2001: Odyseja Kosmiczna” w nocy, żeby nie rozpraszały mnie żadne zewnętrzne bodźce, abym mogła wszystkimi zmysłami chłonąć tę arcyciekawą opowieść, a dodatkowo ciemność nocy przybliżała mi ciemność oraz niezgłębiony ogrom kosmosu, a także pozwoliła zlać się w jedno z bohaterami tej fantastycznej książki. W kolejce do mojej uwagi czekają jeszcze „Pamiętniki Wampirów” i „Wyznanie Crossa”, ale czuję, że nie spocznę, dopóki nie przeczytam wszystkich części cyklu „Odyseja Kosmiczna”. Muszę się przecież dowiedzieć, jakie następstwa dla ludzkości przyniesie przejście pierwszego człowieka przez Kosmiczne Wrota. Mam też nieodparte wrażenie, że dzięki Arthurowi C. Clark półka science-fiction będzie teraz moim ulubionym działem w bibliotece. Przynajmniej na jakiś czas, dopóki nie zakocham się w innym typie literatury. Póki co, znowu chcę być dzieckiem i spoglądać wokół siebie jego oczami, ponieważ chcę czuć, że wszystko w życiu jest możliwe, a granice naszej wiedzy pozostaną nieskończone.

środa, 6 listopada 2013

Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux / Antoine François Prévost d'Exiles



Logicznym i oczywistym następstwem mojego poprzedniego wyboru czytelniczego jest „Manon Lescaut”. To właśnie książkę Prévosta otrzymała Małgorzata Gautier od swojego Armanda, z intrygującym podpisem „pokora”. To tę książkę ciągle czytała w czasie swojej przemiany duchowej i to o głównej bohaterce powtarzała, że kobieta, która kocha, nie postępuje jak Manon. Nawet nie starałam się walczyć z ciekawością i od razu wiedziałam, po jaką książkę sięgnę, jak tylko skończę czytać „Damę kameliową”. Koniecznie chciałam się dowiedzieć, jakie zachowanie tak bardzo potępiała była kurtyzana.
W książce Prévosta mamy kolejny przykład tworzenia akcji na podstawie opowiadań głównego bohatera, który w momencie spotkania z pisarzem stracił już ukochaną, a swoim opowiadaniem pielęgnuje pamięć o niej. Jako, że Prévost żył wcześniej niż Aleksander Dumas, należy przypuszczać, że to Dumas pożyczył pomysł od swojego poprzednika. Obie książki utrzymane są w podobnym tonie. Obie panie trudniły się nierządem, z tym, że Manon robiła to nieoficjalnie. Sprzedawała swoje wdzięki za pieniądze temu, kto da najwięcej, ponieważ w jej życiu liczyła się tylko rozrywka i dla niej była w stanie poświęcić wiele. Gdyby zaś mogła cieszyć się beztroskim życiem przy boku ukochanego mężczyzny, gdyby ten miał odpowiednią ilość pieniędzy, wówczas żyłaby układnie jak szanująca się dziewczyna.



Manon była sprytna i pewna siebie. Mimo iż z premedytacją wodziła mężczyzn na pokuszenie, aby wydobyć z nich pieniądze, była przekonana, że niczego im nie zawdzięcza, a już na pewno nie daje nikomu praw, aby za pieniądze mężczyźni mogli mieć pretensje wobec niej tak długo, jak im będzie to odpowiadało. Świadczą to jej słowa, gdy wypowiadała się lekceważąco o swoim pierwszym kochanku, któremu się sprzedała: „Zostawię mu meble – rzekła- są jego, ale jak każe sprawiedliwość, zabiorę klejnoty i blisko sześćdziesiąt tysięcy franków, które wycisnęłam zeń przez dwa lata. Nie ma żadnych praw do mnie (…)” Manon nie tylko nie uważała tego, co robiła, za złe i haniebne, mimo iż można to było nazwać nierządem. Co więcej miała także zakusy, aby ograbiać swoich amantów, obiecując im swoje wdzięki, a potem uciekając z fantami, nie „płacąc” za nie swoimi usługami. Nie uważała też, aby było w tym coś, czego należałoby się wstydzić lub co można by jej było wymawiać. A już najbardziej nie uważała tego za zdradę, bo przecież kochała swojego kawalera des Grieux, a jej skok w bok był wyłącznie troską o swoje przyjemności, których potrzeby nikt nie powinien jej uważać za złe i wypominać. Uważała sprzedawanie się za tak naturalne, że aż trąciło to naiwnością, jeśli nie wyrachowaniem. Gotowa była nawet swoim nierządem  utrzymywać nie tylko kawalera des Grieux, którego zdradzanie nie przeszkadzało jej go kochać, ale i swojego leniwego brata. Ponadto nie miała nic przeciwko temu, aby po jej trzeciej zdradzie kawaler pocieszył się w ramionach innej kobiety, byle tylko zostawił jej pole do działania i nie przestawał jej kochać. Dziwne było oblicze miłości Manon do kawalera des Grieux i muszę to przyznać z całą szczerością, że dla mnie niepojęte. Ponieważ ja mam zupełnie inne pojęcie miłości, niż miała je Manon Lescaut.
Dla tej młodej i zepsutej kobiety liczyły się głównie rozrywki. Jeśli jej czegoś brakowało, bez skrupułów obmyślała sposoby poratowania swojej sytuacji materialnej, nawet za cenę opuszczenia kawalera, którego przekonywała o swojej miłości.. Zaklinała się, że kocha go miłością najtkliwszą, a jednak w jednej chwili była w stanie porzucić młodzieńca, gdy ten nie był w stanie zaspokoić jej potrzeb. Domagała się od niego tylko miłości, wierność nie była dla niej ważna. I być może właśnie dlatego nie umiała być wierna mężczyźnie, który kochał ją jak szaleniec i zdolny był jej wybaczyć największe okrucieństwa. Jednak Manon, zamiast być wdzięczna za taki dowód miłości, raniła kawalera des Grieux raz za razem, nie czując w ogóle wyrzutów sumienia, ponieważ wierzyła, że wystarczy, że go kocha i ta wiedza, że jest kochany, powinna mu wystarczyć, nawet wtedy, gdy odchodziła do innego, aby nierządem zarobić na swoje rozrywki.
Wydaje mi się również, że miłość młodego człowieka przeszkadzała jej niejednokrotnie w swobodzie działania. Nie potrafię inaczej wytłumaczyć, dlaczego tak chłodno odmówiła ślubu z kawalerem, który chciał postąpić zgodnie z zasadami Kościoła i moralnymi i najpierw wziąć ślub, a dopiero potem zamieszkać ze swoją ukochaną. Chciał w ten sposób chronić jej honor i dobre imię, które ta tak lekko była gotowa skalać.




Manon Lescaut była młoda i trzpiotowata. Wydała mi się na pierwszy rzut oka kobietą bez zasad i sumienia, z pustą i narwaną główką, która myśli wyłącznie o sobie i której nawet złe doświadczenia nie potrafią zwieść z raz obranej, występnej drogi. I której jedynym celem jest wieść wygodne życie, urozmaicane codziennymi rozrywkami. Jej lekkomyślność i egocentryzm doprowadziły młodego chłopaka z porządnej rodziny do zejścia z dobrej, obranej mu przez ojca drogi. Przywiązanie młodej dziewczyny do rozrywek i ciągła potrzeba posiadania pieniędzy sprawiły, że kawaler zaczął uprawiać hazard i trzymać się szemranego towarzystwa, które oszukiwanie w karty doprowadziło do perfekcji. Ciągła obawa utraty Manon wymusiła wreszcie u kawalera des Grieux przymknięcie oczu na charakter Manon, zamknięcie swojej męskiej dumy w głęboko ukrytym schowku i godzenia się na pewne ustępstwa, które raniły jego zakochane do szaleństwa serce.
Gdy czytałam książkę, zastanawiałam się cały czas, jak to możliwe, aby ktoś był tak kompletnie wyzuty z wyrzutów sumienia jak Manon, która potrzebą posiadania pieniędzy tłumaczyła wszystkie swoje postępki. Nie mogłam też uwierzyć, że mężczyzna może tyle razy wybaczyć kobiecie zdradę i nadal ją kochać do szaleństwa, tak jak kawaler des Grieux kochał swoją Manon. Poświęcił dla niej przyjaźń, swoją przyszłość, dobre stosunki z ojcem, swoje dobre imię, a w zamian dostał tylko zapewnienia miłości, które były warte tyle, co czcze słowa.
Kiedy poznałam Manon w Amiens, gdzie rodzice jej chcieli umieścić niesforną dziewczyną w zakonie, by w ten sposób uchronić ją od pustoty i głupoty młodego wieku, od razu wyczułam, że będą z nią kłopoty. Mimo iż niemal od razu zaklinała, że zakochała się w kawalerze des Grieux, który w pierwszej chwili, jak ją zobaczył, uległ jej powabom, nie potrafiłam uwierzyć w tę miłość. Widziałam w tym uczuciu tylko ratunek dla młodej panny przed zgryzotą, jaką chcieli jej zafundować rodzice. Gdy pierwszy raz zdradziła kawalera z panem de B***, generalnym poborcą, utwierdziłam się w tym przekonaniu. Kiedy po dwóch latach od burzliwego rozstania z kawalerem, przyszła do niego do zakonu i mówiła o swoim uczuciu do niego, znowu nie potrafiłam jej uwierzyć. Jednak siła miłości, jaką czuł mężczyzna, była tak wielka, że nie tylko zmieniła w pył postanowienie kawalera, aby  zapomnieć o Manon, ale kazała mu jej wybaczyć, a nawet porzucić święcenia kapłańskie dla tej gorejącej namiętności, której nie sposób było ugasić. Już drugi raz kawaler poświęcał dla swojej ukochanej wszystko, co posiadał, a jego wiara w jej miłość jeszcze się wzmocniła. Zaślepienie kazało mu tłumaczyć ją przed sobą samym ze wszystkich jej wad: „Nie było na świecie dziewczyny obojętniejszej na pieniądze…”- mówił. Potem jednak dodał, że wie, iż jej miłość i wierność może trwać tylko tak długo, jak będzie w stanie zapewnić jej rozrywki, bez których nie umiała żyć. Ciągły strach przed utratą pieniędzy i tym samym Manon, wpędził młodego człowieka w hazard i narzucił przyjaźń z bratem Manon, gwardzistą Lescautem który był tak samo pozbawiony skrupułów jak siostra.


Gdy tylko dowiedział się, że jego siostra żyje z nierządu, postanowił wprowadzić się do młodej pary, aby czerpać korzyści z sytuacji siostry. Jego obecność w domu młodych przyczyniła się do kolejnej zdrady, której przyczyną była utrata niewielkiego majątku w pożarze. To waśnie brat Manon podsunął dziewczynie pomysł, aby oddała się bogatemu i staremu de G***M***. Był on na tyle bezczelny, aby przedstawić tę propozycję najpierw kawalerowi des Grieux, a gdy ten stanowczo odrzucił pomysł, który wydawał mu się ohydny, w tajemnicy przed młodym mężczyzną doprowadził do spotkania Manon ze starcem. Ta zaś od razu rzuciła się w ramiona starego uwodziciela, nie widząc w tym nic złego, ani tym bardziej nie czując, że tym uczynkiem zdradza miłość do swojego ukochanego.
Gdy kawaler des Grieux i tę zniewagę wybacza Manon, a nawet zabija dla niej strażnika więziennego, a potem ryzykuje dla niej swoją własną wolność, aby wydobyć ją z więzienia dla kobiet, by dalej ją kochać i hołubić, jest mi żal tej straconej miłości, która, gdyby wybrała sobie inny przedmiot kochania, mogłaby przynieść wiele szczęścia, a tak była przyczyną wielu cierpień i zgryzot.
Gdy Manon po raz trzeci wystawia swojego kawalera, a ten mimo wszystko z niej nie rezygnuje, zaczynam wierzyć w siłę miłości. Kawaler des Grieux jest jednocześnie godny pożałowania, litości i współczucia, a jednocześnie powoduje u mnie wzruszenie. To dla niego przymykam oczy na wybryki Manon i powtarzam w głowie jak mantrę: „Oby im się udało, oby im się udało”, chociaż w głębi duszy wiem, że moje zaklęcia na nic się nie zdadzą w obliczu głupoty i zepsucia Manon. Jak to stwierdził Maupassant: „Oto Manon Lescaut, najprawdziwsza kobieta, jaką kiedy stworzono; naiwnie zepsuta, kochająca, odurzająca, sprytna, niebezpieczna i urocza. W tę postać tak pełną pokusy i wrodzonej przewrotności pisarz wcielił, zda się, wszystko, co może być najbardziej wdzięcznego, pociągającego i haniebnego w istocie niewieściej”.
Jak oceniam tę książkę? Bardzo wysoko. Jest krótka, uboga w fabułę, ale wciągająca i zapadająca w pamięć. Postać niewiernej Manon Lescaut, sposób jej myślenia, który nie wyklucza kochania jednego mężczyzny, podczas gdy z premedytacją planuje zdradzić go z innym, kompletny brak skrupułów i przekonanie o swoich racjach jest tak doskonale odmalowana, że nie sposób nie uwierzyć w tę postać. Zaś kawaler des Grieux, zaślepiony i oszalały w swej miłości, naiwny do bólu, a jednocześnie potrafiący dostrzec wady w tej, którą tak hołubił, gotów pokłócić się dla Manon z ojcem, ograniczyć swoje wydatki, byle tylko jej nic nie zbywało, wykorzystywać przyjaciół dla dobra swojej ukochanej, jest tak godny pożałowania i jednocześnie szacunku, że łza się w oku kręci, gdy życie rozdziela go na zawsze z ukochaną. Te dwa charaktery są tak różne, że nie sposób nie zastanawiać się, jak to możliwe, że te serca się do siebie zbliżyły. Ta historia namiętności i szalonej miłości, dla której tylko śmierć jest przeszkodą, jest godna tego, aby po kilku wiekach wspominać ją i polecać następnym pokoleniom. Dlatego też z całego serca polecam tę lekturę wszystkim, którzy kochają ponadczasowe historie i uwielbiają zatopić się w książce, która opowiada o miłości targanej przez wichry przeciwności losu. Jest to książka, o której się nie zapomina i której bohaterowie powodują w nas sprzeczne uczucia, zapisując się tym samym w naszej pamięci. Ja pamięć o tej książce nosiłam w sobie kilkanaście lat. Czy tak długo będę pamiętać Greya i Crossa? Nie sądzę ;)