środa, 28 sierpnia 2013

Nowe oblicze Greya / E L James


         
          Tytuł oryginału: Fifty ShadesFreed
          Autor: E L James
          Wydawnictwo: Sonia Draga
          Rok I wyd. polskiego: 2013
          Trylogia: Pięćdziesiąt odcieni (Fifty Shades)


Muszę się niestety zgodzić z większością opinii, które czytałam na internecie i które docierają do mnie od znajomych, że trzeci tom jest najsłabszy w trylogii „Pięćdziesiąt odcieni”. Wszystkie tajemnice zostały odsłonięte, niewiele zostało do wyjaśnienia, może dlatego trzeci tom nie wywoływał już u mnie dreszczyku emocji. Książkę nadal się dobrze czytało, ale nie zapomniałam tym razem przy niej o bożym świecie. Sceny seksu nie były już tak pikantne, a i rozmowy między kochankami, mimo iż często obarczone małą kłótnią dwóch ścierających się charakterów, były nieco zbyt rozwleczone. Młode małżeństwo, świeżo po ślubie, musi stawić czoła rzeczywistości i wspólnemu mieszkaniu i z reguły dobrze im idzie, pomijając sceny zazdrości, do których Christian wciąż ma słabość i próby narzucania żonie swojej woli. Trzeci tom to po prostu nauka życia po ślubie i opis walki o niezależność u boku apodyktycznego męża.
Christian Grey w roli męża niewiele się różni od tego Greya, który ukształtował się w drugim tomie. Jego demony przeszłości wciąż w jakiś sposób stoją pomiędzy dwojgiem młodych ludzi, utrudniając im nieco życie i nadając kolorytu małżeństwu. Grey wciąż nie chce zrezygnować ze swojej apodyktyczności i sprawowania kontroli, ale Ana dzielnie z tym walczy i całkiem dobrze sobie radzi w walce o własną niezależność. Ogólnie wszystko idzie ku dobremu i można powiedzieć, że ta idylla, przerywana małymi kłótniami o pracę i tym podobne, nieco nudzi, tym bardziej, że przeciągnięta jest przez prawie 400 stron. W pewnym momencie nawet zauważyłam, iż czuję znużenie czytaniem maili Any i Christiana, pisane po seksie, które są tu wrzucone jakby niepotrzebnie, dla zapełnienia stron. Wydaje mi się, że autorka na siłę starała się napisać te 633 strony. Oczywiście nie neguję potrzeby opisania codzienności Greyów, by pokazać, jak Anie i Christianowi układa się w małżeństwie i aby pokazać tę walkę Any z christianową potrzebą kontroli w każdym aspekcie życia, ale wydaje mi się, że historia nie straciłaby na tym, gdyby książkę skrócić o połowę. A wówczas nadal starczyłoby miejsca na opisanie Christiana i jego walki ze swoimi fobiami i apodyktyzmem.
Na początku, gdy zaczęłam czytać ten ostatni tom, myślałam, że chyba niepotrzebnie został on napisany. Teraz jednak uważam, że wystarczyło go nieco przyciąć, bo przecież po ślubie też jest życie i należało je trochę pokazać. Choć autorka nieco zbyt chętnie się tym zajęła i niepotrzebnie rozwlekła ten postślubny wątek.
Jest też kilka pobocznych wątków, jak sprawa związku Kate z Elliotem, Mii z Ethanem, a nawet na chwilę pojawia się Leila, choć i tu muszę przyznać, że ten wątek niczego nie wnosi i był niepotrzebnym zapychaczem.
Tak naprawdę zaczyna się coś dziać dopiero, gdy pojawia się Hyde ze swoim planem zemsty na Anastasii i Christianie. Wątek ten został podzielony na dwie części i dopiero drugie pojawienie się Jacka, które zbiegło się z innym, niespodziewanym wydarzeniem, nadało akcji sporego tempa. Szkoda, że moja uwaga została przyciągnięta dopiero pod koniec książki, ale wreszcie autorce udało się zrobić mi to, co w przypadku poprzednich tomów: po prostu skradła całą moją uwagę.
Oczywiście nadal uważam, że wątek zemsty Jacka Hyde’a był nieco zbyt sensacyjny, a jego zbiegnięcie się w czasie z niespodzianką, jaką Ana zrobiła Christianowi i to, co się potem działo, było troszkę melodramatyczne, ale z rumieńcem na twarzy muszę przyznać, że lubię melodramaty. Także ostatnie sto stron było znowu ekscytujące i wciągające. A kiedy wątek już przebrzmiał, znowu zrobiło się spokojnie i nieco nudno, dlatego przyjęłam w ulgą zakończenie.
Ale kiedy już zamknęłam książkę, stało się coś dziwnego. Nagle poczułam się osamotniona. Poczułam pustkę. I zrobiło mi się smutno, że musiałam się już pożegnać z Aną i Christianem. Będzie mi ich brakować i to bardzo. I wiecie co… mimo obaw co do najnowszego pomysłu autorki, chyba się skuszę na przeczytanie "Odcieni "oczami Christiana. Jej plan napisanie książki jeszcze raz, tym razem od drugiej strony, jest jednocześnie odważny i szalony. No bo czy uda jej się przedstawić te same wydarzenia w taki sposób, aby zainteresować swoich fanów? Będzie musiała to tak napisać, aby książka była na tym samym, ciekawym poziomie, albo nawet przekroczyć poprzeczkę, którą sobie postawiła. No i wreszcie, czy kobieta potrafi się postawić na miejscu mężczyzny? Czy wie, jak on myśli? Czy podoła zadaniu? I czy będzie potrafiła wejść w rolę człowieka zranionego, z problemami psychicznymi? Możliwe, że jej się to uda. W końcu jest to książka dla kobiet, więc nawet, jeśli mężczyzna, którego nam przedstawi, będzie nie do końca wiarygodny, to czy my, kobiety, będziemy o tym wiedzieć? Przecież żadna z nas nie wie, jak wygląda proces myślowy w męskim mózgu. Jeśli książka będzie napisana ciekawie, a w Christianie będzie wiele wad, z którymi meżczyźni nie będą mogli się zgodzić, to być może my, kobiety, damy się oszukać, bo przecież wierzymy w bajki i szczęśliwe zakończenia, a właśnie to chce nam dać E L James.
Jedno jest pewne. Autorka ma przed sobą naprawdę trudne zadanie. Już wielu wiesza psy na tym pomyśle, oskarżając ją o próbę wyciśnięcia swojego pierwotnego pomysłu jak cytrynkę. Ja jestem jednak otwarta na tę propozycję. Jeśli uda jej się w jakiś sposób mnie zainteresować, mimo iż oddała nam już swoją główną broń: a więc tajemnicę, jaką skrywał Christian i wiadome zakończenie, to nie widzę przeszkód, aby przeczytać tę historię jeszcze raz i poznać Christiana od środka J Byle tylko autorka pospieszyła się z pisaniem, zanim wszyscy zapomną o jej książce. Jestem naprawdę ciekawa, czy będą to tylko odgrzewane kotlety, zupełne fiasko, po którym autorka tak szybko się nie podniesie, czy też oglądanie wewnętrznej przemiany Christiana jego własnymi oczami okaże się tak samo ciekawe, albo nawet ciekawsze, niż to, co widziała Ana. Czy będzie to coś równie ciekawego, nowego i podniecającego? No cóż, nie mogę się doczekać.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego jestem otwarta na nowy pomysł autorki. Chodzi o to, że po przeczytaniu ostatniego tomu, pomimo jego wad, jego niepotrzebnego rozwleczenia i denerwujących powtórzeń (których jednak jest mniej niż w poprzednich tomach), po zamknięciu książki nagle nabrałam ochoty, aby jeszcze raz przejrzeć pierwszy tom i przeanalizować wszystkie wydarzenia, aby sprawdzić jedno: jak to się stało, że to właśnie nieśmiała i niedoświadczona, jeśli chodzi o związki, Ana, stała się tą jedną, jedyną kobietą, dla której Christian był w stanie zrobić wszystko, łącznie z próbą walki ze swoimi fobiami, których nie udało się zwalczyć do tej pory żadnemu z terapeutów. Chciałam zobaczyć, jak Ana to zrobiła, że Christian nie mógł bez niej żyć i tak bardzo nie chciał pozwolić jej odejść. Miałam nieprzepartą ochotę przestudiować dogłębnie budzące się w Christianie uczucia do Any i te momenty, te jej cechy charakteru i te wydarzenia, które doprowadziły do tego, że Christian zaczął się interesować tą dziewczyną nie tylko w kwestiach seksualnych ale i duchowych. Jak ona to zrobiła, że zaczęło mu zależeć na czymś więcej, niż tylko na relacji BDSM, jak się pierwotnie zapierał. Jak to się stało, że to właśnie dla niej chciał przekraczać swoje granice bezwzględne, że zaczął łamać dla niej swoje wypracowane przez lata zasady. Cóż, lubię Christiana takiego uzależnionego od miłości, przed którą się tak wzbraniał. Lubię go takiego bezbronnego wobec odczuć, których wcześniej nie znał. Kocham go takiego szalonego na pukncie Anastasii, gotowego oddać wszystko, nawet swoje pieniądze, byle tylko być z nią. To Christian chciał badać granice Any, a tu nagle okazało się, że ta relacja jest dwustronna i tym samym oboje zaczęli uczyć się siebie nawzajem, dążąc tym samym do szczęścia.
Chyba po prostu nie chcę się jeszcze rozstawać z tym dwojgiem i chwytam każdą okazję, aby jeszcze trochę z nimi pobyć. Zastanawiam się też nad jednym: czy film, nakręcony na podstawie tej powieści, będzie równie dobry, jak „9 i pół tygodnia”? Hmmm, być może się o tym naocznie przekonam ;)

środa, 21 sierpnia 2013

Okiem rowerzysty

                
                     Ostatnio moim głównym środkiem lokomocji jest rower. I teraz, kiedy jeżdżę dwa razy dziennie rowerem, aby dojechać do pracy, zaczynam dostrzegać, jakie trudne jest życie rowerzysty. I wcale nie mam tu na myśli ciągłej ucieczki przed deszczem, czy potrzeby przebierania spoconych ubrań, gdy już dotrze się na miejsce. Pomijam na razie także to, że mało jest na mieście porządnych stojaków na rowery, gdzie można przyczepić swój pojazd za ramę rowerową, a nie za koło (żeby się po powrocie nie zdziwić, że z naszego roweru zostało tylko koło i zapięcie zabezpieczające). Zapominam na chwilę o ciągłych obawach o swój środek lokomocji, który w ciągu kilku minut pracy złodziejskiej może niepostrzeżenie zmienić właściciela. To też są sprawy utrudniające poruszanie się rowerem. Ale największą moją udręką jest zupełnie inny obszar.


             Chodzi mi mianowicie o powierzchnię do jeżdżenia. Prawda jest taka, że wszystkim rowerzyści przeszkadzają. Przepisy drogowe zabraniają poruszania się rowerem po chodniku, zobowiązując rowerzystów do jeżdżenia po ulicy, lawirując i codziennie walcząc o życie wśród spieszących i nieuważnych kierowców aut lub do szukania specjalnych dróg rowerowych, których w naszym kraju jak na lekarstwo. Do rozpaczy doprowadza mnie to, że nasze drogi rowerowe wyrastają znikąd i do nikąd prowadzą. W związku z tą niekompatybilnością przepisów drogowych i rzeczywistości, rowerzyści narażani są na falę nienawiści, lub łagodniej ujmując, złości.

            Cudownie, że ktoś, kto tworzył przepisy drogowe, martwił się o nasze bezpieczeństwo i stworzył specjalnie dla nas ten nakaz jeżdżenia po wyznaczonych drogach rowerowych. Szkoda tylko, że nikt nie zastanowił się nad tym, jak wygląda infrastruktura tychże dróg w naszym kraju. Ja gołym okiem wiem to, co powinni wiedzieć i czemu powinny przeciwdziałać władze miast. Dróg rowerowych jest za mało, są bezmyślnie stawiane, bez sieci połączeń między jedną nicią a drugą i często prowadzą pod koła samochodów. Na mojej codziennej trasie widnieje przynajmniej jedna taka ścieżka rowerowa. Pojawia się nagle, dzieląc chodnik na dwa obszary i tak samo nagle znika, jak mara senna czy duch. Wracając z pracy ulicą (próbując trzymać się nakazów kodeksu drogowego) mogę zjechać z tejże ulicy (tu również trzymam się przepisów, zabraniających mi jeździć ulicą, gdy tylko pojawi się droga dla rowerów) wprost na krawężnik, oddzielający mnie od mojej pojawiającej się nagle ścieżki rowerowej (pod warunkiem, że nie rozwalę sobie podczas tego manewru koła lub nie przewrócę się pod koła pędzących samochodów), po czym mogę śmiało przydeptać na pedały, aby wreszcie moją, stworzoną specjalnie dla mojej wygody i wygody przechodniów, rowerową drogą pomknąć do domu… przez mniej więcej kilometr. Bo nagle droga rowerowa się urywa i prowadzi prosto na chodnik, a przede mną wyrasta groźna tablica, że dalej nie mogę już jechać. Co mi pozostaje, jeśli nadal chcę żyć w zgodzie z przepisami drogowymi? Lawirować znowu między ludźmi lub zsiąść z roweru i kolejne 3 kilometry przejść pieszo, prowadząc mój środek lokomocji koło siebie, lub przejechać przez pas trawy oddzielający nagle zanikłą ścieżkę rowerową od ulicy i zeskoczyć na rowerze, niczym jakiś kaskader, z krawężnika, starając się nie wjechać w nadjeżdżający samochód, po czym ruszyć wraz ze sznurkiem aut, przyczyniając się do własnej śmierci, lub powiększenia korka ulicznego.

             W drugą stronę, na tym samym odcinku, jest jeszcze ciekawiej. Jadę dokładnie tą samą trasą rowerową, ponieważ nie ma miejsca, aby po obu stronach ulicy wytyczyć trasę dla rowerzystów, po czym, gdy nagle przed moimi oczami wyrasta tablica zakazująca mi dalszego ruchu, mogę moimi właśnie nabytymi umiejętnościami kaskadera zeskoczyć ładnie z krawężnika na ulicę, idealnie pod prąd. Albo znowu wjechać między ludzi, podążających chodnikiem do swoich obowiązków.

            Dodam, że kompletnie nie znam się na przepisach drogowych, nie wiem, kiedy mam pierwszeństwo, a kiedy powinnam kogoś przepuścić. A już na samą myśl o pokonaniu jakiegokolwiek ronda w moim mieście, gdzie co rusz są stłuczki, serce zamiera mi w piersiach. Jestem więc zmuszona jeździć nieistniejącymi drogami rowerowymi lub, wbrew przepisom, chodnikami. Ewentualnie mogę też całkowicie zrezygnować z jazdy rowerem, przyczyniając się do narastania tłuszczu wokół moich organów wewnętrznych, upadku kondycji fizycznej, pogłębiania krzywizn kręgosłupa od siedzącej pracy, powiększając tłumy, oblegające autobusy, odbierając tym samym starszym i schorowanym osobom możliwość swobodnego poruszania się komunikacją miejską, a nawet stając się tysięczną osobą w kolejce po rehabilitację wymęczonych siedzeniem kończyn.

            Wiecie co, wolę jednak codziennie narażać się na mandat za jeżdżenie po chodnikach, a jednak mieć trochę ruchu w tym codziennym zgiełku. Moim obecnym marzeniem jest, aby ktoś przy władzy wreszcie popukał się w głowę, popatrzył na infrastrukturę dróg rowerowych i zbudował porządny plan, całą sieć powiązań między takimi drogami, które nie znikają nagle, nie zmuszają do nagłego włączania się do ruchu samochodowego i trzymają nas w bezpiecznej odległości od przechodniów. Moim zaś pomniejszym marzeniem jest to, aby budowniczy takich tras rowerowych pamiętali o naszych wrażliwych na wstrząsy szprychach w kołach i darowali sobie stawianie wcale nie niskich krawężników, oddzielających ulicę i przejście dla pieszych i rowerzystów. Zapewne ideą tego bezsensownego rozwiązania jest zmuszenie rowerzysty do przyhamowania, zanim ten wjedzie na ulicę. Ale prawda jest taka, że ten, kto pędzi na złamanie karku i tak nie przyhamuje, tylko podniesie się na pedałach, żeby zminimalizować wstrząsy, ryzykując przy okazji bezpieczeństwo własne i kierowcy nadjeżdżającego w tym samym czasie auta. Reszta myślących użytkowników rowerów zatrzyma się, lub zwolni przed wjazdem na ulicę z własnej ostrożności, nieważne, czy będzie tam krawężnik, czy nie. Mnie denerwują te krawężniki, bo przez nie mam skrzywione koło, mimo iż przy każdym takim zjeździe zwalniam do maksimum. Ale te wszystkie mikrowstrząsy, którym ulega mój rower, po miesiącach użytkowania muszą się odbić na kołach. A nikt mi za naprawę nie zapłaci.

           W moim mieście jest jedna trasa marzeń, dla ludzi takich jak ja: którzy chcą bezproblemowo dostać się z jednej, odległej części miasta, do drugiej. Ta trasa wiedzie przez kilkanaście kilometrów i w 40 minut pozwala mi ominąć cały ruch uliczny, wszystkie krawężniki, chodniki, przechodniów, kilka osiedli i już jestem w drugiej części miasta. Kocham tę trasę, ponieważ nie muszę na niej ryzykować własnego życia ani swojego spokoju sumienia. Bo czasem, jadąc ostrożnie chodnikiem, widzę te złe, nierozumiejące spojrzenia, jakimi jestem częstowana na swoich trasach. Kiedyś nawet trafiła mi się wiązka obelg od pewnego staruszka za to, że ośmieliłam się jechać rowerem po polnej drodze w parku, którą to drogą dziadek skrócił sobie swój spacer do domowych pieleszy. Byłam tym niesprawiedliwym atakiem tak zaskoczona i zszokowana, że do dzisiaj, jadąc chodnikiem, podświadomie wyczekuję jakiegoś ataku w moją stronę.

            To prawda, że wielu rowerzystów, kiedy jadą, uważają się za panów świata i pędzą jak szaleni, niemal z cyrkową zręcznością wymijając wystraszonych przechodniów. Ale nie powinno się z tego powodu wrzucać wszystkich do jednego wora. Kiedy ja jeżdżę chodnikiem, ponieważ zmusza mnie do tego nieistniejąca infrastruktura ścieżek rowerowych i instynkt samozachowawczy, ostrzegający mnie przed jazdą ulicą, wiem, że jestem tu intruzem i tak też się czuję. Dlatego zwalniam, kiedy jadę koło przechodniów, a kiedy przejeżdżam obok dziecka lub zwierzęcia, to równie dobrze mogłabym iść, takim ślimaczym tempem się poruszam, pamiętając, że dzieci i zwierzęta mogą być nieprzewidywalne. I pomimo tych wszystkich środków ostrożności, wciąż mijam te niezadowolone spojrzenia i aż kulę się wewnętrznie na myśl o ataku. Obawiam się też policjantów i straży miejskiej, modląc się w duchu, żeby zrozumieli moją potrzebę poruszania się rowerem i obawę jeżdżenia jedną drogą z samochodami.

            W starciu z samochodem rowerzysta ma naprawdę niewielkie szanse. Niech nawet ma tę żółtą odblaskową kamizelkę, kask na głowie i oczy dokoła głowy. I tak na szalonych kierowców nic nie poradzi, gdy ktoś będzie, celowo lub przypadkowo, próbował zepchnąć go z drogi. Wiem, też wrzucam wszystkich kierowców aut do jednego wora, ale nieraz już byłam zmuszona jechać poboczem i byłam świadkiem różnych brawurowych zachowań na drodze, gdy trzeba było mnie wyminąć, bo kierowcy się spieszyło i nie chciał czekać, aż samochód z naprzeciwka przejedzie, dając mu wolną rękę do bezpiecznych manewrów. Mam tez wrażenie, że kierowcy nie zdają sobie sprawy, jaki odrzut ma szybko mijający samochód. Gdy taka fala szybkości uderzy w rowerzystę, może się to skończyć tragicznie. Czasem, kiedy jadę z mężem naszym starym samochodem i ktoś nas szybko mija, czuję że nasz samochód aż zarzuca od tego pędu drugiego samochodu.

           Niby przepisy się zmieniły i rowerzysta jest teraz pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego, ma więc prawo jechać środkiem pasa na ulicy, to jednak każdy rowerzysta wie, że te przepisy są nierealne. Nawet najszybszy rowerzysta przegrywa z możliwościami samochodu. Ludzie są z kolei z natury niecierpliwi i kiedy jadą samochodem, chcą dojechać na miejsce szybko i bez przeszkód. A jadący sobie środkiem pasa rowerzysta jest taką przeszkodą, którą trzeba jak najszybciej i niekoniecznie bezpiecznie dla niego, ominąć. Niedawno nawet miałam rozmowę z moją zmotoryzowaną kierowniczką, która narzekała na jadących ulicą rowerzystów, spowalniających i tak już spowolniony korkami ruch.

          Nawet kontra-pasy, wydzielane dla rowerzystów, są solą w oku kierowców. Taki pas rok temu wyznaczono wzdłuż głównej ulicy mojego miasta. Kiedyś były tam parkingi, gdzie można było zostawić samochód i udać się do jednego z licznych sklepów usytuowanych wzdłuż tej ulicy. Obecnie miejsce to zostało zabrane kierowcom samochodów i oddane do użytku rowerzystom. Zgiełk z powodu tego rozwiązania zrobił się niesamowity. Wszyscy (prócz nareszcie uszczęśliwionych rowerzystów) byli niezadowoleni. Kierowcy, bo nie mają gdzie swoich aut stawiać, sklepikarze, bo ruch im od razu maleje, kiedy nie ma parkingów. Zatem władze podjęły decyzję, że kontra-pas będzie dla rowerzystów dostępny tylko w okresie letnim. I znów rowerzyści przegrali z kretesem z czyimiś interesami.
          Ale chyba w tym przypadku nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ponieważ okazuje się, że kontra-pas jest właściwie ziemią niczyją, w związku z tym każdy zagarnia ją dla siebie. I w ten sposób staje się on prawdziwym zagrożeniem dla rowerzystów. W moim mieście taki kontra-pas idzie wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Jeden dość wąski pas ma pomieścić rowerzystów jadących w obie strony. A że jest usytuowany zaraz przy chodniku, znienacka wyskakują na niego piesi, przechodzący w niedozwolonych miejscach przez ulicę. Również kierowcy aut zapominają całkiem, że ten odcinek trasy przeznaczony jest dla rowerzystów, a nie dla mijających się aut. Ale nie tylko mijają się na nim auta, łamiąc przepisy drogowe i zagrażając rowerzystom. Wjeżdżają na niego bez ostrzeżenia auta, wyjeżdżające z przecinających główną drogę pomniejszych ulic. W ogóle przy tym nie zważając na kontra-pas i na jadących nim rowerzystów. Dzięki tej kompletnej ignorancji pewnego dnia mój kolega wylądował na przystanku, próbując wyminąć przeszkody w postaci przechodniów i aut, nagle wkraczających lub wjeżdżających na jezdnię.

          Ale co się dziwić, że kierowcy nie szanują przestrzeni wydzielonej wzdłuż ulic, skoro nie szanują również dróg rowerowych przecinających ulice wraz z pasami dla pieszych. Kilkakrotnie byłam świadkiem, na tym samym odcinku, często zakorkowanym, jak kierowcy aut wjeżdżają na taką drogę rowerową, zatrzymując się przed pasami dla pieszych, ale kompletnie ignorując drogę rowerową, całkowicie zagradzając w ten sposób ruch dla rowerzystów, którzy muszą wówczas kluczyć między pieszymi lub czekać na kolejne światła i modlić się, aby znów jakiś nieodpowiedzialny kierowca nie wciskał się na siłę w rząd stojących w korku aut.


         Nikt nas nie chce, nikt nas nie szanuje. Rowerzystów jest coraz więcej, a możliwości ruchu tym środkiem lokomocji nie przybywa. Kierowcy nas nie chcą, bo przeszkadzamy, piesi nas nienawidzą, bo ponoć narażamy ich na niebezpieczeństwo. A co z rowerzystami, którzy nieraz napotykają na specjalnie dla nich wyznaczonych trasach, pieszych, przechadzających się z minami panów wszechświata z wózkami, z dziećmi, z psami i nawet całymi grupkami, udając lub nie zauważając, że właśnie tarasują przejazd dla rowerów?
          Niestety piesi zapominają, że trasa rowerowa jest jak ulica i nie jest to kolejny chodnik, utworzony dla ich wygody. Ludzie wiedzą, że po ulicy nie można sobie spacerować, ale jakby zapominali, że trasa rowerowa też jest ulicą, ale dla jednośladów. Często mijam takie „ślepe” przypadki, spacerujące sobie z głową w chmurach, zdziwieni, że nagle wyrasta przed nimi rowerzysta, cofając się tylko odrobinę, aby przepuścić tego jednego rowerowego natręta i pozostając na tej trasie, jakby to było ich niepisane prawo.
         Często też ludzie, wychodzący np. z autobusu i przecinający na pasach trasę rowerową, nie idą po niej w wyznaczonych do tego miejscach, tylko idą sobie wzdłuż takiej drogi, ignorując to, że pasy się już dawno skończyły lub przechodząc na całej długości takiej trasy, jakby nie widząc pasów przejścia w jednym konkretnym miejscu. Gdyby poruszali się w taki sam sposób po ulicy, dostaliby mandat. Wiedzą o tym, dlatego nikt tak nie zachowuje się na ulicy. Nie robią tego także dla własnego bezpieczeństwa, bo nikt nie chce być rozjechany przez samochód. Ale trzeba pamiętać, że to samo może stać się na drodze rowerowej. Tam też można zostać potrąconym, wkraczając nagle w nieoznakowanym miejscu pod koła roweru.
           Nie powinno się zapominać, że droga rowerowa jest równie niebezpieczna, co ulica pełna samochodów. A kiedy zwróci się uwagę takiemu zabłąkanemu przechodniowi, tak jak to przechodnie nie omieszkają robić na swojej przestrzeni chodnika, to od razu następuje obraza i wyzwiska. Kultura i troska o własne bezpieczeństwo powinna być zakodowana w genach lub uczona w szkołach, niestety czasem mam wrażenie, że już dawno zaniknęła, wraz z rozwojem cywilizacji.
           Niebezpieczeństwo dla rowerzystów stanowią także ludzie spacerujący z pieskami wzdłuż tras rowerowych. Brak wyobraźni powoduje, że pozwalają swoim pupilom wędrować na rozciągliwych smyczach po całej szerokości chodnika, także tam, gdzie zaczyna się droga rowerowa. A niestety taka cienka, czarna smycz nie jest czymś, co łatwo zobaczyć, jadąc rowerem. W taki sposób znajomy kolegi wplątał się w smycz, ciągnąc zwierzaka za sobą. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak niebezpieczna była ta sytuacja, zarówno dla człowieka, jak i zwierzęcia.

          Brak zrozumienia kładzie się cieniem na moje codzienne podróże rowerowe. A rower jest najlepszym środkiem lokomocji, jakie wymyślono. Jest tani w eksploatacji, ekologiczny, tani do kupienia, jest mnóstwo serwisów rowerowych, gdzie można za małe pieniądze naprawić uszkodzenia. Rower wspomaga zdrowie, jest napędzany siłą własnych mięśni, więc żadne zwierzę nie cierpi dla przyjemności rowerzysty, jest szybki, wszędzie można nim dojechać, a jazda nim to czysta przyjemność. Gdyby nie brak tras rowerowych, ciągle czające się niebezpieczeństwo utraty roweru na rzecz złodzieja i niewielka ilość miejsc, gdzie można „zaparkować” rower, powiedziałabym, że rower to ideał. Ale na wszystko można znaleźć rozwiązanie. Lecz by tego chcieć, najpierw trzeba zrozumieć problemy rowerzystów, którym łatwo można zaradzić. Wystarczy tylko odrobina kultury, chęci i zrozumienia. Życzę wszystkim rowerzystom, aby pozytywne dla nas zmiany wreszcie się dokonały i byśmy bez problemu mogli jeździć naszym super środkiem lokomocji bez miliona trosk na głowie.

              P.S. Ostatnio znajomej policjant powiedział, że jeśli już musi jechać chodnikiem, to powinna jeździć przy samej ulicy i wtedy powinno być ok. Postanowiłam wypróbować tę poradę i już po jednym dniu stwierdziłam, że nadaje się do kosza. Kiedy jeździ się po chodniku, wśród pieszych, należy zachowywać się tak, jak oni- mianowicie poruszać się bez żadnych zasad. Jeździć tam, gdzie akurat jest wyrwa, odgadywać przyszłe wydarzenia, aby nie zderzyć się z nagle zmieniającą kierunek osobą. Kiedy próbowałam jeździć przy ulicy, tak jak polecał pan policjant, okazało się, że jestem zmuszona dużo częściej do różnych dziwnych manewrów pomiędzy przechodniami, dużo niebezpieczniejszymi dla mnie i dla nich. Po prostu człowiek na chodniku jest władcą i królem i nie zamierza respektować innych użytkowników swojego małego królestwa. Zatem pozostaję przy swoim własnym, z pozoru chaotycznym sposobie poruszania się po chodniku na rowerze, ale dużo sensowniejszym i bezpieczniejszym dla wszystkich.

        P.S.2 Wczoraj byłam świadkiem, jak rowerzysta wjechał na ulicę drogą rowerową, a kierowca auta, który akurat przejeżdżał i musiał się zatrzymać, krzyknął przez okno, że pasy są dla pieszych. Piszę o tym, ponieważ zdenerwował mnie ten incydent. Jeśli ktoś nie zna się na przepisach, pozwalających przejechać przez ulicę na drodze rowerowej (na której nawiasem mówiąc nie ma pasów, tylko prowadzi przez jezdnię tuż obok pasów), to nie powinien się wymądrzać. 

         A oto przykład, w jakim poważaniu ma się drogi rowerowe w naszym pięknym kraju:





        Drogi "duchy" - pojawiają sie i znikają, prowadzą przez nieznane lądy, pozostawiając po sobie klimat zamieszania:








... I na końcu mały żarcik dla rozładowania poważnej atmosfery posta...

wtorek, 13 sierpnia 2013

Ciemniejsza strona Greya/ E L James


       Walka o duszę Greya trwa. Po trzech dniach rozłąki, bólu i cierpienia oraz prób poradzenia sobie z nieodwzajemnionymi uczuciami do Christiana Greya, Anastasia otrzymuje od niego kwiaty i propozycję spotkania. Po długich godzinach milczenia i rozłąki, Ana nie potrafi oprzeć się pokusie i postanawia zobaczyć się z Greyem. Ten zaś ma dla niej propozycję nowego układu…

          Tytuł oryginału: Fifty Shades Darker
          Autor: E L James
          Wydawnictwo: Sonia Draga
          Rok I wyd. polskiego: 2013
          Trylogia: Pięćdziesiąt odcieni

          Jak już wspominałam przy pierwszej części Greya, nigdy mnie nie ciągnęło, aby czytać to, co wszyscy. Łatwo można to zauważyć na mojej stronie. Zawsze miałam swój gust czytelniczy i próbowałam wszystkiego, co mnie zaciekawiło, po przeczytaniu opisu z tyłu książki lub tytułu. Nigdy nie kierowałam się modą, zwłaszcza jeśli chodzi o czytanie. Może jestem taką czarną owcą czytelniczą, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Czytałam już książki z różnej tematyki i różnych rzeczy w nich poszukiwałam. I zawsze sama sobie radziłam w wyborach. Ale jeśli ktoś mi przynosi książkę do rąk własnych i nie muszę w zdobycie jej wkładać żadnych wysiłków, to najczęściej godzę się z moim losem.

           Książka ma swoich zagorzałych zwolenników i przeciwników. Jedni wychwalają ją pod niebiosa, inni mieszają z błotem. Moja koleżanka uważa historię za naiwną i twierdzi, że gdyby nie pikantne sceny erotyczne, nigdy nie zyskałaby na takiej popularności. Twierdziła też, że brak jej fabuły. Jej osąd ukształtował się po pobieżnym przejrzeniu książki i nie wgłębieniu się nawet w pierwszy rozdział. Nie wiem, być może historia faktycznie jest naiwna, ciężko mi powiedzieć. To trochę taka współczesna bajka z pogmatwanym księciem i sporą dozą seksu, dla podkreślenia nowoczesności spojrzenia. Jest w niej odwieczna walka dobra ze złem, więc może tak, może jest w tym spojrzeniu spora naiwność, ale ja po prostu nie potrafię oprzeć się miłości. Inna znajoma zauważyła, że zniechęciły ją recenzje, które czytała i nie zamierza książce dać nawet cienia szansy.

            Ja natomiast uważam, że książce, która wzbudza tak skrajne uczucia, warto poświęcić trochę uwagi. Sama byłam sceptyczna, również z powodu krańcowych opinii. Trochę mnie ten cały seks odrzucał, bo nigdy nie szukałam w książkach zaspokojenia własnej ciekawości w tej kwestii. Masowe zainteresowanie książką również miało negatywny wpływ na moje poglądy na temat tego tytułu. Jednak jestem zwolennikiem dawania szansy. Nie odmówiłam też tego Greyowi. I nie zawiodłam się. Mój sceptycyzm, przewijający się przez pierwsze strony pierwszego tomu, szybko znikł i kompletnie się zatraciłam.

            Wiem, może jestem naiwna, może łatwo mnie zafascynować prostymi uczuciami, może nie mam wyrobionego gustu czytelniczego, ale nie będę udawać, że książka mnie nie poruszyła. Poruszyła i to bardzo. Właściwie to zapomniałam o całym bożym świecie. Czytałam ją po nocach i w ciągu dnia. Wciąż sobie mówiłam: „tylko ten rozdział i koniec”, ale kończyło się to zazwyczaj na czczym gadaniu. Uwielbiam książki, które potrafią wykraść mnie światu, więc niestety muszę się z dumą przypisać do jej fanów.

           Pierwsza część była intrygująca, interesująca, fascynująca, wyzwalająca najgłębsze pokłady ciekawości, wzbudzająca we mnie skrajne uczucia co do Greya. Obawiałam się, że pociągnięcie tematu w drugim tomie może stracić otoczkę innowacyjności. Myślałam, że po prostu będę się nudziła, że nie znajdę tam nic nowego, co mogłoby utrzymać moją uwagę. I faktycznie, przez pierwsze strony wydawało mi się, że moje obawy okazały się słuszne. Grey stracił nieco na swojej wyrazistości. Nie był już taki surowy i apodyktyczny i nie zmieniał już tak często swoich twarzy, wywołując zamieszanie w moim postrzeganiu tej książki. Jakoś tak spokorniał i mi to nie bardzo pasowało. Za szybko się to stało. Spodziewałam się, że jego przemiana wewnętrzna będzie trwała nieco dłużej, a tymczasem już na początku drugiej części otrzymaliśmy niemal gotowe tworzywo. Grey postanowił spróbować stworzyć z Aną taki związek, jakiego ona oczekiwała i od początku zmierzał w tym kierunku.

          Przez tę nagłą zmianę, przez pośpiech autorki, aby utemperować Greya, czułam pewnego rodzaju niezadowolenie, tak, jakbym się nieco zawiodła. Dziwne mi było to uczucie, bo przecież sama bardzo chciałam, aby Grey zmienił się i porzucił swoje sadystyczne potrzeby. A kiedy to otrzymałam, nieco się zawiodłam. Dziwne, ale tak właśnie było. Musiałam przyzwyczaić się do tego nowego Greya, który postanowił zawalczyć o związek, a także o swoją duszę i przyszłość.

           Po kilku rozdziałach przetrawiłam tą nagłą przemianę, tłumacząc sobie, że odejście dziewczyny miało na Christiana tak ogromny wpływ, że postanowił się zmienić i mogłam na powrót cieszyć się książką. I dałam się jeszcze bardziej wciągnąć, niż podczas czytania pierwszej części. Nie potrafię też powiedzieć, która z części według mnie była ciekawsza. Szybko też polubiłam nowego Greya. Jego próby przezwyciężenia demonów przeszłości były wzruszające. Tym razem to Grey musi poświęcić swoje przyzwyczajenia, aby utrzymać przy sobie kobietę, która go kocha. Musi przekroczyć swoje granice bezwzględne, aby wygrać związek z Aną i uleczyć zranioną duszę. Ciągły strach, że dziewczyna odejdzie, jest motorem napędzającym jego walkę z samym sobą i swoimi demonami. Anastasia zaś musi zwalczyć w sobie niepewność jego uczuć do siebie i uwierzyć, że to właśnie ona jest kobietą, która może dać mu szczęście. Musi zwalczyć w sobie zwątpienie, u którego podstaw leży myślenie, że gdyby nie rana na duszy Christiana, to on nigdy by się nią nie zainteresował. 
           Przeczytałam książkę w dwa dni, kompletnie zaniedbując swoje obowiązki. I cieszę się z tego, bo naprawdę już dawno nie czytałam książki, która tak bardzo by mnie wciągnęła.

           Z tytułu drugiej części można wnioskować, że Grey będzie jeszcze bardziej mroczny, niż ten z części poprzedniej. Lecz ostatecznie muszę stwierdzić, że chyba chodziło o to, że w drugiej odsłonie wreszcie Grey odkrywa przed nami wszystkie tajemnice swojej trudnej przeszłości, które miały tak ogromny wpływ na jego psychikę. Potem jest już tylko trudna walka o uwolnienie się od tego, co było i o postawienie pierwszego kroku ku przyszłości.

A wszystko to dzięki miłości dziewczyny, która miała być jedną z wielu drobnych brunetek, przewijających się przez „pokój zabaw” Greya, a okazała się być tą jedną, jedyną, potrafiącą dać Christianowi to, czego potrzebował, a czego sobie nigdy nie uświadamiał. Mianowicie bezwarunkową miłość, której zabrakło mu w dzieciństwie, a której brak był powodem gniewu, rozsadzającego go, gdy był nastolatkiem. Kiedy Ana, na końcu pierwszego tomu, wyznała mu swoją miłość, Grey przestraszył się tego uczucia, które dawno w nim wykiełkowało, tylko ukrywało się do tej pory pod osłoną nieświadomości, przez co Ana uciekła, bojąc się, że mężczyzna ten jest niezdolny do miłości. Jego uporządkowane dotychczas życie, pod kontrolą i z dystansem do innych ludzi, która miała chronić go przed cierpieniem, nagle, wraz z odejściem dziewczyny, rozsypało się na kawałki i okazało się, że to, co z takim trudem zbudował, okazało się nic nie warte. Cierpienie po utracie Any było tak wielkie, że wreszcie uświadomiło Greyowi, że kocha tę dziewczynę i nie może bez niej żyć. A żeby móc być z nią, musi przezwyciężyć swój strach przed dotykiem. Walka z przeszłością i swoją potrzebą kontroli wydaje się być teraz jedyną szansą, aby być z Aną, Christian więc dla niej i dla siebie walczy ze sobą ze wszystkich sił, a jego walka wzruszała mnie do głębi. Chyba nigdy nie znudzi mi się Christian, szalejący z rozpaczy, że kobieta, którą kocha, może od niego odejść, zabierając mu tym samym oddech, potrzebny do życia. Ana jest dla jego szarego życia jak powiew świeżego powietrza, który wreszcie pozwala mu tak naprawdę żyć, a nie udawać, że żyje.

          Poznajemy też prawdziwe oblicze Pani Robinson, czyli Eleny, która uwiodła Christiana, kiedy ten był zbuntowanym 15-latkiem. Z jej ostatniej konfrontacji z Aną dowiadujemy się, że zazdrość Anastasii o tę kobietę była słuszna. Z rozmowy zaś Eleny z Christianem i jego oskarżeń o brak miłości z jej strony, nasuwa się pytanie, czy aby przypadkiem Elena, znając wszystkie fakty z jego przeszłości i wiedząc, że jako dziecko nie zaznał uczucia miłości, specjalnie trzymała go z daleka od jakichkolwiek dowodów tego uczucia, aby go uzależnić od siebie i od sposobów rozładowania złych emocji, których go nauczyła, czy też sama nie była zdolna do takich uczuć.

           Po przeczytaniu drugiej części, miałam uczucie spełnienia. Wydawało mi się, że wszystko, co było do wyjaśnienia, już się wyjaśniło, że temat został wyczerpany. Zastanawiam się więc z niepokojem, o czym będzie trzecia część? Czy będzie tak samo uzależniająca, jak dwie poprzednie? Mam spore obawy, zwłaszcza, że końcówka drugiej części jakby nieco odbiegała od zasadniczego tematu i zmieniała się w książkę sensacyjną. Wątek mszczącego się Jacka Hyde'a, byłego dyrektora wydawnictwa, w którym pracowała Anastasia Steel, wydaje mi się wciśnięty na siłę. A jego zdolności, aby wywołać awarię śmigłowca Greya, uważam za przesadzone. No ale zobaczymy. Pozostawiam umysł otwarty i niedługo będę mogła skonfrontować swoje obawy z rzeczywistością.



           Natomiast już niedługo zagłębię się w książce o podobnej tematyce, czyli „Dotyk Crossa” i „Wyznanie Crossa”. Nie znaczy to, że nagle stałam się zwolennikiem erotyków. Przeczytam z ciekawości, no i skoro już koleżanka przyniosła mi dwa tomy, to dlaczego miałabym ich nie przeczytać?:)



środa, 7 sierpnia 2013

Pięćdziesiąt twarzy Greya/ E L James


          Anastasia Steel, młoda studentka, musi przeprowadzić wywiad w zastępstwie koleżanki z wpływowym i bogatym jak krezus 27-letnim biznesmenem. Ana chce jak najszybciej zrobić swoje i szybko umknąć z powrotem do swojego szarego życia.

  

          Niestety, tak jak się obawiała, jej wejście do gabinetu prezesa Christiana Greya nie odbyło się tak, jak by chciała. Zamiast wejść z gracją i zasiąść w fotelu naprzeciw prezesa, potyka się i pierwsze, co widzi Christian Grey na swoim progu to młodą kobietę na klęczkach. To zdarzenie, a także sposób zachowania onieśmielonej władzą i bogactwem Any, budzi żywe zainteresowanie Greya. Anastasia nawet nie była w stanie przypuścić, że wzbudziła w tym bogaczu i pięknym, władczym mężczyźnie, zainteresowanie jego mrocznej natury, ukrywanej głęboko przed światem.

  

          Kiedy pada nieoczekiwana propozycja spotkania na kawie, Ana, wbrew swoim obawom co do tego pociągającego mężczyzny, godzi się na spotkanie, nie przeczuwając nawet, jak bardzo ten fakt zmieni jej dotychczasowe życie i spojrzenie na własną seksualność.

  

           Robiący wrażenie na każdej napotkanej kobiecie, Grey składa niewinnej, młodziutkiej Anastasii nietypową propozycję dziwnego, mrocznego związku, opartego na władzy z jednej strony i poddaniu z drugiej. Dlaczego Ana przystaje na dziwną propozycję? Wytłumaczenia tego faktu można szukać we wzajemnym przyciąganiu, jakiego nigdy jeszcze nie czuła oraz zwykłej kobiecej ciekawości.

 

            Od tej pory życie Any zaczyna biec zupełnie innym torem i przyspiesza do granic możliwości. Czy Ana znajdzie szczęście w związku pełnym mrocznych tajemnic, dzikiego pożądania i perwersyjnego seksu? Czy uda jej się wynegocjować własne warunki umowy, którą przedstawił jej Grey? Czy swoim przeciwstawianiem się apodyktycznemu i seksownemu Christianowi Greyowi uda się jej trafić do zatwardziałego serca mężczyzny, czy też da się wciągnąć w mrok jego przeklętego świata? Odpowiedzi na te pytania, a także fascynującą historię miłosną przemieszaną z pikantnymi scenami seksu- to wszystko przyniesie książka „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.


               Tytuł oryginału: Fifty Shades of Grey
               Seria: Pięćdziesiąt odcieni
               Autor: E L James
               Rok wydania oryginału: 2011
               Rok I wyd. polskiego: 2013
               Wydawnictwo: Sonia Draga
              
Pierwsza wersja niniejszej powieści zatytułowana "Master of Universe" ukazała się wcześniej w Internecie. Autorka wydała ją w formie odcinków, z innymi bohaterami, pod pseudonimem Snowqueen's Icedragon. 


              Nie chciałam tego czytać. Nie interesowała mnie pornograficzna książka. A takie odniosłam wrażenie, czytając komentarze jej dotyczące. Byłam wręcz przekonana, że nie przeczytam książki, o której mówi cały świat. Nie lubię iść w tłumie, nie jestem też typem, który ślepo podąża za stadem. Lubię własne ścieżki i własne wybory.

              Jednak moje nastawienie z czasem się zmieniło. Trochę mnie to wszystko zaciekawiło. Dlaczego wszyscy rzucili się na tę książkę i zaczytują się w niej z takim zainteresowaniem? Zastanowiło mnie to zainteresowanie świata. W końcu doszłam do momentu, w którym chciałam się dowiedzieć, czym ludzie się tak fascynują.

            Z pomocą przyszła mi koleżanka. Tak się złożyło, że akurat pożyczyła tę książkę od kogoś i zapytała, czy nie mam ochoty jej poczytać. Zgodziłam się chętnie, pomimo podejrzliwości, dotyczącej zawartości tomu. Ale odłożyłam to uczucie na bok, pomna tego, że ciekawość nie zawsze prowadzi do piekła. Miałam do przeczytania jeszcze dwie inne książki, Greya zostawiłam więc na koniec. Z prerii i indiańskich obozów wpadłam prosto w objęcia historii miłosnej. Zupełnie różne światy, a tak szybko się przystosowałam do tego zupełnie innego świata.

           Przeczytałam kilka stron… i po chwili wiedziałam już, że przepadłam. Od momentu pierwszego spotkania Anastasii Steel i Christiana Greya wiedziałam, że to coś dla mnie. Wyczułam wszystkimi zmysłami to napięcie między dwojgiem obcych sobie ludzi i zyskałam pewność, że zaciekawienie nie opuści mnie aż do końca powieści. Z każdym zaś spotkaniem i rozmową tych dwojga, upewniałam się w słuszności swej decyzji. Cieszyłam się, że przemogłam swoje uprzedzenia co do tej książki. Spodziewałam się wyłącznie pornografii, a znalazłam piękną historię miłosną, ukrytą pod mrokami ludzkiej, zranionej wspomnieniami z przeszłości duszy. I zatraciłam się całkowicie. A po dobrnięciu do ostatniego słowa, poczułam ogromny niedosyt, przemieszany z niepokojem o kolejny tom. Bałam się. Autentycznie się bałam, że kolejny tom nie przyniesie tego napięcia i uczucia oczekiwania, tego wyglądania w przyszłość i próby odgadnięcia wydarzeń. Bałam się, że zabraknie tej niecierpliwości, z jaką przewracałam kartki książki,  poszukiwaniu choć odrobiny czystego uczucia w nieodgadnionym i mrocznym Greyu.

            Choć domyślałam się, jak zakończy się pierwszy tom, bolało mnie to, co się wydarzyło. Tak bardzo dałam się wciągnąć w tę historię, że naprawdę, na równi z Aną, miałam nadzieję, że Grey jest zdolny do miłości i miałam nadzieję, że uda się go wyciągnąć z mrocznych oparów jego zamkniętej dla świata duszy. Uwielbiam książki, w których mogę się zatracić i wczuć w sytuację bohaterów i ta była jedną z takich pozycji.

           W pierwszym tomie Grey niewiele zdradził ze swej przeszłości, która miała tak ogromny wpływ na jego teraźniejszość i zapatrywania seksualne. Podobało mi się to powolne odkrywanie sekretu, krok po kroku i to, że do ostatniej strony pierwszego tomu tak niewiele dowiedzieliśmy się o Greyu. Mam też nadzieję, że w kolejnych tomach odsłanianie kurtyny przeszłości nie wywrze ujemnego wpływu na odbiór książki. Nie mogę się doczekać, aż wrócę dziś do domu i zatopię się w kolejnej odsłonie, tym razem ciemniejszej strony Christiana Greya.

           Myślę, że wiem, skąd się wziął sukces tej powieści. Wydaje mi się, że nie chodzi tu wcale o tę stronę związaną z seksem, mimo iż, potrafi w jakiś sposób zatrzymać uwagę czytelnika. Wydaje mi się, że wszystko, cała fascynacja książką, zaczyna się od samego początku. Od sposobu przedstawienia Greya i Anastasii Steel przez autorkę E L  James. Oboje różnią się od siebie jak ogień i woda. Ona jest niedoświadczona seksualnie, spokojna, nieśmiała i wycofana. Nie wierzy w swoją moc kobiecą i peszy ją Grey. Na początku wydaje nam się prawdziwą fajtłapą, zwłaszcza, kiedy jej wejście do gabinetu Christiana Greya jest takie niefortunne. Wchodzi, potyka się i pada jak długa na ręce. Swoim nietypowym wejściem przyciąga uwagę człowieka, z którym miała przeprowadzić wywiad, a gdy wiemy mniej więcej, o czym jest ta książka, i znając oryginalne upodobania Greya w sprawach seksu, możemy poczuć iskierkę napięcia na myśl, jak Grey musiał odebrać to wejście, a także jak musiała podziałać uległość Any na wyobraźnię Christiana. Znając te sekretne upodobania, trzymane w tajemnicy przed rodziną, przestajemy się wówczas dziwić, jak bogaty i charyzmatyczny biznesmen mógł się zainteresować taką szarą gęsią i Miss uległości na pierwszy rzut oka.

          Przedstawienie mężczyzny jako apodyktycznego i surowego, w porównaniu z pechową i nieatrakcyjną we własnych oczach dziewczyną, powoduje, że od razu nadstawiamy uszy, węsząc niezłą historię. To łapie naszą uwagę. A kiedy docieramy do momentu, kiedy władczy Grey przesuwa swoje spotkania biznesowe, aby dokończyć wywiad z Anastasią, wyczuwamy, że nie jest to w zwyczaju mężczyzny, aby zmieniać swoje plany, jeśli chodzi o interesy. Zaczynamy więc zauważać zainteresowanie Greya dziewczyną, a kiedy ten odprowadza ją do drzwi, dając powód do zdziwienia swoim atrakcyjnym sekretarkom, pisarka wyraźnie daje do zrozumienia, że nie będzie to ostatnie spotkanie mężczyzny i młodej dziewczyny.

         I tym sposobem autorka trzyma nas w szachu. Wiemy, że coś z tego będzie i chcemy się dowiedzieć, co. Czujemy, że to będzie mocne, więc brniemy z zapamiętaniem w kolejne rozdziały, szukając potwierdzenia naszych przeczuć. Powolne zagęszczanie napięcia między dwojgiem tak różnych ludzi zwiększa nasze zainteresowanie książką i ani się obejrzymy, porywa nas fascynacja, kiedy autorka częstuje nas skrawkami zupełnie innego, zrelaksowanego i szczęśliwego Greya, przebłyskującego pomiędzy Panem Kontrolerem i Panem Apodyktycznym i Panem Władczym i Panem Którego Nie Obchodzi Miłość . A kiedy mężczyzna odrzuca nieme oddanie dziewczyny, które widzi w jej oczach, kiedy mówi Anastasii, że powinna się od niego trzymać z daleka, nie jesteśmy już w stanie opanować ciekawości. Wplecenie historii miłosnej między arkana seksu, dodaje książce sporej dawki pikanterii, ale według mnie głównym wątkiem, który wzbudza taki zachwyt w kobietach, jest temat trudnej miłości i walki pomiędzy siłą miłości, a siłą mroku. Ja przynajmniej dałam się usidlić tą historią, z niecierpliwością wypatrując momentów, kiedy Grey stawał się normalnym mężczyzną bez przeszłości, trzymając kciuki za Anę, aby udało jej się wyprowadzić Christiana z mroku do światła. Ta nadzieja na magię podtrzymywała napięcie i moją ciekawość.

         Jakiś czas temu przeczytałam męską opinię na temat tej książki. Ktoś napisał, że Ana jest ciapowata, nudna i rozlazła, że pokazuje, iż każda kobieta w głębi duszy chce być traktowana jak szmata. To mnie również trochę zraziło do tego tytułu. Ale teraz wiem, że to wszystko, co wówczas przeczytałam w komentarzu, jest nieprawdą. Owszem, Ana była przedstawiona na początku jako fajtłapa i kobieta bez wiary we własne siły, ale potem jej wizerunek zaczął się zmieniać. Okazała się osobą upartą, która wie, czego chce. To, że podobały jej się gry i ostre pieprzenie, zamiast kochania się, nie oznaczało, że lubiła traktowanie jej źle. Pozwoliła się zbić, ponieważ robiła to dla człowieka, którego kocha. 
      Jej niedoświadczenie w sprawie seksu powodowało, że nie była pewna siebie w tych kwestiach, ale szybko zaczęła się zmieniać i coraz pewniej poruszać się w temacie swojej seksualności. Nie godziła się na wszystko, czego chciał Grey, sprzeciwiając mu się na każdym kroku, jeśli chodzi o życie codzienne. Pozwalała sobie na uległość tylko w „sypialni”, wiedząc, że to Grey jest tym bardziej doświadczonym kochankiem i chcąc poznać tajemnice seksu, dotąd przed nią skryte. Więc naprawdę nie mogę się zgodzić z komentarzem, aby Ana była jakąś szarą, nudną myszką, która lubiła złe traktowanie. W pewnym momencie nawet Grey musiał stwierdzić, że w Anie nie ma ani odrobiny uległości. Trudno się z nim nie zgodzić, kiedy patrzymy, jak niepewna siebie kobieta, pod wpływem zainteresowania mężczyzny, który obudził w niej drzemiące pragnienia, zmienia się coraz bardziej i pod względem świadomości seksualnej i kobiecej. W pewnym momencie zaczyna walczyć nie tylko o miłość tego trudnego i fascynującego mężczyzny, ale i o swoją zagrożoną niezależność, nadając tym samym zupełnie nowy kierunek relacji, jaka łączyła ją z Christianem i zapoczątkowując przyszłe zmiany jego źle ukształtowanego charakteru. Widać Ana dlatego była taka szara, zanim poznała Christiana, ponieważ robiła to, co większość z nas- czekała na tego jedynego, który mógł ją przemienić w księżniczkę. (Ach ta moja wrodzona naiwność... :))

           Nie lubię Christiana Pana. Ta strona jego osobowości jest mi szczególnie niemiła. Nie potrafię znieść myśli o mężczyźnie poniżającym kobietę dla własnej satysfakcji, nawet jeśli wiem, że u źródeł takiego zachowania są poważne urazy z dzieciństwa. Kiedy tylko pojawia się Christian Pan, ja mam ochotę od razu zamknąć książkę, lub poszukać miejsca, gdzie zastępuje go ukryty w tym poranionym ciele i zamkniętym sercu, beztroski i radosny chłopak. Dziwię się też Anastasii, że znosi to jedno z wielu oblicz Greya, a także że mu się poddaje. Walczę ze sobą, żeby jej nie potępić, na siłę przypominając sobie, że ona robi to z powodu uczucia, którego jeszcze w sobie nie rozpoznaje. Poza tym rozumiem, że Christian Pan musi się pojawiać, aby pokazać nam stopień deprawacji mężczyzny, spowodowanymi tajemniczymi, traumatycznymi wydarzeniami z przeszłości. Rozumiem, że muszę ścierpieć to oblicze, aby później dostrzec drobinki nadziei, jakie wznieca w nim młoda i niedoświadczona kobieta, nadziei na przemianę wewnętrzną.

           Uwielbiam za to te przebłyski normalności u Greya, które wydobywa niczym cenne perły Anastasia i jej nieuległa część charakteru. Lubię go takiego troszczącego się o swoją kobietę, chorobliwie zazdrosnego, a nawet apodyktycznego. Sama nie wiem, jak by mi się żyło z takim człowiekiem, ale miło mi patrzeć, jak mężczyzna walczy o swoje terytorium z taką zaciętością jak Grey, ponieważ wiem, z czego to wynika. I mimo, iż Greyowi dużo czasu zajęło, aby zrozumieć, że żywi do Any uczucia silniejsze, niż do kogokolwiek w swoim pogmatwanym, 27-letnim życiu, ja, jako obiektywny obserwator od razu wyczułam, że z tej historii będzie coś więcej niż tylko seks.

            Właściwie to nie potrzebuję tak naprawdę tych wszystkich mnożących się scen seksu, gdzie Anie wystarczy jeden dotyk Christiana, by mieć orgazm, a jedno jego spojrzenie sprawia, że robi się wilgotna- co jest w pewnym momencie dość denerwujące. Tak jak powielanie zakończenia sceny miłosnej, kiedy Christian wykrzykuje imię Any, ma orgazm zaraz po niej i ciągle ją prosi o to, aby szczytowała dla niego, co ona posłusznie robi, chwilę po tym, jak on wyartykułuje swój przykaz. Jestem też zadziwiona zdolnościami Christiana, by się kochać, czy pieprzyć, raz za razem, praktycznie bez odpoczynku. Christian potrafił być gotowy właściwie w kilka sekund po poprzednim orgazmie. Hmmmm, nie jestem pewna, czy fizycznie jest to możliwe. Bo chyba co innego pamiętam z lekcji biologii. Coś o fazie niewrażliwości na bodźce zaraz po orgazmie. Ale ja się w sumie nie znam, nie jestem mężczyzną ;) 
          Tak więc, jak już wspomniałam, nie szukam nigdy w książkach erotyzmu, a więc i w przypadku tego tytułu nie potrzebowałam tak naprawdę tego całego seksu. Ani tego waniliowego, ani tym bardziej perwersyjnego. Owszem, sceny te dodają one pikanterii, i to sporej, nadają pewnego oryginalnego charakteru opowieści, ale ja tak naprawdę czytam tą książkę, aby wyłuskać z niej to, czego potrzebuję, a więc nadziei na to, że siła miłości zwalczy mroki zaniedbanej duszy. Tak, tak, jestem tak samo naiwna jak Ana. Wierzę w miłość i w jej uzdrawiającą moc. Może dlatego tak bardzo dałam się wciągnąć w tę historię. Właśnie przez tę walkę ciemności ze światłem. I przez wiarę w to, że wszystko zakończy się szczęśliwie.

            Denerwujące w książce są powtarzające się opisy. Jakby zabrakło w książce korekty, jak stwierdziła moja koleżanka. Być może są to braki wynikające z tłumaczenia na język polski. Ale możliwe, iż to właśnie E L  James nie poświęciła zbyt wielkiej uwagi na sposób przedstawienia treści, z powodu swojego niedoświadczenia. I tak jak dość szybko przetrawiłam przygryzanie wargi, które przecież potrzebne było do uwodzenia Greya, tak zaciskanie ust w wąską linię stało się moim krzyżem, który ciężko było mi nieść. Ciągłe warczenie na siebie postaci w powieści, przywoływanie świętego Barnaby, rozpadanie się na milion kawałków, milionowe powtarzanie w myślach okrzyku zdumienia ("rety") i kilka innych drobiazgów, psuło mi nieco odbiór książki. Ale wszystko da się przeżyć. W końcu najważniejsza jest historia.

           Podobało mi się w książce stopniowanie napięcia. Najpierw powolne podchody podczas pierwszych spotkań mężczyzny i kobiety, które zapowiadały oczywisty finał, czyli związek. I nieważne, czy związek oparty był na ściśle określonej umowie, czy na typowych, życiowych warunkach. Wiadomo było od początku, że tych dwoje złączy się ze sobą, taki bowiem od początku istniał przekaz. Potem powolne odkrywanie kart przeszłości Greya, które spowodowało u mnie maksymalne zainteresowanie tą głęboko skrywaną tajemnicą, która miała widoczny wpływ na dalsze życie Christiana. W ślad za Aną zastanawiałam się, czy to przez swoje dzieciństwo Christina stał się „taki” i miałam nadzieję, że da się to wyleczyć, ponieważ bardzo chciałam znaleźć w nim człowieczeństwo i zdolność do miłości. Po prostu bardzo chciałam szczęśliwego zakończenia, czyli bajki ;)

           James stosuje również stopniowanie napięcia, jeśli chodzi o powolne odkrywanie arkanów dziwnego związku, w który chciał wciągnąć dziewczynę Christian. Jego ostrzeżenie, że powinna się od niego trzymać z daleka, tylko wzmogło mój apetyt na połączenie się tych dwojga. Oczywiście miałam świadomość dobrze przemyślanego chwytu literackiego, ale chętnie i ufnie dałam się w to wciągnąć. Ja po prostu lubię książki, które porywają mnie w świat fikcji od pierwszych kart, nawet jeśli służące temu zabiegi widoczne są dla mnie jak na dłoni.

         Kiedy czytam książkę, zawsze stawiam się na miejscu bohaterów i odczuwam to, co oni. Zatem nie dziwię się Anie, że straciła głowę dla tego mężczyzny, mimo ciągłej obawy, jaką odczuwała podczas spotkać z Greyem - obawy kary i onieśmielenie jego potrzebą sprawowania kontroli we wszystkich dziedzinach życia. Też pewnie bym się dała wciągnąć w ten dziwny, "greyowski" świat. Świat doznań, jakich się przedtem nie znało. Władza i bogactwo Greya są bardzo pociągające. Jego postawa człowieka, który zdobywa wszystko, czego chce, jest jak magnes. Zdobycie serca takiego mężczyzny, za którym oglądają się setki kobiet, może podnieść ego najbardziej nieśmiałej kobiety. Nic dziwnego, że Ana daje się porwać w przedziwny układ, mimo iż czuje, że rola uległej nie bardzo jej pasuje i pomimo ciągłego uczucia buntu przeciw tej roli. A także buntu przeciwko obliczu Christiana Pana i władcy. Owocem tego wewnętrznego buntu jest cichy cel kobiety, aby przeciągnąć Christiana na jasną stronę, aby obudzić w nim tego wesołego, młodego mężczyznę bez mrocznej przeszłości, którego czasem udało jej się przywołać.

          Siła przyciągania Greya jest zbyt duża, by Anastasia mogła się jej oprzeć i decyduje się na wejście do pokoju zabaw, gdzie Grey odkrywa przed nią arkana dzikiego, ostrego seksu. Robi to odważnie, z pewną dozą ciekawości, przemieszanej ze strachem. Ale nawet strach przed karą z ręki Christiana Pana nie powstrzymuje jej przed pozostaniem w tym związku. Ponieważ trzyma ją przy Greyu uczucie nadziei.  Kiedy drugi człowiek jest tak niedostępny i poważny, jak Christian Grey, każda doza światła, uśmiechu, dostępności, staje się wtedy dla nas ważna. Chcemy wówczas wzbudzać w takim człowieku te szczęśliwe momenty beztroski, oczekujemy ich z drżeniem serca, przeczekując z cierpliwością te gorsze momenty, mając nadzieję, że to właśnie my jesteśmy powodem jego szczęśliwego uśmiechu. Odczuwamy wówczas bezgraniczne szczęście. Ana uzależniła się od tych krótkich przebłysków normalności i beztroski u Christiana i zakochała się w nich. Te ulotne momenty dały jej nadzieję na prawdziwe uczucie, do którego na pierwszy rzut oka Grey nie był zdolny.


           Gdy usłyszałam o tej książce po raz pierwszy, pomyślałam, że jest to powtórzenie motywu, znanego nam z filmu „9 i pół tygodnia”. Początkowo więc stwierdziłam, że nie muszę poznawać dwóch tych samych historii. Wydaje mi się, że niewiele się pomyliłam. Jednak cieszę się, że jednak poznałam tę drugą historię, ponieważ była tak samo dobra, i miała też inne odsłony. Co więcej, jeszcze się nie skończyła i to mnie niezmiernie cieszy. Czuję też dreszczyk emocji na myśl o ponownym spotkaniu z Greyem. Tak, chyba się zakochałam w Christianie Greyu. I też pod tą całą zbroją, którą się otoczył, chcę odnaleźć w nim rycerza, którego szuka każda kobieta.