wtorek, 24 września 2013

Paula Pietruszka - Kwiat jabłoni w mieście marzeń



       Świat za oknem płacze. O szyby rozbijają się w szaleńczym tempie jego łzy. Nie chcę poddawać się jego depresyjnemu wpływowi. Szukam zdjęć na blogach, które pomogłyby mi uporać się z narastającym poczuciem beznadziejności. Przypominam sobie o dawno zapomnianym blogu. Czuję, że tam znajdę wsparcie...

       Blog ten zauważyłam jakieś dwa lata temu przy okazji studiowania bloga Weroniki Załazińskiej, znanej również jako Raspberry and Red. Wydaje mi się, że miała ona tę stronę w swoich ulubionych blogach. Wiedziałam, że Weronika i Paula są od dawna koleżankami, z ciekawości więc zajrzałam i na tamtego bloga. Nie potrafię dzisiaj powiedzieć, dlaczego tak szybko stamtąd uciekłam. Może to dlatego, że nie byłam wtedy taka otwarta na nowości. Byłam zapatrzona w moje wyszukane na początku blogi modowe i może podświadomie nie chciałam dopuścić niczego nowego do mojego poukładanego życia? Doprawdy nie wiem.

        Jakiś czas temu przypomniałam sobie o Pauli i jej blogu. Z ciekawości i powiewu nudy, jaka zapanowała na moich ulubionych blogach modowych, chciałam przyjrzeć się czemuś nowemu. Niestety zaskoczyła mnie informacja o tym, że Paula zlikwidowała swój blog. Bez ostrzeżenia ani bez podania przyczyny. Po prostu zniknęła, zabierając ze sobą wspomnienia swoich stylizacji. Wyszukiwałam je przez grafikę google, szperałam w ich poszukiwaniu na innych stronach internetowych, a te reszki, które odgrzebałam z zapomnienia, uświadomiły mi, jak wiele straciłam, zamykając się dwa lata temu na nowości.

        I być może dzięki posmakowi owocu zakazanego i frustracji, spowodowanej tym, że nie mogłam zdobyć tego, co chciałam, tak się zainteresowałam tym blogiem. A może to był subtelny styl, jaki kreowała w swoich stylizacjach ta młoda dziewczyna? A może powiew świeżości, który emanował z każdego zdjęcia, które udało mi się wyszukać, tak mnie omotał? Może to wina energii, żywości i młodości, które wydają się z niej bić sprawia tak pozytywne wrażenie? Muszę stwierdzić jedno: ja w tak młodym wieku nie ubierałam się ani w małej części tak dobrze, jak to robiła w wieku 14 lat Paula Pietruszka.

        Patrząc na własne wspomnienia z lat młodości i na obecny świat, z przykrością stwierdzam, że nie znam wielu dziewczyn, takich jak Paula czy Weronika, które swoim stylem ubierania się przyciągałyby spojrzenia i pozytywne myśli. Wokół mnie tłoczą się krzykliwe style młodych dziewcząt, ich włosy, których sztuczny kolor tak dźga w oczy, że aż się płakać chce. Mija mnie też na ulicy mnóstwo nastolatek, niczym nie wyróżniających się z anonimowego tłumu, szarych jak myszki. Z tych zaś dwóch dziewczyn, Weroniki i Pauli, emanuje wdzięk, którego mogłaby się powstydzieć niejedna dorosła kobieta. Ich styl jest zbliżony do siebie i bardzo mi sie podoba. Trafił w moje gusta idealnie. Jest w nich prostota, wdzięk i urok, któremu trudno się oprzeć. A ich stylizacje są kondensacją ich słodkich charakterów, nie rozerwanych jeszcze przez życie na strzępki. Tak naprawdę nie znam tych dziewcząt, bo jak można kogoś poznać przez odbicie monitora? Ale czuję, że bardzo bym je polubiła, gdybym miała okazję spotkać się z nimi w Krakowie (Paula mieszka w pobliżu Krakowa).

        Na pierwszy rzut oka styl Pauli jest za spokojny, by wbić się w pamięć, za codzienny, by wydostać tę dziewczynę z tłumu innych młodych, ładnych dziewcząt w jej wieku. Jednak jest w tej młodej kobietce coś nieuchwytnego, co sprawia, że w moich oczach jej styl jest niezwyczajny, wyróżniający się, wysublimowany, z charakterem. Być może to wina uroku, nieprzekombinowania, prostoty i szczerości, które przebijają przez każdą stylizację i każde zdjęcie. Mam wrażenie, że ta dziewczyna ma duże wyczucie smaku, które nie pozwoli jej nigdy na przedobrzenie. Podoba mi się w niej również to, że ubiera się tak, jak powinna ubierać się dziewczyna w jej wieku- wyróżniająco, ale nie wyzywająco, dziewczęco, a nie dorośle, bo na to jeszcze będzie mieć czas. Wszystko w niej, także naturalny wygląd włosów, dziewczęca fryzura i delikatne kosmetyki, nie przysłaniające jej świeżej, młodej cery, lecz uwypuklające jej plusy, powoduje, że chętnie oglądam jej stylizacje.

         Sposób, w jaki Paula łączy ubrania, ukazuje spore wyczucie smaku. Potrafi ubrać się odpowiednio do okazji i swojego wieku. Mogłabym się od niej uczyć, mimo iż mam dwa razy tyle lat. Czasem jej stylizacje są bardziej odważne i szalone, innym razem są delikatne, podkreślające atuty jej urody, by następnego dnia pokazać nam uroczą Paulę w wyrafinowanym i wysmakowanym stroju na imprezę, w którym młodość miesza się z elegancją i świadomością swoich plusów i minusów. Stylizacje Pauli łatwe są do skopiowania lub lekkiego zmiksowania do własnych potrzeb i przeniesienia ich do swojego świata, ponieważ są wysmakowane, wyważone, a do tego nie rujnują naszych portfeli, ponieważ Paula nie ubiera się w drogie marki. Zaś ich pozorna codzienność i zwykłość sprawia, że w stroju przygotowanym przez Paulę można spokojnie wyjść na ulicę, do pracy, do urzędu, na imprezę rodzinną czy spotkanie z przyjaciółmi, gdyż taki właśnie jest styl tej dziewczyny: ponadczasowy i do przetrawienia przez opinię publiczną. Jednocześnie jest w nim ten mały pazur, który zwraca na siebie uwagę świata.

        Niedawno znowu zajrzałam na bloga Pauli Pietruszki, tak bez specjalnego celu, chyba po to, żeby z żałością przeczytać po raz kolejny słowa: "Taki blog nie istnieje", czy "blog istniał w latach 2009-2012" i popatrzeć na pustą stronę na blogspocie. Tymczasem moim oczom ukazał się widok niezwykły: posty zostały przywrócone! Nareszcie mogłam uwolnić się z poczucia winy, że nie doceniałam tego, iż mogę przegladać tego bloga, ponieważ znów było to możliwe. Ponadto wyczytałam w komentarzach pod ostatnim postem z 21 maja 2012 roku, że Paula chce wrócić do blogosfery. Oto jej słowa, które tak mnie ucieszyły: "Planuję wrócić do blogowania :)) ale jeszcze nie wiem czy na tym blogu, czy założę nowego. Dam znać!! :)". Wypowiedź jest z dnia 31 maja 2013 roku i do tej pory nie doczekałam się dalszego ciągu tej historii, ale najważniejsze, że mogę mieć nadzieję. Tym razem uchwycę się możliwości i kiedy tylko Paula Pietruszka powróci, zostanę jej obserwatorem. Myślę, że jej powrót nie tylko ucieszy tych, którzy na nią czekają, ale samej Pauli przyniesie wiele radości, ponieważ zawsze czerpała jej wiele z prowadzenia bloga... Pisała kiedyś: "pisanie bloga sprawia mi ogromną przyjemność,a Wasze miłe komentarze motywują mnie do dalszego pisania! ;))." Jestem też pewna, że jej głowa aż huczy od pomysłów, które domagają się upublicznienia. Po mojej głowie kołacze się też mysl, jak bardzo mógł się rozwinąć styl Pauli podczas roku przerwy. Prawdę mówiąc, jestem bardzo ciekawa jej powrotu i mam nadzieję, że nie będzie nam kazała za długo na siebie czekać.

     Na koniec garść informacji o Pauli Pietruszce i jej blogu.

1. Adres dotychczasowego bloga: http://appleblossomandthecity.blogspot.com/
2. Na blogu od grudnia 2009 roku (środa, 22 grudnia 2009).
3. Pierwszego bloga założyła jeszcze w kwietniu 2009 roku, ale szybko go skasowała. Nie wiadomo, jaki był jego profil. Po kilku miesiącach założyła bloga modowego, znanego jako Apple blossom and the city.
4. Nazwa powstała od piosenki "Cherry blossom and the city", którą akurat słyszała w radiu, zmieniła tylko kwiat wiśni na kwiat jabłoni.
5. Gdy założyła bloga modowego, miała 14 lat.
6. Urodziny obchodzi 19 listopada.
7. Uczyła się języka niemieckiego (w szkole) oraz angielskiego (również prywatnie). Obecnie uczy się (również?) języka francuskiego.

      Jako podsumowanie kilka zdjęć. Te poniżej ilustrują przyjaźń Pauli z Weroniką z bloga Raspberry and red. Dziewczyny współpracują ze sobą w zakresie wykonywania zdjęć stylizacji.






Czas na jej śliczne stylizacje....



























   



Lubię jej poczucie humoru :)

Na zakończenie urocze zdjęcie pieska Pauli- Flippera. Chyba lubi oglądać zachody słońca :)


wtorek, 17 września 2013

Płomień Crossa/ Sylvia Day

             Tytuł oryginału: Reflected in You
             Autor: Sylvia Day
             Wydawnictwo: Wielka Litera

             Rok wyd.: 2013
             Seria: Crossfire
             Liczba stron: 378


 



                     Z niecierpliwością wyglądałam momentu, kiedy będę mogła napisać kilka słów o drugiej części trylogii „Crossfire”. Chciałam wyrzucić z siebie wrażenia z lektury, ponieważ w głowie siedzi mi już nieopanowana wręcz ochota na przeczytanie części trzeciej. A czuję wewnętrznie, że nie powinnam się do niej zabierać, dopóki nie zrobię „rachunku sumienia” z wrażeń z poprzedniej części. 

                      W „Płomieniu Crossa” spotykamy się ponownie z namiętnością Gideona i Evy. Pierwsze trudności są już za nimi. Eva pokonała niechęć Crossa do stałych związków z kobietami, z którymi sypia i czuje, że jest mu bliższa, niż jakakolwiek kobieta przed nią. Wie, że nawet Corine, była narzeczona Gideona, nie znała nawet niewielkiej części tożsamości człowieka, z którym była zaręczona, tożsamości mrocznej i poranionej, którą ten starał się ukrywać przed światem. Dopiero poznanie Evy, kobiety z równie trudną przeszłością, co jego, pełną namiętności i pasji oraz niskiego poczuci własnej wartości, zmieniło go na tyle, iż postanowił otworzyć się bardziej, niż kiedykolwiek przypuszczał, że jest w stanie. Poznawanie swoich sekretów i autodestrukcyjnych słabości przyciąga dwoje ludzi coraz bardziej i coraz mocniej ich od siebie uniezależnia. Ich szalona miłość może doprowadzić do szczęśliwego końca lub zmienić się w nienawiść i przynieść ból, a to, jaki będzie jej koniec, zależy tylko od naszych bohaterów. Czy ta miłość ma szansę pokonać piętrzące się trudności, kiedy z jednej strony jest niskie poczucie wartości, zazdrość i ciągła potrzeba szukania dowodów uczucia, a z drugiej obawa przed wyznaniem swoich tajemnic, brzydka przeszłość zagrażająca wewnętrznemu spokojowi Evy, nad którym tak długo pracowała i niska wiara w swoją wartość? Przyszłość trudnego i pełnego przeszkód związku stoi pod znakiem zapytania i zależy od tego, ile ustępstw wobec siebie są w stanie ponieść Eva i Gideon.

                     Związek Evy i Gideona przybiera na sile. Teraz, kiedy Gideon poznał smak miłości, w jej imię postanawia walczyć o swój związek, zagrożony ze względu na jego przeszłość. Nocne koszmary Crossa powodują, że staje się on niebezpieczny dla jedynej osoby, na której mu zależy i dla której zrobiłby wszystko. Godzi się więc na wspólną terapię, która ma pomóc obojgu i wznieść związek na wyższy poziom, pełen zaufania i bez tajemnic.

                    Mimo terapii Gideona wciąż męczą koszmary, podczas których atakuje śpiącą Evę, a jego ataki za każdym razem przypominają młodej kobiecie jej bolesną przeszłość, o której tak pragnie zapomnieć i przez którą omal nie zagubiła samą siebie. Mimo iż noce z Gideonem są jak tykająca bomba zegarowa, Eva decyduje się pozostać przy mężczyźnie, mając nadzieję, że wraz z doktorem Petersenem uda im się opanować senne napaści Gideona, tak bardzo przypominające te, których Eva doświadczyła jako dziecko od Nathana, swojego przyrodniego brata. Jednak fakt, że Gideon ukrywa przed nią swoją przeszłość, mimo iż sam poznał największe brudy jej przeszłości i nie chce z nią rozmawiać o tym, co przeżył w młodości, powoli niszczy Evę. Niszczy jej pewność siebie, pewność, że mężczyzna ją kocha i zmienia jej czyste uczucie w obsesję pełną demonów zazdrości. Czy będzie musiała zostawić mężczyznę swojego życia, aby znów nie zatracić samej siebie? I dlaczego Gideon nie potrafi zrozumieć, jak boli ją każde spotkanie z Corine? Każde zaś wspomnienie „pokoju do ruchania”, do którego zabrał ją Gideon, a który nadal wynajmował, przynosiło gniew nie do zniesienia, który wzmagał w niej niepewność i włączał guzik autodestrukcji, który w latach, gdy była nastolatką, omal nie złamał całego jej życia.

                   Tak jak się spodziewałam, Corine dała się ostro we znaki Evy. Jej wybuchowy charakter, niskie poczucie własnej wartości i niszczące milczenie Gideona na temat własnej przeszłości, brak zaufania do niej, który każe mu trzymać język za zębami, był sporą pożywką do uczucia zazdrości, które toczyło Evę od momentu, gdy dowiedziała się, kim Corine była dla Gideona. Dodatkowo jego brak zrozumienia jej obaw co do Corine podsycał w niej niepewność co do jego uczucia. Gideon wzbraniał się przed wypowiadaniem słowa „kocham Cię”, które uważał za zbyt słabe i niezdolne do wyrażenia jego prawdziwych, silnych uczuć do Evy, nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, jak bardzo kobieta potrzebowała tych pustych według niego słów. Mężczyzna zaś uważał, że tylko czynami i seksem może jej wyrazić, co tak naprawdę do niej czuje. 

                   Na skutek intryg Corine i rozmowy z doktorem Terrencem Lucasem, który wlał w duszę Evy podejrzliwość, a także skrawkiem tajemnicy, którą odkrył przed nią Gideon w związku z jego znajomością z doktorem, jej wiara w uczucia Gideona słabnie. A kiedy dodatkowo mężczyzna, wbrew swoim obietnicom, nie pojawia się na spotkaniu z psychiatrą, doktorem Petersenem, a następnego dnia zdjęcia jego i Corine oblegają plotkarskie witryny internetowe, świat Evy zaczyna rozpadać się na kawałki. Nie może zrozumieć, dlaczego Gideon nie potrafi z nią rozmawiać o swojej przeszłości, podczas gdy ona tej rozmowy tak bardzo potrzebuje. Czy te wydarzenia doprowadzą do końca jej związku z mężczyzną, który był jej światem, powietrzem, obsesją, bez którego nie potrafiła funkcjonować?

                    Muszę przyznać, że zainteresowanie drugą częścią rodziło się we mnie powoli i raz wzmagało się, innym razem opadało. Jednak gdzieś w połowie książki autorce wreszcie udało się złapać moją uwagę i coraz bardziej komplikując już i tak trudny związek, usidliła moją ciekawość raz na zawsze. Teraz nie mogę się doczekać, aby dorwać trzeci tom i sprawdzić, czy Evie i Gideonowi wreszcie udało się pokonać swoje demony.

                    Myślę, że główną przeszkodą, która nie potrafiła mi zatracić się w tej książce, była erotyka. Wciąż nie mogłam opanować wrażenia, że czytam pornograficzną książkę. Nie odpowiadał mi sposób przekazania mi przez autorkę relacji seksualnych bohaterów. Był za mało subtelny jak na mój gust i nieodmiennie przywodził na myśl pornografię. Denerwowały mnie też te ciągłe orgazmy i natężenie scen seksu. Mimo, iż wiedziałam, że seks był jedynym sposobem, dzięki któremu Gideon potrafił okazywać swoje emocje i uczucia, czułam, że scen tych jest tam za dużo i często nic nie wnosiły do historii, prócz zapełnienia stron.

                   Denerwowało mnie trochę stosowanie przez autorkę przypomnień. Każdej osobie, która pojawiała się na scenie, towarzyszyło krótkie wprowadzenie do historii, jakby pani Day szczególnie zależało na zachęceniu nowych czytelników, którzy wcześniej nie sięgnęli do pierwszej części trylogii. Uważam to za zbędne, ponieważ nie sądzę, aby można było tomy tej trylogii czytać osobno, bez osadzenia w całości. Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić osobę, która znajdowałaby przyjemność w czytaniu historii wyrwanej z kontekstu, bez której nie potrafiłaby tak naprawdę zrozumieć tego, co łączyło Gideona i Evę, mimo tych krótkich wprowadzeń.

                  Zauważyłam też kilka błędów w e-booku, który czytałam. Jakby osoba, do której należała korekta tekstu, trochę zawaliła sprawę, w celu jak najszybszego przygotowania książki dla odbiorców. Uważam takie niedociągnięcia za niedopuszczalne w przypadku bestsellerów, dzięki którym wydawnictwo zarabia kupę kasy. Należałoby się nieco bardziej przyłożyć do pracy nad tłumaczeniem, które będzie czytane przez tysiące czytelników. Ale to tylko takie moje małe przemyślenia na ten temat.

                  Potwierdzam też to, co pisałam pod poprzednim postem- wrażenie uczestniczenia w tych samych warsztatach pisarskich autorek „Crossfire” i „Pięćdziesięciu odcieni” pozostało. Obie autorki wplotły kryminalny wątek w swoje historie. Z tym wyjątkiem, że tak jak u James wydało mi się to niepotrzebnym podkręcaniem akcji, to w przypadku Day jestem pod wrażeniem tak udanej zagrywki. Czytając Greya zdenerwowałam się tylko na nieudolne poczynania autorki, aby podsycić zainteresowanie ostatnią częścią swojej trylogii, tak u Crossa poddałam się zupełnie temu wątkowi. Jedyne, co mnie razi w tej kryminalnej historii u Sylvii Day, to fakt, że policjanci, prowadzący śledztwo, wykazali się bardziej ludzkimi cechami niż profesjonalizmem. Za to z przerażeniem zauważyłam u siebie, podczas czytania tego wątku, cechę, o której nawet nie chcę myśleć. Mianowicie gotowość wybaczenia przestępstwa w imię miłości. Zawsze myślałam, że życie jest dla mnie czarno-białe. „Płomień Crossa” otworzył mi oczy i zwrócił uwagę na tę cechę mojej osobowości, której wcześniej u siebie nie znałam.


                Ten ostatni wątek zmył wcześniejsze wrażenia lekkiego znudzenia, które towarzyszyło mi podczas pierwszej 1/3 książki i teraz rozpala we mnie gorączkę ciekawości tego, co się stanie w trzeciej części. Jestem ciekawa, czy dowód miłości Gideona wreszcie uspokoi Evę i jej rozszalałe poczucie zazdrości i niedowartościowania? Ile jeszcze można zrobić w imię miłości? Ile Gideon jeszcze jest w stanie poświęcić dla swojego uczucia do Evy? I czy człowiek, którego ojciec popełnił samobójstwo, jest w stanie poradzić sobie z tak silnymi uczuciami, które go wiążą z kobietą będącą jego obsesją? Co się może stać, jeśli ją straci? Cóż, obym jak najszybciej się o tym przekonała. Ponieważ czuję, jak z każdym dniem trawi mnie coraz większa gorączka ciekawości. Chyba spalę się doszczętnie, zanim zdobędę trzeci tom trylogii.

                Jest jeszcze jedna myśl, która powstała w mojej głowie podczas czytania dwóch części trylogii Crossfire i której istnienie dopiero sobie uświadomiłam. Mimo swojej żenującej romantycznej natury, która pozwala mi wierzyć w bajki, denerwowała mnie początkowo nachalna próba autorki, aby przekonać mnie, iż taka oślepiająca, odbierająca oddech, namiętna miłość może istnieć. W Greya i Anę uwierzyłam od razu. Ale coś w stylu pisania Sylvii Day nie pozwalało mi uwierzyć w Crossa i Evę. Ich wzajemne zainteresowanie było jak rozbłysk na niebie podczas burzy- gwałtowne, nieokiełznane i nieuzasadnione. Jako dusza romantyczna jestem w stanie uwierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia, jednak brakowało mi u tych dwoje tej iskierki, która pozwoliłaby mi uwierzyć w słowa autorki, że tych dwoje łączy płomień od pierwszego wejrzenia. Ja tego płomienia nie czułam, nie ściskało mnie w żołądku, kiedy Gideon pojawiał się obok Evy, nie szalałam też na punkcie głównego bohatera, jak to się zawsze ze mną dzieje, gdy daje się porwać historii. Czegoś mi brakowało w książce. Były tylko słowa, a nie było uczuć i czynów, przytłumionych słowami i seksem. A przynajmniej ja tego nie czułam tak, jak chciała autorka. Nie zapomniałam się całkowicie. Nie zapomniałam o świecie. Czegoś brakowało. Tylko nie potrafię opisać, czego. Może wiarygodności? I dopiero pod koniec drugiego tomu dałam się złapać i wreszcie uwierzyłam, że między tym dwojgiem jest coś więcej niż tylko zwykła chemia. Zaczęłam „widzieć”, odczuwać uczucie, które było między Gideonem i Evą, o istnieniu którego Sylvia Day próbowała mnie usilnie przekonać od pierwszego rozdziału pierwszego tomu. Mam nadzieję, że to uczucie prawdy będzie mi towarzyszyło przez cały kolejny tom, którego nie mogę się już doczekać :)

Czy to przypadek, że ten samochód stanął na mojej drodze? :)

środa, 11 września 2013

"Dotyk Crossa" vs "Pięćdziesiąt twarzy Greya"

Seria "Crossfire":
1. Dotyk Crossa / Bared to you
2. Płomień Crossa / Reflected in You
3. Wyznanie Crossa / Entwined with You

Okazuje się, że trylogia zmieniła się w serię i będziemy mogli cieszyć się 5 tomami książki. Kolejne tomy to:

4. Captivated by You - data wydania oryginalnego wciąż nie znana. Na tytuł polski zapewne pozostanie nam długo jeszcze czekać.

" Reminder: The release date won't be announced until the book is in the final stages of production. If you share this image, please share that information, too. I'm getting a TON of emails, tweets, and posts asking when Captivated by You will be released. The best thing to do is sign up for my newsletter (on the Contact page of my website) and I'll send out a newsletter as soon as pre-ordering becomes available. Thank you! I hope you love the title as much as I do!"
- Sylvia Day
 Czyli innymi słowy autorka nie zna jeszcze daty druku, zaleca zapisanie się do jej newstellera, aby być powiadomionym o tym doniosłym wydarzeniu.
5. Untitled - Czyli tytuł jeszcze nie znany, tak samo jak data ukazania się w druku.

A tymczasem:



            Tytuł oryginału: Bared to You
            Autor: Sylvia Day
            Wydawnictwo: Wielka Litera

            Rok wyd.: 2012
            Trylogia: Crossfire

            Liczba stron: 416
           





                         Przede wszystkim chciałabym zauważyć, że czytanie „Dotyku Crossa”, zaraz po książce „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, nie jest dobrym pomysłem. Szereg podobieństw, nad którymi mimowolnie się zastanawiamy, może nam nieco zepsuć przyjemność czytania, poprzez odciągnięcie uwagi od właściwych sprawy, czyli historii miłosnej. Ciągłe analizowanie, która z autorek przedstawiła swoją historię lepiej, ciekawiej, głębiej, bardziej interesująco, a także powracające wspomnienia z poprzedniej lektury, których nie da się tak po prostu zepchnąć w niepamięć, wdzierają się pomiędzy nas, to, jak odbieramy książkę, a Gideona Crossa. Taką więc daję małą radę- zrobić sobie przerwę, żeby cieszyć się w pełni ze spotkania ze światem namiętności i miłością i dopiero po upływie pewnego czasu sięgnąć po drugą książkę.

              Zanim zabrałam się do lektury, zrobiłam coś, czego nie mam w zwyczaju robić- przeczytałam kilka krótkich recenzji, które znalazłam w Internecie. Nie były to recenzje profesjonalne, tylko takie indywidualne, podobne do moich. Podczas zaznajamiania się z nimi, spotkałam się parokrotnie ze stwierdzeniem, iż mimo początkowych podobieństw do Greya, Cross szybko zmienia wymiar i staje się zupełnie inną książką, z bardziej wiarygodnymi postaciami, lepiej naszkicowanymi charakterami, także bohaterów drugoplanowych, którzy również borykają się z problemami.

                        Pamiętałam słowa, które wówczas przeczytałam i towarzyszyły mi one podczas lektury. I przez te słowa czekałam podświadomie na moment, w którym historia wzniesie się na ten inny, lepszy wymiar, mający porwać mnie w zapomnienie, niczym trąba powietrzna, odciągając mnie zupełnie od wspomnień z poprzedniej książki i pokazując mi jak na dłoni, w jakim znacznym stopniu „Dotyk Crossa” przewyższył „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.

               Jednak mimo otwartego umysłu i naprawdę wielkich chęci, aby dać się porwać tej historii w jeszcze większym stopniu, niż przy czytaniu Greya, nie udało mi się osiągnąć tego stanu. Nie osiągnęłam nawet w połowie owego stanu podniecenia i kompletnego zatracenia, w jakim trwałam podczas czytania „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Crossowi nie udało się odciągnąć mojego umysłu od otaczającego świata, jak to się udało Greyowi. Co więcej, nie potrafiłam się opędzić od myśli o podobieństwach, jakie łączą te dwie książki, a które ja, zupełnie nieświadomie, wychwytywałam. I mimo, iż dostrzegłam, że Sylvia Day, autorka ”Dotyku Crossa”, operowała dużo lepszym warsztatem pisarskim, litościwie uwalniając nas od nieznośnych powtórzeń, którymi ochoczo raczyła nas E. L. James, ja wciąż miałam wrażenie, jakby obie autorki uczestniczyły w tych samych warsztatach literackich, na których ktoś rzucił pomysł zarysu pewnej historii, a Day i James postanowiły, każda na swój sposób, opisać tę historię najlepiej, jak potrafiła.

                 Zdaję sobie sprawę, że bohaterowie „Dotyku Crossa” byli dużo lepiej przedstawieni, charaktery lepiej opisane, a język, w jakim została napisana książka, wykazywał dużo wyższy kunszt i większe doświadczenie pisarskie. Ale uważam mimo to, iż „konkurs” na ciekawiej zaprezentowaną historię wygrała James, ze swoją trylogią „Pięćdziesiąt odcieni”.

                Anastasia i Christian, bohaterowie książki „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, od razu przemówili do mojego spragnionego miłości serca, natomiast Eva i Gideon wciąż do niego pukają, mimo iż za chwilę zacznę zagłębiać się w kolejnyi tom trylogii „Crossfire”. Problemy z którymi walczył Christian i sposób, w jaki to robił, wzruszyły mnie bardziej, niż sytuacja Crossa. Bezbronność Christiana wobec uczuć, których nie zaznał za młodu, była bardziej widoczna, lepiej wpleciona w historię trudnej miłości, niż bezbronność Crossa, której ja nie widziałam, a o istnieniu której usilnie próbowała mnie przekonać autorka.. Przeskakiwanie Christiana z trybu władcy i kontrolera, w tryb „zrobię dla ciebie wszystko”, trafił w mój czuły punkt, który nazywa się romantyzmem. Wzruszająca wiara Anastasii w Christiana, w to, że potrafi zwalczyć demony przeszłości i wreszcie uwierzyć, że zasługuje na bycie kochanym, jego bezbronność, której nie umiał przed nią ukryć, choć skrywał ją przed całym światem oraz przepiękna historia miłości między dwojgiem bohaterów, zmuszonych do walki o przetrwanie ich związku, opartego na kruchych podstawach, zatryumfowała nad niedostatkami warsztatu pisarskiego E. L. James. I wygrała w moich oczach z „Dotykiem Crossa”. W Christianie się zakochałam, z Crossem tylko lubię przebywać. I niech to zdanie będzie moim najbardziej wymownym porównaniem obu książek. Po prostu się wyłamałam i nie poszłam za radą jednej z recenzentek, której słowa widnieją na stronie tytułowej, przekonujące czytelników, że jeśli spodobało się nam „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, to w „Dotyku Crossa” się zakochamy. Cóż, nie zakochałam się. Widocznie nie potrafię kochać dwóch mężczyzn jednocześnie : )

                Zatrzymajmy się na chwilę przy porównaniu tych dwu książek. Pierwszym łącznikiem obu historii jest tytuł. Jeden przywodzi na myśl drugi. A to poprzez zastosowanie tego samego chwytu, jakimi były dwa krótkie, męskie nazwiska. Podejrzewam, że tytuł „Pięćdziesiąt twarzy Greya” był wymysłem wydawnictwa, które zgodziło się na wydanie powieści James i zapewne wydźwięk tytułu miał zachęcić do przeczytania książki. Tytuł „Dotyk Crossa” mógł mieć takie samo zadanie; a nawet pokuszę się o tezę, iż miał nawiązywać do Greya. Może książka miała w ten sposób dotrzeć do większej rzeszy czytelników, zafascynowanych pisarstwem James i tego typu romansami, połączonymi z erotykami, unosząc się na skrzydłach sukcesu Greya.

               Inną okolicznością, łączącą obie pozycje, jest trudna przeszłość męskich bohaterów i otoczka tajemnicy, towarzyszącej tej przeszłości, którą chcą poznać postacie kobiece. Różnica między Greyem a Crossem jest taka, że w „Pięćdziesięciu twarzach Greya” tylko Christian borykał się z trudnymi wspomnieniami z przeszłości, podczas gdy w „Dotyku Crossa” oboje głównych bohaterów musiało codziennie stawiać czoła swoim demonom, które miały moc zniszczenia uczucia, rodzącego się pomiędzy Evą a Gideonem. W obu powieściach do samego końca nie znamy przeszłości panów, mamy tylko okazję chwytać strzępki informacji, podawane nam przez autorki cierpliwie i bez pośpiechu, pozwalając nam jedynie obserwować, jaki trudna przeszłość ma wpływ na życie i związki z kobietami Christiana i Gideona.

                Obaj miewają koszmary, w których wraca do nich bolesna przeszłość. Jeden i drugi ma problemy z angażowaniem się w prawdziwy i szczery związek z kobietą. Obaj lubią się pieprzyć i sprawować kontrolę nad wszystkimi aspektami swojego życia i życia tych, na których im zależy. W obie historie wpleciony jest wątek dominanta i uległej, z tą różnicą, że w pierwszym tomie Crossfire jest on tylko zarysowany pod koniec książki, podczas gdy cały wątek związku Christiana i Any toczył się wokół tej problematyki. Również obie panie mają problem z uległością wobec swoich władczych mężczyzn, choć w „Pięćdziesięciu odcieniach” Ana cały czas walczy z narzuconą jej przez Greya rolą uległej, podczas gdy Gideon przekonuje Evę, że to ona sama potrzebuje tej uległości wobec mężczyzny, którego kocha, aby zniszczyć swoje własne demony i obawy. Przekonuje ją, że może to być dla niej swoistą terapią, zdolną uleczyć jej poharataną duszę.

              Zarówno Gideon, jak i Christian mają ciągotki prześladowcze, zbierając informacje o swoich dziewczynach za ich plecami i mają wyjątkowe zdolności do dawania wielokrotnych orgazmów samym tylko spojrzeniem lub intonacją głosu. A pod ich dotykiem kobiety niemal wybuchają. Choć to Eva nazywa swojego faceta Mrocznym i Niebezpiecznym, to określenie pasuje jak ulał także do Christiana. Obaj też są chorobliwie zazdrośni, choć mnie tą swoją zazdrością potrafili zjednać, gdyż wolę silną zazdrość niż całkowitą obojętność. Bo wiem, że w ten sposób mężczyźni okazują swoje uczucia.

             Największą różnicę w obu książkach stanowią postacie damskie. Anastasia jest początkowo nieśmiała, później pokazuje coraz bardziej waleczne oblicze. Jest też niedoświadczona seksualnie, a Christian jest jej pierwszym mężczyzną. Swoją niewinnością zaskakuje mężczyznę i jednocześnie przekonuje go, że jest tą jedną, jedyną. Natomiast Eva jest kobietą emanującą seksem, która wie, czego chce w kontaktach z mężczyznami i chociaż w młodości została przez jednego z nich straszliwie skrzywdzona, to właśnie ona zdaje się być tą bardziej namiętną w związku z Gideonem. Jednak obie kobiety łączy zaskakująca zgodność w rozpadaniu się na kawałki podczas przeżywania orgazmu. Widocznie tak trudno jest opisać poczucie spełnienia, że obie autorki chwytają się tych samych frazesów, choć na szczęście Day dużo rzadziej sięga po tę metodę opisu, ponieważ zdarzyło jej się to tylko dwa razy.

             Podczas czytania Crossa towarzyszyło mi czasem wrażenie, że obaj panowie wyskoczyli w jednej bajki. Obaj dwudziestokilkuletni (Christain 27 lat, Gideon 28 lat), obrzydliwie bogaci, potrzebujący swoich pieniędzy, by kontrolować wszystko wokół siebie i mieć poczucie panowania nad swoim życiem. Obaj dzierżący władzę, z ich zdaniem liczyli się nie tylko pracownicy, ale i rodzina. Obaj udzielający się charytatywnie, robiący ogromne wrażenie na kobietach, a wokół jednego i drugiego krążyła kobieta, mająca mocniejszą pozycję w życiu bohatera, która mogła zagrozić pozycji Any i Evy. Christian miał swoją Panią Robinson (Elena Lincoln), która wprowadziła go w tajniki BDSM i uratowała przed autodestrukcją, a Gideon miał Magdalene Perez, która samą siebie widziała w roli pani Cross. Chociaż nie, Gideon Cross miał dwie takie panny, które potrafiły wzbudzić zazdrość Evy, ponieważ na końcu książki na scenę wkracza Corine, była narzeczona Crossa, która, czuję to w kościach, da się Evie porządnie we znaki w następnym tomie.

              Kolejna wspólna cecha Christiana i Gideona to ich poważny wygląd zewnętrzny, przekłamujący ich prawdziwy, młody wiek, od czasu do czasu przebłyskujący spomiędzy władczych oczu.

             Gideon, tak jak Christian, miał w zwyczaju przeczesywać nerwowo ręką przydługie włosy. Obaj zdawali sobie sprawę, że kobiety leciały tylko na ich wygląd i pieniądze, jednocześnie wierząc, że gdyby poznały ich sekrety, gdyby dowiedziały się, jak bardzo byli w środku popieprzeni, to nie mogłyby ich kochać. Jeden i drugi, gdy znaleźli już kobiety swojego życia, nie wyobrażali sobie dalszej egzystencji bez nich, potrafiąc zrobić dla nich wszystko, nawet łamać swoje zasady i przekraczać granice.

              Obaj panowie początkowo chcą tylko seksu, związku opartego na fizycznym zaspokojeniu i jasnych zasadach, w których nie ma miejsca na uczucia, zapewniając, że nie mają czasu ani chęci na prawdziwe randki, przekonując, że nie ma w nich ani odrobiny romantyzmu. Jednak pod wpływem swych kobiet, wykazują się nagle ogromną wolą walki oraz chęcią do romantycznych gestów. Obaj lubią trącać się ze swoimi kobietami nosem, jakby tylko w ten sposób potrafili okazać im czułość, a niemal namacalne napięcie seksualne, które wyczuwają, jak tylko znajdą się obok kobiet swojego życia, każe im uprawiać seks wszędzie i tak często, jak to tylko możliwe. Obaj wiedzą, czego chcą od życia i w dążeniu do wyznaczonych sobie celów są jak dwa tarany, przed którymi nie ostanie się żadna przeszkoda.

              A wracając do pań, obie miały niezłe wejście, zwracając tym uwagę swoich mężczyzn. Anastasia, wchodząc do gabinetu Christiana podczas pierwszego spotkania, przewróciła się, natomiast Eva upadła na tyłek, przyglądając się Gideonowi, który kucał tuż przed nią. No i wreszcie, obie kobiety postanowiły w pewnym momencie odejść od swoich mężczyzn, odliczając dni od rozstania, które upływały im w potwornym bólu serca. (W Greyu był „dzień trzeci po Christianie”, w Crossie czytamy o „drugim dniu bez Gideona”.)

            Niejednokrotnie spotkałam się z zarzutem, że postacie w Greyu są płaskie, niewiarygodne, przerysowane, a „Dotyk Crossa” wyróżnia się na tle „Pięćdziesięciu odcieni” swoimi bardziej skomplikowanymi bohaterami, tak głównymi, jak i drugoplanowymi. Cóż, prawdopodobnie tak jest. Główni bohaterowie walczą tu z większymi problemami, wobec których są bezbronni, a postacie drugoplanowe także nie są bez skazy i również walczą ze swoją przeszłością. Ale tak naprawdę mam wrażenie, że matka Evy jest tam tylko po to, aby sprawiać dziewczynie problemy i tym samym komplikować historię na siłę. Jej mąż, Stanton, jest zapychaczem nie wartym wspomnienia, a jedynie przyjaciel i współlokator Evy, Cary, jest tym bohaterem, który nadaje szczególny klimat i charakter historii, a jego postać zdaje się być tą, która jest tu niezbędna i coś wnosząca do opowieści. Jest zabawny, zdaje się rozumieć Evę jak nikt inny i też ma swoje problemy, dzięki którym raz po raz pieprzy sobie układające się powoli życie. Gdyby jego zabrakło, zabrakłoby tego skrawka inności, odróżniającego „Dotyk Crossa” od „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.

             No ale dość już tych porównań, którym poświęciłam wystarczająco dużo miejsca. Tak się właśnie dzieje, kiedy czytamy te książki, jedna po drugiej. Zaczynamy mimowolnie dostrzegać tę samą historię, spisaną przez dwóch różnych autorów.

             Najważniejsze, co mogę powiedzieć o „Dotyku Crossa” jest to, że jest dużo lepiej stylistycznie napisany od Greya, bohaterowie mają więcej problemów do rozwiązania i bardzo dobrze czyta się tę książkę. I na pewno wiele osób stwierdzi, że jest to książka dużo lepsza od „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Powiedzą, że jest dużo ciekawsza i bardziej intrygująca. Ja oddałam serce Christianowi Greyowi i tam też ono pozostanie, przy tamtej książce.

           „Dotyk Crossa” opowiada o tym samym, co „Pięćdziesiąt twarzy Greya”: o trudnej miłości między bohaterami mocno doświadczonymi przez życie, którzy muszą bronić swojego związku przed wspomnieniami z przeszłości i przed niszczycielskimi, autodestrukcyjnymi siłami, które w nich drzemią. Jest to opowieść o pasji, o namiętności, której nie sposób się oprzeć i o porywach serca, o których marzy każda z nas. Książka jest bardzo interesująca, najeżona scenami seksu, bardzo erotyczna. Lecz znajdzie się też w niej dużo miejsca na miłość i przyjaźń.

          Co do samej sfery seksualnej, gdzieś czytałam wypowiedź na temat scen seksu, opisanych w porównywanych przeze mnie książkach. Przeczytałam, że seks w „Dotyku Crossa” jest dużo lepiej opisany niż w „Pięćdziesięciu twarzach Greya”. Możliwe, że osoba, która pisała ten komentarz, miała rację. Trudno mi to ocenić, jako że nie zwykłam czytać erotyków. Jednego jestem pewna- wiem, jak się czułam, gdy natrafiałam na te sceny w „Dotyku Crossa”. Otóż czasami miałam wrażenie, jakbym miała do czynienia z niemieckim filmem pornograficznym. Wyczytałam w tej książce chyba wszystkie określenia męskich i damskich narządów rozrodczych. A przy pierwszej scenie seksu w limuzynie, kiedy Gideon powiedział: „Ależ trysnę”, po czym w ekstazie wyrzucał z siebie zachęcające: „Jeb, jeb, jeb”, musiałam przerwać na chwilę czytanie. Zmarszczyłam w niedowierzaniu i zdziwieniu nos, nieco zniesmaczona, a w mojej głowie powstało niezbyt mądre zapytanie: WTF?

           Na szczęście po tej, w mojej głowie, historycznej już scenie uprawiania miłości, odczucia obcowania z niemiecką pornografią osłabło, gdyż opisy stały się bardziej wysublimowane. W „Pięćdziesięciu twarzach Greya” opisy cały czas były takie, więc nie przeszkadzały mi w zupełności, a nawet dodawały odpowiedniej dawki pikanterii w tej całej historii.

           Pomijając ten cały seks, wokół którego zbudowana jest słodko-gorzka miłość Evy i Gideona, pozostaje nam naprawdę dobrze opisana historia. Wprawdzie nie było we mnie tego dreszczyku emocji, jaki czułam podczas obcowania z Christianem i Aną, to jednak z czystym sercem mogę polecić „Dotyk Crossa” wszystkim tym, którzy znają Greya lub nie znają, a po prostu lubią czytać o miłości.

             Po przeczytaniu „Dotyku Crossa” powstał w mojej głowie szereg pytań. Czy dwojgu ludziom z poharatanymi duszami i skomplikowanymi charakterami, pełnymi namiętności i zazdrości oraz strachu przed utratą miłości, uda się stworzyć związek? Czy Eva wreszcie przestanie uciekać przed problemami i zacznie stawiać im czoła? Czy uwierzy, że jej także należy się szczęście pomimo tego, co przeszła w życiu? Czy dostrzeże to, że dobre chwile mają prawo trwać wiecznie, jeśli się o nie walczy? Czy mężczyzna, który z niechęcią opowiada o zbyt wygórowanych oczekiwaniach kobiet, którym nie może i nie chce sprostać, jest w stanie ofiarować Evie to, czego ona potrzebuje? Czy uzależnienie od siebie to na pewno miłość? Czy Gideon się wreszcie otworzy całkowicie i wyzna swoje sekrety kobiecie, która była jego bezpieczną przystanią i opoką? Czy Eva zwalczy w sobie brak poczucia własnej wartości, nadszarpnięty przez wydarzenia z przeszłości? Powiem jedno… też chętnie się tego wszystkiego dowiem i już dziś zaczynam wczytywać się w drugi tom : )





   A oto w jakich okolicznościach powstawał ten post. Aż chciało się pisać...